wtorek, 19 maja 2020

Od Xaviera cd. Syriusza

Ostrze wysunęło się z dłoni, zabrzęczało na kamiennym dukcie, a dłoń dotąd kurczowo zaciśnięta na karku rozluźniła się, zsunęła z ramienia. Przekleństwo zamieniło się w przeciągłe westchnięcie, w ostatnim tonie zdławione przez krwawą plwocinę wezbraną po gwałtownym wyszarpnięciu noża z trzewi. Ostatki świadomości próbowały zmusić do naiwnego ruchu, chociaż odwrócenia się w stronę napastnika, ale praktycznie natychmiastowo całe ciało popadło w bezwład. Kończyny zdrętwiały, wzrok poszedł ku niebu, twarz zamarła i wraz z ostatnim oddechem mężczyzna zachwiał się, a następnie niechybnie poleciał w przód.
Delaney jak do tamtego momentu pozostawał unieruchomiony w uścisku, tak wówczas rzucił się gwałtownie, niemalże w panice. Strach, może obrzydzenie samą możliwością, że zaszlachtowane cielsko mogło na niego runąć, sprawiło, iż bez zastanowienia uderzył łokciem w tors i w dość brutalny sposób odepchnął nieszczęśnika. Mężczyzna całym swoim ciężarem runął w żwir, a bard szczęśliwie zdołał uskoczyć, odsunąć się na znaczną odległość, dysząc przy tym ciężko. Zatrwożenie odebrało mu równy oddech, poczęło rezonować na zdrowy rozsądek, mieszać w głowie. Szumiało mu w uszach, serce dudniło, a zimny pot perlił się na skórze. Czuł wilgoć ślimaczącą się na karku, cieknącą między łopatkami; wyimaginowaną krew rozlaną na płaszczu, wsiąkająca w przędzę, powoli przesączającą się przez warstwy ubrania. Bliskie również pozostawało mu wrażenie stali przyłożonej do gardła, której poczucie realności zmagało się z każdym następnym przełknięciem — a przełykał raz za razem, mięśnie praktycznie same z siebie wzruszały gardzielą, walczyły z  narastającymi nudnościami. Widać było, że panika spowodowana niefortunnym zdarzeniem nadal go trzymała, chociaż próbował z nią walczyć.
Nabrał w płuca chłodne, wilgotne powietrze. Wierzch dłoni odruchowo przyłożył do ust, odsunął się o następne kilka kroków, wzrok oparł na nieznajomym. Ten trwał w bezruchu i to zaledwie parę metrów od niego, lecz wydała się kompletnie niezainteresowany bardem. Skoncentrowany na własnych myślach przyglądał się martwemu nieszczęśnikowi. Szare włosy, wzruszone przez wiatr, skrzące w ostrych cieniach mgły osunęły się na bladawą twarz, częściowo zakrywając zdrowe oko. Początkowo chłopak zdawał się nie wyrażać sobą żadnych konkretnych emocji, lecz im dłużej przyglądał się człowiekowi, tym wyraźniej marszczył brwi, wykrzywiał twarz. Coś w nim się wzbierało, coś się nawarstwiało, aż niespodziewanie mruknął pod nosem i brutalnie kopnął truchło. Przewrócił go na plecy, wzburzając tym sączącą się juchę; krwisty kwiat rozbryzg się gwałtownie, wzruszony popłynął okazale, rozłażąc się pajęczyną po żwirowym trakcie.
Białowłosym nagle rzuciło. Odwrócił się, oparł na nogach, wygiął się w przód.
Obcy z pomrukiem niezadowolenia trzepnął butem. Przykucnął nad nieszczęśnikiem, zaczął grzebać po kieszeniach, lecz nic konkretnego w nich nie znalazł. Pocieszył się za to pasem, do którego przypasany był rząd pochw; wybrał pośród nich tą najbardziej zdobną, która niedbale wisiała na tylko jednej brajcarce, jakby była tam zawieszona od niechcenia, na szybko. Chwycił za nią, zbadał wagę, przyjrzał się, a następnie podniósł się i przeszedł do następnego ciała.
Xavier w tym czasie wytarł dłonią usta, wyprostował się. Zerknął na chłopaka i upewniwszy, że ten nie zwraca na niego uwagi, zaczął szukać Bębenka. Koń spłoszony uciekł w pole, ale na całe szczęście uchował się w zasięgu wzroku i cierpliwie czekał, obserwując wszystko z bezpiecznej odległości. Na gest momentalnie się poderwał, rzucił przez pło, ciągnąc za sobą wywalone przez zbirów rzeczy chłopaka, smętnie zwisające z juków.
Bard przywitał go z uśmiechem — bo kto nie uśmiechnąłby się na widok tak poczciwego i wiernego zwierza, i przygarnął jego pysk do piersi, szepcząc mu do ucha swoim znamiennym, rozkosznym głosem, tylko byle ten nie postanowił nagle zarżeć w ożywieniu. Długą dłonią próbował natomiast ogarnąć własności, poupychać wszystko w torby, związać rzemienie.
— Zbieramy się stąd — mruknął do Bębenka po chwili, w końcu puszczając koński łeb.
Podszedł do boku, nogę położył na strzemieniu i miał się już wybić, gdy nagle poczuł uścisk na karku, który ściągnął go w dół. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył szarowłosego, stojącego bezpośrednio przy nim. Jego zimny wzrok ugrzązł na bardzie, lustrował go, może nawet na coś wyczekiwał, ale wówczas głowa barda kompletnie nie nadawała się do zabaw w interpretacje kuriozalnych zdarzeń.
— Podwieź mnie do miasta. — odezwał się nagle.
Przybliżył się o następny krok i niespodziewanie uderzył białowłosego w pierś koszem broni — broni, która należała do Xaviera (nie zauważył kompletnie, w którym momencie została mu zabrana). Po czym, gdy chłopak nie zareagował zbytnio na jego słowa, a jedynie w konsternacji odebrał od niego własność, ten nagle złapał go za kołnierz. Pchnął go, wręcz na siłę pomógł mu wejść na grzbiet, a następnie sam siadł za siodło.
Białowłosy się szarpnął, spróbował zaoponować, lecz ręką opadła mu na ramię, objęła obojczyk.
— Jedź. — dmuchnął mu w ucho.


Świt przyszedł w okrywie rumiano-szarych chmur, które ledwie przesuwały się znad wschodnich rubieży, pomimo że wiatr przy ziemi gwałtownie szarpał gałęziami, wzruszał wiechliną, trzaskał okiennicami. Świeże powietrze hulało po gospodzie, przeganiało nocny zaduch, roznosiło zapachy z kuchni; pieczywa dopiero co wyciągniętego z pieca, zagotowanego mleka, zasmażki na świeżym maśle szykowanych dla zajezdnych gości, powoli schodzący się z wynajętych pokoi. 
Xavier rozłożył się ma futrach niedbale porozrzucanych po klepisku. Głowę odchylił do tyłu, oparł na ławie, przymknął oczy. Bawił się włosami, przerzucał splątane, skurzone pasma, próbował przyswoić przeżyte zdarzenia, ale również dopiero co zasłyszane wieści, które szumiały mu w głowie nie gorzej niż wczorajsze wino. 
Nowo poznany chłopak natomiast siedząc nieopodal, suszył buty przy palenisku i w milczeniu obserwował wypalający się płomień. Normalnie bard uznałby taką ciszę za coś zbawiennego, lecz wówczas niesamowita oszczędność słów mężczyzny wyłącznie wyprowadzała go z równowagi — chociaż i tak wtenczas byle co mogło go podpuścić, aby ot tak porzucił swoje cierpliwości. Od jakiegoś czasu balansował na granicach, zmęczenie kołtuniło mu myśli, szargało nerwami i wykwitało pod czaszką w postaci tępawych migren. A – co gorsza – nie miał nawet jak się napić, bo barmanka odmówiła podania mu wina ze względu na wczesne godziny; beczki ponoć miały zostać przywiezione dopiero po południu, chociaż bard miał tu wiele podstaw do doszukiwania się obłudnych kłamstw.
— Syriusz — chrypiąc, odezwał się po chwili, nagle gdzieś zgubiwszy całą swoją melodykę. — Na Asaima, że to akurat ty kurwa musiałeś okazać się Syriuszem.
Szarowłosy na wspomnienie swojego imienia wyłącznie odmruknął, nie kłopotał się nawet, żeby odwrócić się w stronę barda. Xavier w ciągu nastu minut zdołał go przywołać z paręnaście razy, lecz nigdy do niczego większego od recitalu wzdychania i tak to nie doprowadziło.
— Syriusz.
Chłopak złapał pogrzebać, szturchnął popiół. Żar słabowicie przebił się przez hałdę spopielonego drewna. Od niechcenia rzucił na palenisko kawałek podpałki; ogień nawet się jej nie chwycił.
— Syriusz. 
Zebrał buty sprzed ogniska, strzepał piach, zmierzwił futrzane wykończenia. Wstał powoli; zastane nogi strzyknęły, upomniały się zmęczone mięśnie. Przeszedł przez ławę, skierował się w stronę szynkwasu, lecz gdy ominął białowłosego, ten niespodziewanie zerwał się z futer, chwycił go za koszule.
— On nie da mi żyć.
— Mówiłem. — odparł, wciąż zachowując pewien spokój, chociaż lekka nuta podenerwowania nieśmiało zaczęła rezonować w jego głosie. — Wpierw muszę coś załatwić.


 Syriuszu?
cursed.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz