czwartek, 28 maja 2020

Od Victariona

— No, dobrze, to słuchaj tego. — Fiona odchrząknęła, wyprostowała plecy. — Woda go nie zmoczy, ogień nie spali, uderzenia pięścią nie odczuje. Podepczesz — nie zwróci żadnej uwagi, a i sto olbrzymów go nie podniesie. Co to jest?
— Cień.
— Ej! Mogłeś chociaż udawać, że nie znasz, wiesz?
Victarion roześmiał się cicho, ściągnął nieco wodze Funta. Noc była chłodna, ale przyjemna; odległe echa zimy już dawno stajały, świat oddychał wiosną.
— Moja kolej?
— Twoja, twoja. Tylko jakąś porządną — zastrzegła Fiona szybko.
— Proszę bardzo. Co to jest: tak duże, że zajmuje cały świat, tak małe, że wniknie w najmniejszą szczelinę.
Fiona zastanawiała się tylko ułamek sekundy.
— Powietrze. Tak? Mam rację? — Gdy Victarion skinął głową, jej twarz natychmiast rozjaśnił triumfalny uśmiech. — H-a. Jestem mistrzem zagadek, musisz przyznać. M-i-s-t-r-z-e-m.
— Mistrzem? — Nieco przeciągnął zgłoski, złośliwie zmrużył oczy. — Taki zaszczytny tytuł po trzech zagadkach na krzyż?
— Ale je zgadłam!
— Ślepy traf.
Tak jak się spodziewał, Fiona natychmiast wydęła wargi, wstrząsnęła bojowo głową, pochodnią, ręką — musiał się odchylić, aby nie oberwać, jechali niemal kolano w kolano — sama uniosła się w siodle.
— Ślepy traf? Że ja? Że co? — Prychnęła z bezbrzeżną pogardą. — Proszę bardzo, jak chcesz! Ogłaszam turniej, niegodziwcze. Turniej o tytuł mistrza zagadek.
— Poniesiesz sromotną klęskę.
— Aha, aha, zobaczymy. Poza tym, to ty polegniesz, bez czci i honoru, pragnę zaznaczyć.
— Zobaczymy — powtórzył po niej Victarion, zadzierając głowę; niebo było bezchmurne, jasne, pełne gwiazd. Wolał nie obliczać, ile jeszcze do końca zmiany, po co sobie psuć humor. — Kto zaczyna?
— Ty.
— Dobrze. — Chwilę się zastanowił. Zagadki nigdy jakoś szczególnie go nie bawiły — chociaż Ned był ich fanatykiem, katował go i Arstana jakimiś niemal co wieczór — wygrzebywał je z zakamarków pamięci z pewną trudnością i bez entuzjazmu, jednak patrol był długi i nudny, a czas jakoś zabić trzeba było. Victarion podejrzewał, że jeszcze trochę i zaczną z Fioną grać w kamień-papier-nożyce. — Chodzi głową w dół, ludzkiego pożywienia nie przyjmuje, a każde słowo może powiedzieć.
— Co?
Victarion uśmiechnął się niewinnie.
— Powtórzyć?
— Tak. Albo wiesz co, nie, zmieniłam zdanie. Ja zadaję pierwsza, ty zgadujesz. — Fiona znów odchrząknęła, zmarszczyła brwi. — Więc… Wię-ęc… Hm...  O, wiem. Co to jest: lata, pływa i chodzi.
— Kaczor.
Zachichotała szatańsko, ułożyła się wygodniej w siodle.
— Nie!
— Nie-e?
— Nie, zgaduj dalej.
— Uhm. Łabędź.
— Nie.
— Kormoran?
— Nie.
— Pelikan?
— Coraz gorzej, Rion.
— Ale jakiś ptak?
— Nie podpowiadam — odparła Fiona bezlitośnie, odgarniając pukiel włosów za ucho; w świetle pochodni wydawał się ognistorudy. — Jeszcze trzy szanse. Zgaduj!
— Perkoz.
— Pudło.
Victarion westchnął, zastanowił się głęboko, zanim zupełnie skapitulował.
— Nie mam pojęcia.
Fiona zaśmiała się głośno, triumfalnie, z miażdżącą satysfakcją.
— Ha! H-a! Widzisz? Mówiłam, jestem m-i-s-t-r-z-e-m, jak mogłeś tego nie zgadnąć, och, widzisz, nie miałeś szans, od początku wiedziałam, trzeba było dać ci fory.
Parsknął pod nosem, cicho, pobłażliwie, przechylił głowę.
— Więc co to było, mistrzu?
— Kaczka.
— Przecież powiedziałem…
— Powiedziałeś „kaczor”.
— To nie jest to samo?
— Kaczor to samiec kaczki.
— Więc jest kaczką.
— Więc trzeba było powiedzieć: kaczka.
— Na jedno wychodzi.
— Wcale nie, męski szowinisto. Rozwiązaniem jest kaczka, nie samiec kaczki.
— Oszukujesz, koleżanko — uznał Victarion. — Kaczor, kaczka, jeden pies. Twój tytuł mistrza jest szemrany.
— Szemrany?! — Fiona błyskawicznie przełożyła wodze do drugiej ręki i zdzieliła go pięścią w ramię; nawet nie próbował się uchylić, znów parsknął śmiechem. — Wypraszam sobie, kolego. Kaczor i kaczka to nie jest to samo.
— Pływa, lata, chodzi i robi „kwa, kwa”. Gdzie widzisz różnicę?
— Zresztą — zignorowała jego uwagę — ta twoja zagadka nie lepsza. Co to niby miało być, co?
— Pióro. Do pisania.
— Od kiedy pióra mówią?
— Od kiedy kaczor nie jest kaczką?
— Nie odwracaj kota ogonem — zbuntowała się Fiona. — Zresztą… O! Rion, patrz tam.
Podążył wzrokiem za jej wyciągniętą ręką. Byli już niedaleko granicy lasu; między drzewami tliło się blado jakieś światełko, migotało chybotliwie, niepewnie, jakby zaraz miało zgasnąć. Victarion zmrużył oczy, wysilił wzrok. Zdawało mu się, że dostrzega jakąś sylwetkę.
— Kto normalny łazi po lesie w nocy?
— Nie mam pojęcia — odparła Fiona beztrosko, zatrzymała konia, uśmiechnęła się z niezmąconą słodyczą. — Powiesz mi, jak sprawdzisz.
— Ja.
— Ty. O, i weź pochodnię, mnie już ręka ścierpła.
Funt pokłusował w stronę drzew chętnie, zadowolony ze zmiany tempa.
Las tutaj był jeszcze w miarę rzadki, drzewa rosły rozproszone, porozrzucane jakby w kaprysie; światło gwiazd przedzierało się bez trudu pomiędzy gałęziami obsypanymi świeżą zielenią. Krzewy były niskie, nieliczne, przybierały fantastyczne, cieniste kształty. Victarion ściągnął wodze Funta, zwolnił do stępa, poprawił pochodnię w dłoni. Gdzieś strzeliła gałąź, rozległ się głos puchacza, harmider skrzydeł gwałtownie uderzających o powietrze. Jakiś ptak zerwał się do lotu tuż przed nimi, Funt zachrapał.
I — kolejny dźwięk.
Najpierw przytłumiony, odległy, potem coraz bliższy, doskonale znajomy — regularny, miarowy odgłos łopaty uderzającej o ziemię.
Po chwili zobaczył jego źródło.
Wysoka, smukła postać, uzbrojona w potężną łopatę, z zapamiętaniem kopała jakiś dół pod drzewem; światło latarenki zawieszonej na gałęzi było słabe i rozchwiane, ale Victarionowi wystarczyło, aby rozpoznać, kogo ma przed oczami. Yuuki Tenebris, jedna z najbarwniejszych i najbardziej nieobliczalnych osób w Gildii, chodzący huragan i synonim do słowa „kłopoty”. Dotychczas zamienił z nią może kilka słów.
Zatrzymał wałacha, uśmiechnął się miło.
— Nie za późno na spacery?
Yuuki uniosła głowę, zmierzyła go pobieżnie wzrokiem, zatrzymując się na pochodni. Błysnęła zębami, oczy zalśniły niepokojąco.
— Skoro już tu jesteś, to mi poświeć — oznajmiła, wracając do pracy. Zgrzyt, zgrzyt, łopata uderzyła o ziemię.
Victarion spiął Funta, podjechał kilka kroków, zatrzymał się obok Yuuki, opuścił nieco pochodnię; ciepły blask oblał sylwetkę Yuuki, zalśnił na włosach, wyzłocił skórę, wyłonił z mroku czarne skrzydła.
Yuuki znów zatrzymała się na chwilę, przyjrzała krytycznie pochodni.
— Ale weź podnieś tego badyla, nie chcę się sfajczyć. O, tak. Teraz zajebiście, tak trzymaj.
— Co tu robisz w środku nocy, Yuuki? — powtórzył Victarion spokojnie, niegłośno. Miał obowiązek pytać o to każdego, kogo spotkał na terenach gildii podczas patrolu, nawet gildyjczyka.
Poza tym naprawdę go to ciekawiło.
— Kopię. — Yuuki mówiła tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Energicznie wbiła łopatę w ziemię, przesypała ziemię na rosnący kopczyk obok.
— To widzę. — Przez chwilę obserwował ją w milczeniu, z rozbawieniem. — Rozumiem, że nie mogło poczekać do rana.
W krzakach za jego plecami coś zaszeleściło; drgnął nieznacznie, obrócił głowę.
Miał tylko nadzieję, że to nie jest ta pojebana kura.

Yuuki? ♥
Mea culpa, następne pójdą mi szybciej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz