poniedziałek, 25 maja 2020

Od Marty

Naga stopa wyciągnęła się na materacu, rozkoszując się jego miękkością, ciepłem oraz możliwością dostosowania się do leżącego na nim ciała, które zamiast obudzić się z przygnieceniami czy spiętymi mięśniami, czuło się niczym nowo narodzone. Powoli zaczynała przyzwyczajać się do luksusów, którymi została tutaj obdarowana, choć, musiała przyznać, zbyt wielkich trudności jej to nie sprawiło – od zawsze miała niezwykłą tendencję do ułatwiania sobie życia, do wyszukiwania jak najwygodniejszych i dogodnych dla siebie opcji, nawet jeżeli takową oznaczało spanie wśród młodych cielaków, byleby było jej odrobinę cieplej – wolała rano wykąpać się w pobliskiej rzece, niźli obudzić się z niby niegroźnym katarem, który ciotkę ze strony matki doprowadził przecież do niefortunnej śmierci. I w dodatku jakiej bolesnej, jakże okropnej! Kaszel duszącej ciotki nadal czasem śnił się jej po nocach, wzbudzając dreszcze zbiegające wzdłuż kręgosłupa, w dodatku nie takie przyjemne w porównaniu do tych wywoływanych w specyficznych, bardzo konkretnych sytuacjach. A gdy wykasłała tę okropną, zielonkawą flegmę! Tfu! Dziewczynka zmarszczyła czoło, przerzucając się z boku na bok, chcąc odgonić okropne drżączki. 
W Gildii jednak nie musiała spać wśród krów w staraniach o niezłapanie niefortunnego choróbska, ba, nie musiała nawet i użerać się z rodzeństwem o miejsce w kuchni, byleby nie wylądować w zawsze zimnym wałkierzu, przed którego chłodem nie dało się uciec nawet za pomocą porządnej pościeli wypełnionej gęsim pierzem, przywiezioną przez ojca z większego miasta, prawdopodobnie wymieniwszy ją za cielaka. Tu nie musiała również kąpać się w lodowatej, aczkolwiek cudownie świeżej, wodzie, mając dostęp do zawsze ogrzanej sauny. Czuła się niczym królowa, istna szlachcianka z zawsze pełnym żołądkiem, czysta, wypachniona i piękna, bez słomy we włosie. I nawet jeżeli w ciągu dnia musiała do czegoś przysiąść na dłużej, tak zawsze kończyła to punktualnie, bez żadnych niepotrzebnych opóźnień. Słońce przygrzewało w czubek głowy, a ona cerowała czyjeś skarpetki, rozwieszała bieliznę czy w końcu zajmowała się pracą jej przypisaną, jaką była opieka nad ogrodem – cieszyło ją niezwykle, że nie trafiła do kuchni. Za nic w świecie nie potrafiłaby chociażby upiec porządnego bochna chleba, a gdy miałyby w dodatku oceniać ją surowe oczy starszej kobiety, najwidoczniej rządzącej w kuchni i już nazywającej ją małym chucherkiem, choć mała nigdy nie była, prawdopodobnie skończyłoby się to jeszcze większą katastrofą. A to wszystko podśpiewując cichutko, a czasami trochę głośniej, bo niektóre piosnki należało nawet i wykrzyczeć, nuty przekazywane z prababki na babkę, z babki na matkę, a z matki na córkę. Nic więcej przecież nie potrzebowała.
I nawet szczury w przybytku tym wydawały się jakieś większe. Tłustsze w porównaniu do tych górskich. O żabach nie wspominając, bo na te w Gildii najwidoczniej działała jakaś niezbadana boska moc ułatwiająca im poruszanie się niczym człowiek oraz noszenie ubrań – na dodatek cylindrów i kamizelek, a nie zwyczajnych i luźnych lnianych koszul. Któż o zdrowych zmysłach widywał tak ludzkie, w dodatku dosyć pulchne żaby?
Marta miała nadzieję, że członkom Gildii nie dosypywano niczego do posiłków oraz herbaty, a owe jawy, choć niezwykle nieprawdopodobne, były jednak prawdziwymi istotami z krwi i kości.
Cudownie fioletowy oset połaskotał ją w paliczki, niby drocząc się, kusząc, by zostawić go w świętym spokoju, byleby nie wyrywać go z ziemi, choć chwilę później leżał w już zaciśniętej dłoni, wprost przed uważnie studiującymi go błękitnymi tęczówkami. Wręcz książkowe haczyki na okrywie zadrżały niby przed natarczywym spojrzeniem (choć prędzej spowodowane było to po prostu dosyć mocnym tego dnia wiatrem), palce pogładziły ubarwione włoski, rozkoszując się ich miękkością. Kobieta uśmiechnęła się szeroko i cały czas utrzymując roślinę w dłoni, będąc niezwykle zadowoloną ze swojej zdobyczy, otworzyła zielnik, by następnie pospiesznie włożyć ją pomiędzy kartki. Teraz pozostawało jedynie poczekać oraz odnaleźć osobę z ładnym pismem, które nawet i nieczytatej, i niepisatej przypadnie do gustu – owe miało być delikatne, przyozdobione zawijasami w odpowiednich miejscach, ale nadal utrzymujące formę liter, a nie losowych szlaczków, które dla odczytania byłyby jedynie dla autora danego słowa. A to wydawało się niezwykle trudnym zadaniem, mając na uwadze, iż znalezienie liter dorównujących tych spod ręki szeptuchy mogło wydawać się rzeczą niemożliwą. Lekko podrzuciła swój cenny zielnik w dłoniach, schowała go pod pachę. Poprawiła luźno zaciśnięte sznury w gorsecie, tychże rzadko kiedy porządnie dociągała, stwierdziwszy kiedyś, iż stały i mocny oddech w piersi zdecydowanie w dłuższym rozrachunku sprawdza się lepiej, niźli ściśnięta kawałkiem skóry talia. Zresztą, owa była i tak wystarczająco wąska.
Nogi same poniosły ją w pobliże stajni oraz zagród, byle ku zabieganym i zapracowanym ludziom zajętych własnymi, codziennymi problemami, do jakich, przykładowo, mogła zaliczyć ganianie za rozbieganymi, rozbeczanymi owcami ewidentnie mającymi problem z wejściem do zagrody. Blondwłosy pastuch przeklinał pod nosem, raz co raz unosząc drewnianego kija ku niebu, jakby miało mu to pomóc. Marta parsknęła cichym śmiechem, kręcąc głową na tę jego nieporadność i ewidentny brak doświadczenia w obsłudze kierdelka. Takiego sposobu wganiania owiec jeszcze nie doświadczyła, a widziała wielu profesjonalistów w pracy, w dodatku ze zdecydowanie większymi stadami (cóż to było, dwadzieścia owiec na krzyż?) – najwidoczniej gildyjny światek rządził się własnymi prawami, zresztą, kobieta i tego zdążyła się już domyśleć. A problem z owcami rozwiązałby przecież porządny, dobrze wyszkolony owczarek. Wujo miał takiego, och jakże piękna to bestia była! Wielkości porządnego, dobrze umięśnionego kuca, z zębiszczami na tyle ostrymi, by odgonić każdego amatora kradzieży jagniąt. Cudownym przeżyciem było utrzymanie takiego biesa u nogi, przejście się po okolicy z wysoko zadartym noskiem, byleby tylko ustawić się w całej wsi na dobrej pozycji. Pies taki przy okazji również bardzo dobrze utrzymywał z daleka przypadkowych, niezbyt kuszących amantów, na których nawet oka przez chwilę zawiesić się nie dało. Ci zazwyczaj uciekali w popłochu, niby spłoszone sarny, gdy owczarek tylko zaszczekał.
Nagłe krzyki wybudziły kobietę z owej medytacji. Podskoczyła w miejscu, przystając na palcach u stóp, niby chcąc dojrzeć odrobinę więcej, choć to nic przecież nie zmieniało – była wystarczająco wysoka, by dojrzeć, iż najwidoczniej niespodziewane zajście musiało zajść we wnętrzu stajni. Cóż więc począć, gdy z natury było się ciekawską istotą, a piekło Marcie widziało się wcale nie tak strasznie. Mocniej ściskając zielnik w dłoniach, wbiegła do środka, nie mogąc nie wściubić ciekawskiego nosa w nieznaną jej sprawę. Bo miała przecież tylko zerknąć, tak na chwilkę, chwilunię, uszczknąć jakiejś informacji dla siebie, a następnie wrócić do swoich, codziennych spraw, zresztą, tak samo jak reszta gawiedzi.
[ cóż wydarzyło się w stajni? to w następnym odcinku, ktosiu, widzowie oczekują i się niecierpliwią ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz