Ostrze wysunęło się z dłoni, zabrzęczało na kamiennym dukcie, a dłoń
dotąd kurczowo zaciśnięta na karku rozluźniła się, zsunęła z ramienia.
Przekleństwo zamieniło się w przeciągłe westchnięcie, w ostatnim tonie
zdławione przez krwawą plwocinę wezbraną po gwałtownym wyszarpnięciu
noża z trzewi. Ostatki świadomości próbowały zmusić do naiwnego ruchu,
chociaż odwrócenia się w stronę napastnika, ale praktycznie natychmiastowo całe
ciało popadło w bezwład. Kończyny zdrętwiały, wzrok poszedł ku niebu,
twarz zamarła i wraz z ostatnim oddechem mężczyzna zachwiał się, a następnie niechybnie
poleciał w przód.
Delaney jak do tamtego momentu pozostawał
unieruchomiony w uścisku, tak wówczas rzucił się gwałtownie, niemalże w
panice. Strach, może obrzydzenie samą możliwością, że zaszlachtowane
cielsko mogło na niego runąć, sprawiło, iż bez zastanowienia uderzył
łokciem w tors i w dość brutalny sposób odepchnął nieszczęśnika.
Mężczyzna całym swoim ciężarem runął w żwir, a bard szczęśliwie zdołał
uskoczyć, odsunąć się na znaczną odległość, dysząc przy tym ciężko.
Zatrwożenie odebrało mu równy oddech, poczęło rezonować na zdrowy
rozsądek, mieszać w głowie. Szumiało mu w uszach, serce dudniło, a zimny
pot perlił się na skórze. Czuł
wilgoć ślimaczącą się na karku, cieknącą między łopatkami; wyimaginowaną
krew rozlaną na płaszczu, wsiąkająca w przędzę, powoli przesączającą
się przez warstwy
ubrania. Bliskie również pozostawało mu wrażenie stali przyłożonej do
gardła,
której poczucie realności zmagało się z każdym następnym przełknięciem —
a przełykał raz za razem, mięśnie
praktycznie same z siebie wzruszały gardzielą, walczyły z narastającymi
nudnościami. Widać było, że panika spowodowana niefortunnym zdarzeniem
nadal go trzymała, chociaż próbował z nią walczyć.
Nabrał w płuca
chłodne, wilgotne powietrze. Wierzch dłoni odruchowo przyłożył do ust,
odsunął się o następne kilka kroków, wzrok oparł na nieznajomym. Ten
trwał w bezruchu i to zaledwie parę metrów od niego, lecz wydała się
kompletnie niezainteresowany bardem. Skoncentrowany na własnych myślach
przyglądał się martwemu nieszczęśnikowi. Szare włosy, wzruszone przez
wiatr, skrzące w ostrych cieniach mgły osunęły się na bladawą twarz,
częściowo zakrywając zdrowe oko. Początkowo chłopak zdawał się nie
wyrażać sobą żadnych konkretnych emocji, lecz im dłużej przyglądał się
człowiekowi, tym wyraźniej marszczył brwi, wykrzywiał twarz. Coś w nim
się wzbierało, coś się nawarstwiało, aż niespodziewanie mruknął pod
nosem i brutalnie kopnął truchło. Przewrócił go na plecy, wzburzając tym
sączącą się juchę; krwisty kwiat rozbryzg się gwałtownie, wzruszony
popłynął okazale, rozłażąc się pajęczyną po żwirowym trakcie.
Białowłosym nagle rzuciło. Odwrócił się, oparł na nogach, wygiął się w przód.
Obcy
z pomrukiem niezadowolenia trzepnął butem. Przykucnął nad
nieszczęśnikiem, zaczął grzebać po kieszeniach, lecz nic konkretnego w
nich nie znalazł. Pocieszył się za to pasem, do którego przypasany był
rząd pochw; wybrał pośród nich tą najbardziej zdobną, która niedbale
wisiała na tylko jednej brajcarce, jakby była tam zawieszona od
niechcenia, na szybko. Chwycił za nią, zbadał wagę, przyjrzał się, a
następnie podniósł się i przeszedł do następnego ciała.
Xavier w
tym czasie wytarł dłonią usta, wyprostował się. Zerknął na chłopaka i
upewniwszy, że ten nie zwraca na niego uwagi, zaczął szukać Bębenka. Koń
spłoszony uciekł w pole, ale na całe szczęście uchował się w zasięgu
wzroku i cierpliwie czekał, obserwując wszystko z bezpiecznej
odległości. Na gest momentalnie się poderwał, rzucił przez pło, ciągnąc
za sobą wywalone przez zbirów rzeczy chłopaka, smętnie zwisające z
juków.
Bard przywitał go z uśmiechem — bo kto nie uśmiechnąłby się
na widok tak poczciwego i wiernego zwierza, i przygarnął jego pysk do
piersi, szepcząc mu do ucha swoim znamiennym, rozkosznym głosem, tylko
byle ten nie postanowił nagle zarżeć w ożywieniu. Długą dłonią próbował
natomiast ogarnąć własności, poupychać wszystko w torby, związać
rzemienie.
— Zbieramy się stąd — mruknął do Bębenka po chwili, w końcu puszczając koński łeb.
Podszedł
do boku, nogę położył na strzemieniu i miał się już wybić, gdy nagle
poczuł uścisk na karku, który ściągnął go w dół. Odwrócił się gwałtownie
i zobaczył szarowłosego, stojącego bezpośrednio przy nim. Jego zimny
wzrok ugrzązł na bardzie, lustrował go, może nawet na coś wyczekiwał,
ale wówczas głowa barda kompletnie nie nadawała się do zabaw w
interpretacje kuriozalnych zdarzeń.
— Podwieź mnie do miasta. — odezwał się nagle.
Przybliżył
się o następny krok i niespodziewanie uderzył białowłosego w pierś
koszem broni — broni, która należała do Xaviera (nie zauważył
kompletnie, w którym momencie została mu zabrana). Po czym, gdy chłopak
nie zareagował zbytnio na jego słowa, a jedynie w konsternacji odebrał od niego
własność, ten nagle złapał go za kołnierz. Pchnął go, wręcz na siłę
pomógł mu wejść na grzbiet, a następnie sam siadł za siodło.
Białowłosy się szarpnął, spróbował zaoponować, lecz ręką opadła mu na ramię, objęła obojczyk.
— Jedź. — dmuchnął mu w ucho.
Świt przyszedł w okrywie rumiano-szarych chmur, które ledwie przesuwały
się znad wschodnich rubieży, pomimo że wiatr przy ziemi gwałtownie
szarpał gałęziami, wzruszał wiechliną, trzaskał okiennicami. Świeże
powietrze hulało po gospodzie, przeganiało nocny zaduch, roznosiło zapachy z
kuchni; pieczywa dopiero co wyciągniętego z pieca, zagotowanego mleka, zasmażki na
świeżym maśle szykowanych dla zajezdnych gości, powoli schodzący się z wynajętych pokoi.
Xavier
rozłożył się ma futrach niedbale porozrzucanych po
klepisku. Głowę odchylił do tyłu, oparł na ławie, przymknął oczy. Bawił
się włosami, przerzucał splątane, skurzone pasma,
próbował przyswoić przeżyte zdarzenia, ale również dopiero co zasłyszane
wieści, które szumiały mu w głowie nie gorzej niż wczorajsze wino.
Nowo
poznany chłopak natomiast siedząc nieopodal, suszył buty przy palenisku
i w
milczeniu obserwował wypalający się płomień. Normalnie bard uznałby taką
ciszę za coś zbawiennego, lecz wówczas niesamowita oszczędność słów
mężczyzny wyłącznie wyprowadzała go z równowagi — chociaż i tak wtenczas
byle co mogło go podpuścić, aby ot tak porzucił swoje cierpliwości. Od
jakiegoś czasu balansował na
granicach, zmęczenie kołtuniło mu myśli, szargało nerwami i
wykwitało pod czaszką w postaci tępawych migren. A – co gorsza – nie
miał nawet jak się napić, bo barmanka odmówiła
podania mu wina ze względu na wczesne godziny; beczki ponoć miały zostać
przywiezione dopiero po południu, chociaż bard miał tu wiele podstaw do
doszukiwania się obłudnych kłamstw.
— Syriusz — chrypiąc, odezwał się po chwili, nagle gdzieś zgubiwszy całą swoją melodykę. — Na Asaima, że to akurat ty kurwa musiałeś
okazać się Syriuszem.
Szarowłosy na wspomnienie swojego imienia
wyłącznie odmruknął, nie kłopotał się nawet, żeby odwrócić się w stronę
barda. Xavier w ciągu nastu minut zdołał go przywołać z paręnaście razy,
lecz nigdy do niczego większego od recitalu wzdychania i tak to nie
doprowadziło.
— Syriusz.
Chłopak złapał pogrzebać,
szturchnął popiół. Żar słabowicie przebił się przez hałdę spopielonego
drewna. Od niechcenia rzucił na palenisko kawałek podpałki; ogień nawet
się jej nie chwycił.
— Syriusz.
Zebrał buty sprzed
ogniska, strzepał piach, zmierzwił futrzane wykończenia. Wstał powoli;
zastane nogi strzyknęły, upomniały się zmęczone mięśnie. Przeszedł przez
ławę, skierował się w stronę szynkwasu, lecz gdy ominął białowłosego,
ten niespodziewanie zerwał się z futer, chwycił go za koszule.
— On nie da mi żyć.
—
Mówiłem. — odparł, wciąż zachowując pewien spokój, chociaż lekka nuta
podenerwowania nieśmiało zaczęła rezonować w jego głosie. — Wpierw muszę
coś załatwić.
Syriuszu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz