sobota, 9 maja 2020

Od Xaviera cd. Philomeli

Jakże puszy swe pióra paw dumny, że zdołał rozdziobać pozłacane ogniwa we wiążącym go łańcuszku, tak równie uniósł się bard ze swoimi godnościami, gdy przeklęte pęto zsunęło się w końcu z dłoni. Magia na ponów zawibrowała, wzruszyła ciałem, ale również umysłem, bo niczym krew przywracająca czucie w ścierpniętych kończynach, tak tu zwróciła mu poczucie pewności — te przeklęte śmiałości, które wraz z alkoholem przecież zapoczątkowały całą lawinę niepomyślnych zdarzeń i które wtenczas na ponów również miały zaważyć na dalszych ich losach.
— A teraz trzeba się gdzieś schować — sprawna dłoń kobiety rozbroiła bransoletę, która jeszcze ostała się na nadgarstku barda, wykorzystując chwilową niedomogę łowców. — Nie wiem jak ty, ale ja już nie mam siły na kolejne starcie. Zdołasz nas jakoś zamaskować magią?
Jakby czekając, wręcz mając nadzieje na taki dobór słów, rozpromienił się chłopak znacznie. Wiadome było, że to wybitnie nie była pora na takie rzeczy, ale on i tak znalazł czas, aby bezwstydnie obdarować Philomele uśmiechem tak czarownym, jakby to był poproszony o zanucenie piosnki, a nie o sposób w zaradzeniu kłopotliwej sytuacji.
— Oczywiście — odparł, świergocząc na melodie mogącą zwiastować tylko następną wspaniałomyślną ideę, co zrodziła się w umyśle człowieka, który ostatnie rozsądki utopił w słodkich alkoholach. — Ze sceny schodzę równie widowiskowo, co na nią wchodzę.
I ruchem płynnym, niby aktor światły, odrzucił na bok połę płaszcza. Oswobodził dłonie i trzymany patyk tak uniósł, że zdawałoby się, iż przytknął go sobie do ust. Wyszeptał słowo lub dwa, a następnie cisnął drewnem przed siebie, wbijając go w piach tuż przed łowczymi.
— Często żegna cię widownia salwą zgniłych pomidorów?
— Co? — zdawało się, że patyk drgnął, machnął końcówką, niczym rozeźlona gadzina, aż wyrwał pysk z ziemi — Ależ nigdy!
Skoczyło drewno raz jeszcze, rozsypało żwir, wzburzyło kurzawisko. Poderwał się niebieski wicher, prawie mgła, tak gęsta, iż zdawało się, że gdy osiadła na drewnie, to niczym osobliwy szkielet, pancerz, prawie pluskwiak lub inna parecznik odkopany spod piachu. Rozwścieczony, poruszony nagłym wezwaniem wił się, tarzał się i dosłownie rósł na oczach łowców, którzy powaleni urokami Philomeli wciąż próbowali powrócić do rzeczywistości.
— Na nas chyba czas — zauważył bard.
Wtenczas któryś z łowczych zdołał się podnieść i odważyć się na krok do przodu. Mętny wzrok wpierw zawiesił na rozszalałym tworze, potem zerknął na towarzystwo. Xavier uśmiechnął się do niego, nawet lekko skłonił głowę, co widocznie tak poruszyło mężczyzną, że pomimo iż wciąż chwiał się na nogach, to uparcie ruszył przed siebie.
Zbliżył się do kłębowiska magii, chciał już ją ominąć, przeskoczyć, dopaść do zbiegów, gdy nagle białowłosy pstryknął w palce i magia wzniosła się ku niebu. Rozprysnęła się w przestrzeni, pochwyciła się wichury i złapała się igliwia, osiadła na suchych gałęziach, nie oszczędziła nawet wiechliny. Wpierw migotała między roślinnością w spokojnych, lazurowych barwach, aż nagle coś nią ponownie wzruszyło i niespodziewanie huknęła czerwonym żarem. Ogień owionął całą drożynę, odcinając ich od łowców poprzez żywy mur skwaru i dymu.
Delaney w tym momencie chwycił kobietę bez pardonu pod ramię i pociągnął. Nie patrząc za siebie, ruszył z nią w dół traktu.
— Xavier! — krzyknęła do chłopaka.  — Co to do cholery ma być?
— Miałem coś wymyślić. 
— I wymyśliłeś właśnie to?
Bard prowadził ich w głuszę, w ciemny las. Wątpliwie, żeby wiedział, dokąd zmierzał. Szedł, prawie że po omacku poprzez roślinność byle tylko oddalić się od drogi i całego zamieszania. 
— Mam nadzieje, że pamiętasz o obietnicy. Naprawdę muszę się po tym wszystkim napić.
— Bogowie oszaleje, naprawdę oszaleje z tym człowiekiem — warknęła, szamocząc się w uścisku barda — Podpaliłeś cholerny las!
— Podpaliłem? — roześmiał się. 
Do tego momentu dało się wyczuć w jego głosie ucieszoną, czy niewątpliwie radosną nutę, lecz po uwadze Philomeli ostatecznie stracił panowanie nad sobą.
— Xavier! 
Szarpnęła się ponownie, lecz tym razem chłopak nie zdołał jej utrzymać. Wysunęła się z dłoni barda i zatrzymała się gwałtownie. Odwróciła się ku drodze skąd uciekali tylko po to, aby zobaczyć przepasły mrok; gęstą czerń roślinności o zbitym baldachu, która nie przepuszczała choćby mdłego światła gwiazd. Nic nie błyszczało, nie iskrzyło się, nie było śladu po żarze, który wówczas powinien sięgać ku niebu i rozświetlić horyzont czerwienią. Ciemność nocy rozgościła się w borze i nikt ani nic nie próbowało go wówczas stamtąd przegonić.
Wyłącznie echo niosło paniczne wrzaski i nawoływania, które nieco przyduszone dudniły z oddali, strasząc tym ptactwo, które poderwane z zarośli rozszalało się na ich głowami. 
— Ktoś chyba zapomniał — uśmiechnął się szeroko, dłoń położył na biodrze, drugą przytknął do dumnie wyprężonej piersi. — iż za towarzysza ma iluzjonistę.
Nonszalancko skłonił się w pas, zatrzepotał peleryną i omal nie wywrócił się na zabłoconym dukcie. 


Philomelia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz