poniedziałek, 4 maja 2020

Od Xaviera cd. Ignatiusa

Skała skuta we wąskie chodniki, mocno surowa, w pewnych momentach przeżarta przez czas. Udręczona żłobieniem, które odłamywało kamień i zwalało go do kanału, gdzie to mozolnym nurtem spływał ściek. Póki szumiał i dudnił echem po kamiennym przejściu, to ścieżki pozostawały suche — dla stóp pozbawionych obuwia, nagich, zdartych do krwi i tak stanowiły przeokropnie zimną, wręcz lodowatą drogę, ale drogę wolną od glonów, które niestety na nieszczęsny los wraz ze zwalniającym prądem poczęły tym oficie wzrastać na skale. Z czasem cichło więc szumienie wody, wzmagał się smród w powietrzu i rozkwitał porost, czyniąc ze ścieżek obślizgłe sanny, po których krokiem powolnym posuwał się białowłosy. Strapiony na umyśle i ciele, ze zagryzionymi zębami na wargach i paznokciami wbitymi w ramiona, szedł przed siebie. W ciemnościach i zawiłościach kanałów zabłądził dobre kilkaset metrów temu; wówczas kroczył za śladami światła, które od czasu do czasu nieśmiało przesączało się przez mroki kanałów. Brak było tu łuczyw żarzących wzdłuż traktów, wyłącznie delikatne powidoki spływały z góry, rodząc nadzieje na możliwe wyjście; kratę, właz, studzienkę.
Do tego momentu natrafił na kilka takich stanowisk, lecz wszystkie z nich okazywały się zamknięte, zasklepione lub pozostawały poza zasięgiem. Z początku każde takie bezskuteczne szarpnięcie za metal wywołało u niego złość; pewną bezsilność, wściekłość na zrządzenia, na które przecież i tak nie miał wpływu. Chciał krzyczeć, wykląć siebie, Ignatiusa, Mistrza, choćby cały ten cholerny los i wyłącznie ostatki zdrowego rozsądku powstrzymywały go przed podobnymi głupotami. Na siłę tłumił w sobie przekleństwa i pokornie zagryzał zęby, dławiąc wszelkie napięcia, aż te w końcu, stopniowo poczęły rozmywać się w apatii. Z czasem zdołał zepchnąć zbędne myśli w głębie podświadomości i ostać tylko przy pragnieniu odnalezienia tego przeklętego wyłazu. Nierozważnie przy tym wyłączył się również na otoczenie; pluski, brzęczenie, skrzybot stały się wyłącznie niewyraźnym szmerem, a światło — migoczące po mokrym kamieniu, niczym ciepła łuna zachodu po rybich łuskach, znikło w ciemniach znękanego umysłu. Nie dostrzegł pochodni, nie usłyszał kroków i dopiero imię — imię należące do niego, wypowiedziane przez ten dobrze znany mu głos, uwolnił go od marazmów i zwrócił mu świadomość.
— Ignatius?
Zatrzymał się gwałtownie, wzrok poszedł za dźwiękiem, lecz przywykły do ciągłych ciemności nie poradził sobie z nagłymi jasnościami. Twarze rozmyły się w świetlnych powidokach, lecz ich sylwetki wyraźnie odcinały się na tle. Ironicznie ta drobna postura sekretarza, obiekt tylu niewybrednych żartów ze strony barda, odratowała moment i samego białowłosego. Kto wie, czy rozpoznał go po samym głosie i czy nie postanowił uciec, albo wziąć pod rozważania zdecydowanie gorsze idee.
— Na Erishie, wszystko w porządku?
Ciemnowłosy schował ostrze, ruszył w stronę barda, pociągnął za sobą kobietę. Echo poniosło plusk wody, gdy w paru energicznych ruchach pokonał dzielącą ich odległość. Bard także zrobił krok, lecz gdy łuna światła zbliżyła się nadto, nagle cofnął się.
— Co ty tu robisz — zachrypiał bard. — Na cholernych bogów, co ty tu robisz?
Głos mu drżał, lecz to nie zmęczenie ściskało mu gardło, a całkowicie inne odczucia. Nie potrafił ich odpowiednio nazwać i określić czy to zwykła pieriedyszka, czy coś całkiem innego, ale niewątpliwie najdonośniej w męcie przeżyć szczebiotał mu wówczas ulga, jeszcze wtedy tłamsząc inne emocje. Nie spodziewał się, nie łudził się choćby w idyllicznych tworach strapionego umysłu, że może go tu spotkać. Z większą pewnością wyczekiwałby wówczas na swój własny koniec, niż na Ignatiusa i może dlatego pozwoliłby, aby krzepiący entuzjazm tak łatwo nim zmanipulował — uśpił czujność, nieco ostudził rozgoryczenia, złość rozmył w nadziei, może pewnych oczekiwaniach.
Sekretarz po usłyszeniu pytania odwrócił się za siebie nerwowo, może wręcz odruchowo. Poszedł wzrokiem ponad okrąg światła, powiódł za mrokiem, spróbował wsłuchać się w otoczenie, szukając obecności, plusku wody, kroków, brzdęku metalu.
— Mieliśmy pewien problem. — zaczął. Powoli, wpierw zbierając myśli, układając wszystko w głowie, jakby chcąc odnaleźć należyte słowa. — To Olivia Farren, ona...
— Mieliście problem — przerwał mu bard.
Kompletnie nie zwrócił uwagi na przedstawianą mu kobietę. Wzrok oparł na chłopaku i nań się skupił, ciemiężąc go chłodnym wzrokiem, rozmytym w słabym świetle i częściowo zasłoniętym pasmami włosów, które niedbale opadały mu na twarz.
— Tak. Można tak powiedzieć. — westchnął ciemnowłosy. —  Z tymi, no wiesz, złodziejami. Napadli nas.
— Napadli.
— Tak.
Dźwięk wibrował w pomieszczeniu, niosła go woda, porywając ze sobą nawet ściszone głosy.
— Xavier, wytłumaczę ci wszystko, naprawdę. Tylko... tylko może chodźmy stąd? Znajdźmy wpierw wyjście. Musimy...
— Udało nam się jednego z nich złapać — odezwał się nagle damski głos, znikąd wciskając się między myśli sekretarza.
Wątłe ciałko, chociaż utrapione dreszczami czy to z zimna, czy ze stresu, wypięło dumnie pierś, uniosło podbródek. Głupota, może próba dodania pewności siebie, lecz zdołała przyciągnąć w końcu uwagę barda, ale i również Ignatiusa, który spoglądając na nią, mimowolnie zmrużył oczy, ściągnął brwi. Chciał coś powiedzieć, lecz woda na ponów poniosła głos Xaviera.
— Uciekł wam. — odparł miękko, wręcz z pewną pobłażliwością, która równie dobrze mogła być skierowana do nieroztropnego dziecka.
— Nie! — zaoponowała szybko i głośno. Aż nazbyt głośno. Białowłosy w odruchu przytknął dłoń do skroni, odwrócił wzrok z dala od pochodni i uciekł w ciemność przed jasną pajęczyną, wykwitłą nagle przed oczami.
— Olivia — syknął ciemnowłosy. Echo, które poniosło nierozważnie rzucone słowo, wzbudziło w nim pewien przestrach. Nerwowo począł szukać czegoś po murach, na krańcach i załamaniach korytarzy. — Wpierw stąd chodźmy.
— Napadli na nas. Na moją posiadłość.
— Olivio, naprawdę.
— Przyszli w nocy. Zaskoczyli nas. — zdania wypowiadała twardo, zuchwale.
Ciężkie akcentowanie miało zapewne dodawać pewności siebie, ale nawet pomimo korzystania z tego typu sztuczek nie potrafiła do końca zamaskować zdenerwowania. Była czymś wzburzona, lecz z pewnością całe to przejęcie, nie wywoływał bezpośrednio bard, którego widocznie od razu powzięła w dziwaczne zaufanie; może przez to, że od początku wiedziała z kim ma do czynienia, może przez powiązanie go z Ignatiusem, może przez czystą głupotę.
Szargały nią zmartwienia o całkiem innych źródłach.
— Proszę cię.
— Byliśmy tak blisko. — pokręciła głową. — Nie. Nadal jesteśmy.
— Do czego? — zapytał bard.
— Zdemaskowania ich. Odkrycia tego, co planują. — wyprostowała się, pierś wypięła dumnie. Wzrok skierowała na jego twarz, szukała w mroku jego spojrzenia. Chłopak cofnął się o jeszcze jeden krok.
— Xavier Delaney — delikatny uśmiech przemknął po ustach dziewczyny, gdy ten machinalnie wyprostował sylwetkę — Znalazłam wasze przepustki. Wiem, że jesteście z Gildii. Wiem też, że również podążaliście za złodziejami.
Delaney odwrócił wzrok do Ignatiusa, w powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie.
— I dlatego ci o tym wszystkim mówię — Farren niewzruszona kontynuowała. — W ten dzień, w ten wieczór, gdy odkryliście ich wejście na dach, to ja pomogłam Ignatiusowi uciec przed strażą. W zamian obiecał mi pomóc.
— To nie tak. — sekretarz westchnął. Przeniósł wzrok na barda. — Powiedziała, że pomoże mi cię uwolnić z więzienia, ale...
— Ale wychodzi na to, że sam sobie jakoś poradziłeś — uśmiechnęła się. — To się dobrze składa. Teraz możemy się w pełni skupić na sprawie.
Teatralnie trzepnęła w materiał płaszcza, przebrała nogami w miejscu, pluskając i chlapiąc wodą. 
— Tylko, na Nathoriego chodźmy końcu z tego brudu.
— Kurwa.
Zaskoczenie wzdrygnęło kobietą. Niepewnie spojrzała na białowłosego, który stanął bokiem, odchylił głowę. Świst zadudnił mu w płucach, na krtani zaklekotał dźwięk ni to śmiechu, ni przeciągniętego westchnięcia.
— Naprawdę? Naprawdę to tym się kurwa zajmowałeś przez cały ten czas?
Jakby nie wiedział co zrobić z dłońmi. Latały w przestrzeni, po ciele, chwytały poły płaszcza, skubały futro.
Nie wiadomo czy Ignatiusa bardziej zdekoncentrował nagły zryw barda, czy ówczesne jego zachowanie, lecz nim zdążył zareagować, ten machnął dłońmi raz jeszcze i z głośnym plaskiem uderzył się w biodra. Śmiech w końcu zdołał wydostać się z jego trzewi.
— Skończ z tym. Cholera, skończ z tym. — lekko się zachwiał, ugiął nogi, oparł się na nich rękami. — Te dokumenty przepadły. Rozumiesz Ignatiusie? One przepadły, nie odzyskamy ich. To wszystko nie ma żadnego cholernego sensu.
— Tu nie chodzi o żadne dokumenty. — sprzeciwiła się Olivia, powziąwszy w obronę nie tyle, co chłopaka, co tak naprawdę własne interesy. — Tu sprawa dotyczy czegoś o wiele ważniejszego.
— Czego do cholery?
Kobieta odwróciła wzrok, przygryzła wargę.
— Nie zrozumiesz.
— To mi wytłumacz. 
Zrobił krok do przodu. Gwałtownie ruszył, płaszcz zatrzepotał pomiędzy nogami, a dłoń odruchowo, wręcz nieświadomie poszła do pasa, musnęła jelec. Ten ciąg ruchów, chaotycznych, nieprzewidywalnych poczynań sprawiła, że Ignatius poderwał się z miejsca i jakby obawiając się najgorszego, zastąpił mu drogę, chwycił za dłoń.
Światło łuczywa zalało wzrok białowłosego, rozmyła mu widzenie, wystraszyła go. Niewiele myśląc, wyszarpał dłoń, odepchnął chłopaka. Począł się silić na przekleństwa, lecz te w ostateczności ugrzęzły mu w gardle, gdy spotkał się wzrokiem z ciemnowłosym. 
W jego spojrzeniu zamigotało zaskoczenie, może spowodowane zachowaniem barda, może widokiem, który odsłonił płomień pochodni; blada twarz przeorana siecią sinych, brudnych wybroczyn, lecz przede wszystkim ślepia o strutym lazurze, które niosły wyraźny ślad nadużywania magii. 
Xavier odwrócił wzrok, cofnął się. 
— Chodźmy stąd. Po prostu stąd chodźmy. 


Ignaś?
*kładzie się*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz