poniedziałek, 18 maja 2020

Od Cahira cd. Victariona - Misja

— Trudno. Jakoś sobie poradzimy. — Cahir zaciął wargi, posłał Alvinowi nieprzychylne spojrzenie. — Mamy jeszcze świecące kryształy.
Calder parsknął.
— Szkoda, że gówno dają.
— Przynajmniej są.
— Chyba nie powinniśmy się do nich przyzwyczajać. — Skrzyżował ramiona na piersi, od niechcenia rozejrzał się po spowitej cieniem grocie. Na jego usta wstąpił kpiący półuśmiech. — Wasza niekompetencja pozbawia nas dostępu do światła w zastraszającym tempie.
Cahir rzucił mu groźne spojrzenie.
— To nie ja upuściłem pochodnię.
— Coś wytrąciło mi ją z ręki, mówiłem — spokojny, nieco nieobecny głos aksamitnie rozpłynął się w powietrzu. — Jestem pewien, że coś tam było. Nadal uważam, że powinniśmy sprawdzić ten korytarz.
— Nie bądź śmieszny — żachnął się Cahir. — Chcesz tam iść bez ognia?
— To zbyt ry-ryzykowne — nieśmiało zawtórował mu Alvin. Czerwona, szybka stonoga zwinnie przemknęła przez czubek jego buta. Chłopak wzdrygnął się z obrzydzeniem, przysunął do Cahira. — Mo-może dałoby się rozniecić ogień w jakiś inny sposób?...
Calder puścił jego słowa mimo uszu. Opuścił brwi, przeszył Cahira zimnym, twardym spojrzeniem.
— Chcę tam tylko zajrzeć.
— Nie ma mowy. Nie zgadzam się.
— Dlaczego?
— Nie słyszałeś Alvina? To zbyt ryzykowne.
Bladoniebieskie oczy zalśniły stalowo, niepokojąco.
— Kawaler twierdzi, że Gówno, które go zaatakowało, wyszło stamtąd. — Wskazał korytarz niedbałym ruchem ramienia. — Może tam być jego leże, kryjówka, cokolwiek. Mielibyśmy nie zbadać tego tylko dlatego, że to miejsce nie zostało uwzględnione na tej twojej zasranej mapie?
Cahir z trudem opanował gniew.
— Wiesz, co to znaczy, gdy korytarz w kopalni jest nieoznakowany? — Mówił powoli, przesadnie akcentując słowa, jakby zwracał się do dziecka. Za wszelką cenę starał się, by głos mu nie zadrżał. — To znaczy, że jeśli zabłądzisz, a nam nie uda się odnaleźć cię w mroku, to już w nim, do cholery, zdechniesz.
— Nie wejdę głęboko.
— Nigdzie nie wejdziesz.
— Nie przypominam sobie, bym pytał cię o pozwolenie. — Mężczyzna poprawił przytroczony do pasa miecz, odwrócił się twarzą do korytarza, objął spojrzeniem wylewające się z niego ciemności. — Zaczekajcie tu, zaraz wrócę.
— Jesteś skończonym kretynem — syknął Cahir do jego pleców.
Calder nie obejrzał się za siebie, bezszelestnie wszedł w przedsionek tunelu.
— Pieprz się.
Cahir bezsilnie zacisnął pięść.
— Zaczekaj — powiedział głośniej, ale nieco łagodniej, prawie bez gniewu, niemal zupełnie spokojnie. Rozwiązał supeł rzemienia, na którym wisiał przydzielony mu kryształ: jasnoniebieski, owalny, o nieregularnych krawędziach. Cahir postąpił o kilka kroków, wyciągnął rękę. Zimny, błękitny blask odbił się od ścian wilgotnych, śliskich. — Masz. Przyda ci się więcej światła — dodał sucho.
Ciężar kryształu po chwili zniknął z jego dłoni; Calder rozpłynął się w mroku. Alvin z niepokojem obserwował jego odejście. Gdy ostatnie błyski wątłego, eterycznego światła zgasły w ciemnościach, zerknął na Cahira, nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
— Co teraz? — odchrząknął.
— Czekamy.
— Bezczynnie? — zapytał z nadzieją.
— Możemy rozejrzeć się trochę po grocie.
— Ale nie musimy?...
— Nie musimy, ale się rozejrzymy. — Cahir spojrzał na Alvina spod oka. — Ja pójdę tam, na prawo, ty możesz pokręcić się tutaj i patrzeć, czy Calder nie wraca.
— T-tak jest — wymamrotał Alvin.
Cahir naciągnął rękawy na nadgarstki, poprawił płaszcz pod szyją. Chłód stawał się coraz bardziej dojmujący.
— Zawołaj mnie, gdyby coś się działo.
Skinąwszy głową, Alvin bojowo wypiął pierś, zadarł nos, rzucił korytarzowi wrogie spojrzenie, jak gdyby był przeciwnikiem, z którym lada moment przyjdzie mu się mierzyć. Cahir westchnął. Wahał się chwilę, nim zostawił go samego.
W końcu ruszył w głąb groty.
Szedł niespiesznie, ostrożnie, patrząc pod nogi, rozglądając się dokoła. Kamienne ściany błyskały w półmroku, jakby pokryte zostały cienką warstwą szkła. Ze stropu zwisały ostre, szare sople. Woda ściekała z nich leniwie, opadała do płytkich, okrągłych kałuż, w których skolopendry wiły się jak węże. Świecące kryształy na tym odcinku nie występowały prawie wcale, widoczność słabła z każdym krokiem.
— Jest tam coś ciekawego? — Po ścianach poniósł się drgający, zwielokrotniony echem głos Alvina.
Cahir nie zatrzymał się.
— Nie.
Nagle sufit zaczął opadać, ściany przybliżyły się do siebie. Powietrze stało się ciężkie, gęste, zimne. Cahir bokiem przedarł się między dwoma stalagmitami. Jego oczom ukazała się szeroka szczelina, z której wnętrza wylewał się snop ulotnego, jasnego światła. Cahir nie zajrzał do środka od razu. Zatrzymał się, przetarł czoło przedramieniem, wziął głęboki oddech. Nieprzyjemne kłucie w skroni powróciło, znów dało o sobie znać.
Gdy zbliżył się do szczeliny, zmrużył oczy, odruchowo cofnął się o pół kroku. W jej wnętrzu tkwił kamienny blok, od góry do dołu pokryty laskami ostrych, osłoniętych porostami kryształów. Bijący od nich blask pokrywał ściany białą, lśniącą smugą światła. Cahir nie zdążył nacieszyć oczu tym widokiem. Ból głowy przybrał na sile, uderzył z nową mocą. Cahir oparł się plecami o kamień, gdy jego kolana stały się dziwnie miękkie. Oddychał szybko, nierówno, a mimo to miał wrażenie, że brakuje mu tchu.
— Piękne, prawda? — Za jego plecami rozległ się szept. Lekki jak podmuch wiatru, nieco śpiewny, znajomy. — Lśnią jak tafla morskiej wody, marszczona wieczorną bryzą. Lub może jak te wszystkie klejnoty, które razem ukradliśmy.
Cahir wzdrygnął się, obejrzał za siebie, cofnął natychmiast. Jego tętno podskoczyło, ruszyło gwałtownie, w jednej chwili. Pierś przeszył skurcz.
Naprzeciw niego stał Ishil. Żywy, młody, dobrze ubrany, taki, jakiego zapamiętał go z Ovenore. Uśmiechał się pod nosem przyjaźnie, choć zadziornie, palcem jednej dłoni gładził się po ustach. Czarne oczy wydawały się życzliwe, choć na ich dnie czaiło się coś nieznanego, jakiś obcy błysk w kolorze gadziej zieleni.
— Jak się masz, droździe? Minęło tyle czasu. Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowało.
Ból głowy stał się nie do zniesienia. Cahir zacisnął zęby, by nie krzyknąć. Cofnął się na oślep, gdy Ishil spróbował się zbliżyć.
— Tak się wita starego druha? — W głosie elfa wybrzmiała nuta rozczarowania. — Nie tęskniłeś chociaż trochę?
Serce tłukące się w pustce. Drżenie. Szeroko otwarte oczy.
— Jesteś martwy. — Cahir nie był pewny, czy powiedział to na głos, czy jedynie pomyślał.
Ishil odpowiedział mu mimo wszystko.
— Cóż za nonsens, przecież tu stoję — machnął ręką niedbale. Złote pierścienie na jego palcach rozbłysły jak odłamki słońca. — Popatrz, nic mi nie jest, jestem cały i zdrowy.
Obrócił się z niewymuszonym wdziękiem. Farbowane strusie pióro, wpięte w rondo jego kapelusza, położyło się, poły płaszcza zafurkotały.
— Powiesili cię w Ovenore.
— Otóż. — Ishil błysnął zębami w kolejnym uśmiechu. — Otóż zaszła pewna drobna pomyłka. Bo, widzisz, to nie byłem ja.
Cahir zwinął się wpół pod wpływem nowej fali mdłości.
— Ksander... Ksander też to widział.
— Ksander cię oszukał.
— Ksander... — wychrypiał Cahir, czując, że słabnie. Świat rozmył się, potem gwałtownie wyostrzył, kontury zyskały otoczkę w odcieniu morskiej zieleni.
— Oszukał nas wszystkich — dokończył za niego Ishil, kładąc nieznaczny nacisk na każdą sylabę. Mówił zupełnie spokojnie, cierpliwie, dziwnie łagodnie. — Nie wiem, czy wiesz, ale obława to jego sprawka — perorował dalej, akompaniując sobie ruchami dłoni. — Chciał się nas wszystkich pozbyć, to jasne. Zależało mu na przejęciu naszych pieniędzy, naszych kosztowności, całego naszego dorobku. Zapewne po tym, gdy nas przymknęli, wmówił ci, że wszystkie skrytki wydaliśmy na mękach. Że sprzedaliśmy adresy w areszcie. Że dobrała się do nich żandarmeria, a on sam nie mógł nic zrobić. Bzdura. Ksander je opróżnił. On sam, we własnej osobie. Okradł nas, wiedziałeś o tym, droździe?
Cahir zakrył wargi ręką, przeczuwając, że zaraz zaczną nim targać torsje. Ishil popatrzył na niego w milczeniu, zbliżył się bezszelestnie, cicho jak duch, niemal przepływając nad ziemią. Powietrze nagle wypełnił pozaziemski, okropny chłód. Cahir zauważył, że z jego ust ulatują kłęby pary. W tym samym momencie poczuł zapach. Słodki, duszący zapach zgnilizny, wilgotnej ziemi i nadpsutego mięsa.
— Droździe. — Głos śpiewny, przeciągający samogłoski, rozlegający się tuż nad uchem. Nie. Teraz już w samym środku mózgu. — Ona tu jest. Wołała cię, nie słyszałeś?
— Ona jest martwa — wydusił Cahir przez ściśnięte gardło.
— Ona żyje. Familia wciąż istnieje. Chodź, pokażę ci, podaj mi rękę.
Pokręcił głową, zacisnął powieki.
— Dlaczego mnie nie słuchasz? Rhiannon czeka tuż za zakrętem, chodź, to tak blisko.
— Kim jesteś? Co tu robisz?  — Cahir wyrwał sztylet z cholewy, wyprostował się, zamachnął na oślep, z niewyobrażalnym wysiłkiem. Ale ostrze sięgnęło celu.
— CaaHHHiiirrRRR. — Rozległ się skowyt. Nieludzki, potworny, brzmiący, jakby wyło naraz kilka obdzieranych ze skóry zwierząt. Twarz Ishila zapadła się, skurczyła, zaczęła czernieć. Kości, wyginając się pod nienaturalnymi kątami, wzdęły ubrania. Ich fragmenty niknęły w oczach jak pergamin trawiony przez ogień. Ostatnie pasma materiału obsypały się do wody strumieniem piachu i popiołu.
Cahir osunął się na ziemię.
Nie wiedział, ile czasu upłynęło, nim znalazł go Alvin.
— Na Erishię — Chłopak upuścił podróżną torbę, uklęknął obok Cahira, złapał go za ramię, zaczął nim potrząsać. — Co ci jest? Je-jesteś ranny? Wszystko w porządku? Co tu się wydarzyło?
— Zostaw mnie. — Cahir wyszarpał się.
— Co się stało? — powtórzył Alvin. Głos mu drgał, mówił szybko, niewyraźnie, Cahir prawie go nie rozumiał. — Ktoś tu był?
Pauza, dłuższa chwila ciszy.
— Co widziałeś?
— Słyszałem krzyki.
Milczenie. Odgłos wody ściekającej do kałuży. Cahir spróbował się podnieść. Alvin złapał go za łokieć, pomógł mu wstać.
— Kto tu był? — nie dawał za wygraną. — Z kim rozmawiałeś?
— Z trupem.
— Co?
— Gdzie jest Calder?
— Je-jeszcze nie wrócił.
Cahir odgarnął włosy do tyłu, wziął głęboki oddech, spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu stał Ishil. Nudności powoli ustępowały, tępy, pulsujący ból w skroniach nieco złagodniał.
— Chodź, idziemy go poszukać. Tu zaczyna się dziać coś przerażającego.


Kotku? ♥ Nieespodziankaa!
Tego się nie spodziewałaś, co 
Nie zdam tej matury, loool

2 komentarze: