środa, 20 maja 2020

Od Leonarda do Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Strzeliste drzewo, chociaż trochę się zestarzało, odkąd był pod nim ostatni raz, wciąż użyczało człowiekowi przyjemnego cienia. Chociaż tego dnia nie było gorąco, ani nawet ciepło, młody mężczyzna z chęcią przysiadł pod szumiącym liściem, starając się uciec od zdradzieckiego słońca, które pod przykrywką chłodnego wiatru czyniło największą krzywdę, o czym nawet nie się nie wiedziało.
Tym razem spoczywał na gołej ziemi, nogi trzymał luźno, przed sobą, zgięte w kolanach, na których opierał swoje przedramiona. Od ostatniego razu urosły mu włosy, które teraz musiał zakładać za uszy i lekko moczyć co ranek, by nadać im kształtu, posłusznie utrzymywanego później przez resztę dnia.
Żuł koniuszek trawy. Wysysał gorzki sok i monotonnie poruszał szczęką, jedynie trąc zębami o zęby, od czego zgrzytało mu już w głowie.
Zmieniło się dużo, a jednak bardzo niewiele. Pogodził się z własnym losem, a jednocześnie uciekał od niego w nieskończoną głębię mroku i niewiadomego. Chociaż strasznie się pilnował, zapominał powiedzieć „przepraszam”, a popełnioną winę wciąż zdarzało mu się zrzucać całym ciężarem na innych.
Uciekł od nazwiska, trapiony przeszłością, która nigdy niezapomniana, jawiła się w każdym, kto usłyszał słowo „Montegioni”, świadom tragedii, jaka dopadła ród i tajemnicę, jakim owe wydarzenie zostało owiane. Chociaż nienawidził brzydkiego nawyku uciekania, jaki wtłoczony miał w krew, nie uważał, by jakiekolwiek inne postanowienie względem tej sprawy miało pozytywne zakończenie. Lepiej było więc po prostu się odciąć, licząc na zapomnienie, które prędzej, czy później powinno nadejść.
Przynajmniej taką pałał nadzieją.
Po rozciągającej się naprzód łące, wraz z adekwatną porą, poczęły rozlewać się puszyste, białe obłoczki. Nie było jednak wilgotno, na mgłę również się nie zapowiadało. Chmura żyła własnym życiem, całkiem niezależnym od wiatru, który mógł jedynie przeczesać skołtunione owcze futro. Dwadzieścia istot zarosło niemiłosiernie, co spotkało się jedynie z nieco podłym uśmiechem ze strony mężczyzny, który obserwował wszystko z bezpiecznej dali.
Właściwie to, dwadzieścia jeden. Ostatnia zapowiedziała się spokojnym, jednak głośnym krokiem, który definitywnie miał zaalarmować mężczyznę o jego obecności. Przystanął na taki układ. Podświadomie właśnie tego pragnął od tamtej chwili, niezobowiązującej bliskości kogoś innego, niż pyskaty brunet, który coraz częściej pozostawiał po sobie złe wrażenie, którego nawet wysmakowane chwile spędzone pod pierzyną nie miały szansy załagodzić.
Usiadł na swoim miejscu, nabił, bo jakże by inaczej, ukochaną fajkę i chociaż próbował sprawiać wrażenie zrelaksowanego, było widać sztywność w każdym jego ruchu. Pewien niewypowiedziany dyskomfort, który malował się również na jego twarzy, teraz zbroczonej dziwnym grymasem i pojedynczymi bruzdami w charakterystycznych miejscach.
Nie obserwował go dokładniej od dłuższego czasu i może to dlatego tak doskonale widział, że przybrał na wadze. Nie szczególnie, lecz lekko się zaokrąglił tu i ówdzie, wciąż wyglądając bardzo dobrze. Przystojnie. Nawet ze zbyt długimi kędziorami.
Wysunął źdźbło spomiędzy warg, przy okazji przecinając delikatną skórę i ciesząc się z odrobiny metalicznego posmaku wymieszanej z drażniącym pieczeniem, wyrzucił ją tuż obok prawej nogi, by za chwilę urwać kolejne, świeże, jeszcze niewyzute i pozwolić mu podzielić los poprzednika.
— Nadałeś im w końcu te głupie imiona? — zapytał, na wpół wyraźnie wiedząc, że temat nazewnictwa gildyjnych podopiecznych swego czasu był jednym z najgorętszych w towarzystwie. Przynajmniej tak słychował.
A słuch, przydałoby się zaznaczyć, miał wręcz wybitny.

⸺⸺֎⸺⸺
[Zacznijmy krótko, delikatnie i po staremu, a co tam]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz