środa, 20 maja 2020

Od Cahira cd. Leonarda

Cahir nie poruszył się.
— Migrena — powtórzył cicho, nieco sceptycznie. Przelotnie zahaczył wzrokiem o drżące ręce chłopaka, jego zmierzwione włosy, nieobecne spojrzenie, blady, krzywy uśmiech. — Oczywiście. Wszystko jasne.
Uśmiechnąwszy się nieznacznie, wstał, rozumiejąc, że jego pomoc nie jest ani potrzebna, ani pożądana. Przeciągnął się lekko, podparł pięścią pod bok, odetchnął zapachem drewna, starego papieru i kurzu. Słońce przesunęło się, oświetliło stojący obok regał. Złoty blask spłynął po grzbietach książek, wyzłocił łuszczące się tytuły, załamał na krawędziach. Cahir drgnął, gdy nagle do jego uszu doleciał odgłos uderzających o posadzkę obcasów. Nie musiał zgadywać, do kogo mogły należeć. Tylko jedna osoba, którą znał, poruszała się w ten sposób.
Zza regału wyłonił się Calder. Kroczył niespiesznie, z uniesioną głową, swobodnie wyprostowany. W prawej dłoni trzymał otwartą książkę, idąc, leniwie przerzucał strony. Jego płaszcz, czarny jak antracyt, doskonale skrojony, zdawał się pochłaniać światło. Srebrne klamerki przy butach świeciły matowo, gdy odbijał się od nich blask poranka.
Calder zatrzymał się przy jednej z półek, palcami musnął brunatną oprawę książki, wysunął ją nieco, by zobaczyć tytuł. Cahir wbił spojrzenie w jego plecy, uśmiechnął się nieładnie. Co nowego, Calder? Wszystko po staremu, prawda? To tak jak u mnie. Nic się nie wydarzyło, dnie wciąż są takie same, ziemia obraca się w ten jedyny, dobrze znany nam sposób. A mimo to zaszła jakaś drobna zmiana. Być może zaczynam się przyzwyczajać do twojej obecności, bo, widzisz, spoglądam teraz w przeszłość bez żadnego wzruszenia, i patrzę na Ovenore, Karczmę Pod Wronim Skrzydłem, plac straceń, labirynty uliczek, Dziuplę — ruinę zamku Tessy Di Costanzi, i nie czuję nic. Widzę Ovenore, stolicę położoną setki mil stąd, oddaloną od nas o tysiące lat, i jest mi wszystko jedno. Ovenore, miasto-labirynt, gdzie dnie zawsze są czarne, gdzie wszystko się zaczęło.
Cahir przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę; deska pod nim niespodziewanie zatrzeszczała. Calder odwrócił głowę, objął ich obojętnym spojrzeniem, każdego z osobna: siedzącego na podłodze Leonarda, stojącego kilka kroków dalej Cahira. Uśmiechnął się pod nosem. Jego oczy, jasne i zimne jak północny wiatr, zabłysły lekko.
— Och. Przepraszam — wymruczał z fałszywą skruchą.
Niedbale wsunął książkę na miejsce, poszedł dalej. Kroki dały się słyszeć jeszcze przez kilka chwil.
Cahir wrócił spojrzeniem do Leonarda. Chłopak wciąż był blady, spojrzenie miał puste, nieobecne, jakby tkwił nim daleko stąd, oglądał inną rzeczywistość.
— Kiepsko wyglądasz  — westchnął Cahir łagodnie. —  Jak się czujesz? Może odprowadzić cię do kwatery?
Dobra-dobra, żartowałam z tą nieobecnością XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz