piątek, 15 maja 2020

Od Victariona cd. Deryn

Na prośbę autora opowiadania Deryn zostały usunięte i są dostępne tylko dla współautora po kontakcie z administracją.

~*~

Strażnik wydął wargi, stuknął halabardą o ziemię, wzbijając obłoczek kurzu.
— Bez glejta nie wpuszczam.
— Rozumiemy, ale…
— Jest glejt, wpuszczam. Nie ma glejta, nie wpuszczam. — Znów uderzył drzewcem o piach, przyjrzał mu się krytycznie. — Taki rozkaz.
Deryn westchnęła z lekką frustracją, Victarion skrzyżował ramiona. Promień słońca odbił się od głowni halabardy strażnika, rozbłysł biało, oślepiająco; Funt wstrząsnął grzywą, leniwie opędził się ogonem od much, trącił nosem łokieć Victariona.
— To pilna sprawa — spróbowała znów Deryn, spojrzeniem prosząc o wsparcie. — Stawką jest życie dzieci.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, gorliwie pokiwał głową, ocenił pobieżnie szanse powodzenia przekupstwa.
Były mierne.
— Czekają tam na nas — mruknął w końcu. — Chyba nie chcecie narazić się zarządcy Fosse, hm?
— W dupie mam Fosse — uciął strażnik i donośnie pociągnął nosem. — Glejta nie ma, to nie zawracajta mi głowy.
— Ale… Ale my… — Deryn miała tak nieszczęśliwą i zgnębioną minę, że spojrzenie strażnika nieco złagodniało. Z zakłopotaniem stuknął halabardą, podrapał się po policzku.
— Mnie glejty sprawdzać kazali, to sprawdzam. Nic wam nie poradzę, panienko, taka robota. Glejta załatwcie, to puszczę, a proszę. Ale bez glejta… — Westchnął rozdzierająco, machnął wolną ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, potarł skroń. Był ciepły dzień. — Zaraza jest, panienko, granice pozamykane, to glejta trzeba. Ja nic nie poradzę.
Zamilkł, odetchnął, jakby wyczerpany wypowiedzeniem tylu słów naraz.
— Kto je wystawia? Sekretariat Stanu? — zagadnął go Victarion lekko.
Strażnik nieco zmarszczył brwi, zmierzył Victariona o wiele mniej przychylnym spojrzeniem.
— Ano, Sekretariat. Ale to nie moja rzecz, ja sprawdzać mam, to sprawdzam. Bez glejta nie przepuszczę i basta. — Dobiegł ich jakiś okrzyk; strażnik obrócił lekko głowę, odkaszlnął. — No, nie ma co tu sterczeć. Jak będzie pozwoleństwo, to przepuszczę.
Kolejny okrzyk, ktoś go wołał; strażnik wzruszył ramionami, poderwał lekko halabardę i obrócił się na pięcie. Piach zachrzęścił w rytm jego kroków. Zostali sami.
Deryn wyraźnie chciała jeszcze coś zrobić, powiedzieć, zaprotestować — postąpiła krok do przodu, zawahała się — ale Victarion pokręcił głową, pociągnął za wodze Funta.
— Chodź, Deryn. — Wsiadł na konia, zawrócił. — Nic tu po nas.
— Ale…?
— Wymyślimy coś. Chodź.
Funt, ponaglony łydkami, ruszył żwawym stępem; klacz Deryn po chwili się z nim zrównała. Dziewczyna poprawiła się w siodle, odchrząknęła cicho, dyskretnie obejrzała za siebie.
— Może zmieni zdanie — stwierdziła z nadzieją.
— Nie sądzę.
— Ale gdyby z nim porozmawiać jeszcze raz… Może by zrozumiał… O, albo z jakimś innym. Przecież ich to nie może nie obchodzić.
Victarion powstrzymał cisnące się na usta: może. I nie obchodzi. Zamiast tego niedbałym gestem rozpiął kilka górnych guzików koszuli, przeczesał włosy palcami. Chłodny powiew musnął rozgrzaną skórę.
— Trzyma ich rozkaz — zauważył miękko, opieszale. — Dzieci dziećmi, nie będą za nie nadstawiać karku.
Na chwilę zapadło milczenie. Gdzieś niedaleko zaświergotał skowronek.
— To-oo… — Deryn strzeliła spojrzeniem na trzymane w dłoniach wodze, potem na niebo: bezchmurne, błękitne, rozsłonecznione — to co teraz zrobimy? Napiszemy do mistrza?
— Nie, ma ważniejsze rzeczy na głowie.
I kto wie, czy Sekretariat Stanu Tiedal będzie skłonny wystawić jakąkolwiek zgodę dla Gildii. Victarion skrzywił lekko usta. Tym razem Cervan mógłby im bardziej zaszkodzić niż pomóc.
— Ale — w głosie Deryn zabrzmiało echo zgrozy — ty chyba nie chcesz wracać? Zrezygnować…?
Roześmiał się cicho.
— I przegapić najlepszą część? Nie, skąd. Nie wracamy.
— Ale jak przejdziemy przez granicę?
Victarion uśmiechnął się beztrosko, poluźnił nieco wodze, odchylił się do tyłu. Słońce przyjemnie ogrzewało twarz.
— Mam dwa pomysły.
— Jakie?
— Żaden ci się nie spodoba.
Deryn zmarszczyła brwi.
— Jakie pomysły? — powtórzyła cicho, nieufnie.
— Możemy sforsować granicę na dzi-
— Nie ma mowy — odparła natychmiast Deryn.
— Na dziko — dokończył spokojnie. — Albo jechać do Adehal.
— Gdzie?
— Adehal. Dwa dni stąd, jeśli się pośpieszymy.
— Nie, miałam na myśli… — Deryn westchnęła, odgarnęła nieposłuszny kosmyk włosów z twarzy. — Dlaczego tam? Jest na granicy?
— Nie. Ale tam czekają na nas potrzebne dokumenty.
— Czekają?
Skinął głową żywo, niemal wesoło, spojrzał w niebo.
— Nadłożymy trochę drogi, no i potem parę dni w samym Adehal… Tydzień w plecy co najmniej, ale i tak będzie szybciej, niż pisanie do Cervana. Adehal jest całkiem ładne. Byłaś w Adehal?
— Nie, ale co to ma do…
— Świetnie. — Nie dał jej skończyć. — Centrum jest całkiem miłe i bezpieczne, nikt nie powinien cię zaczepiać. Trochę pospacerujesz, pozwiedzasz, odpoczniesz po podróży, hm? Zatrzymasz się w porządnym miejscu, pokażę ci, gdzie. I zostawię ci Funta. Jeśli mogę.
Pokiwała głową, zerknęła na niego niepewnie.
— A ty?
— A ja — uśmiechnął się niewinnie — załatwię wszystkie formalności.
Znów zapadło milczenie.
Ptaki śpiewały.
Pył unosił się spod końskich kopyt.
Jasne spojrzenie Deryn przybrało na intensywności, zalśniło srebrem i lazurem.
— Victarion. — Była poważna.
— Słucham.
— Czy ty chcesz podrobić te dokumenty?
Roześmiał się cicho, swobodnie przechylił w siodle, zniżył poufale głos.
— Nadzwyczajne okoliczności wymagają nadzwyczajnych rozwiązań, nie uważasz?

*

— Obejrzyj, obejrzyj. — Omar pokiwał głową zachęcająco, zakaszlał, przysiadł na skraju biurka, miętosząc jedwabną chusteczkę w rękach. — No, jak ci się podoba? Porządna robota?
— Jak zawsze. — Victarion uśmiechnął się samymi ustami, w skupieniu oglądając dokument. Zbliżył do światła, przyjrzał się pieczęci; w gabinecie Omara panował półmrok, za oknem zapadał zmierzch. Powietrze pachniało papierem, kurzem i perfumami.
— Macie szczęście, w tę stronę to dziecinnie proste. Dostać się do Tiedal to mniej niż splunąć. Ale wyjechać, bogowie… Sprawdzają z listą wystawionych dokumentów, psie syny. Tego nawet najlepszy specjalista nie przeskoczy.
— Do Tiedal nie sprawdzają?
— Gdzie tam. Zamachasz im pierwszym lepszym papierkiem przed nosem i proszę, droga wolna.
— Tym lepiej.
— Pewnie.
Victarion wziął do ręki drugi dokument, Omar kręcił się nieco, nie spuszczając z Victariona świdrującego spojrzenia. Miał niepokojące oczy; czarne, zimne, szeroko rozwarte, jeszcze powiększone przez okulary.
— Boją się wypuszczać ludzi z kraju — podjął znów, zabębnił bladą dłonią o blat biurka; na palcu wskazującym błyszczał sygnet. — Jeden więcej, jeden mniej w granicach, to im jeszcze takiej różnicy nie robi, ale wyjechać…
— Jeszcze?
— No. Nikt nie wie, co ten kiep… — przerwał mu atak suchotniczego kaszlu — zrobi dalej. Psiakrew, Tiedal by zrobiło lepszy interes, gdyby go zaciukali i ustawili tę gęś, Jej Miłość, na regentkę. Ona zrobi, co jej Sekretariat każe, o tyle dobrze. A ten chuj Roderyk uważa, że może rządzić sam.
— W końcu dostanie po dupie od Sekretariatu.
— Oby jak najszybciej. Ale ta zaraza to mu woda na młyn, już sobie ustanowił nowe prerogatywy. Nie zdążymy mrugnąć i będziemy mieć jakiegoś cholernego despotę za sąsiada.
— Sytuacja wyjątkowa, co?
— A żebyś wiedział, Harlan, żebyś wiedział. — Omar znów zakaszlał w chusteczkę. — Skończy się tak, że to Roderyk wychuja Sekretariat, zobaczysz. A Nalaesia gówno zrobi, już nikt nie wie, co się tam dzieje z tą zarazą w środku.
— Sekretariat wydaje zgody. — Victarion ostrożnie odłożył drugi dokument. Tak, wszystko było w porządku. — Mogliby kogoś pchnąć do Nalaesii z raportem, gdyby chcieli.
— Myślą, że sobie poradzą bez interwencji zewnętrznej. Ale nie, ja ci mówię, że nie. Roderyk zamknął konsulaty, taka jego mać.
— Chce się rozprawić z „pastuszkami”?
— Aha. I nie tylko, zdusi wszystko, co może. Urządzi sobie władzę absolutną, tak to się skończy. I nikt mu nie zabroni, bo nikt nic nie wie na pewno. — Omar westchnął, zdjął okulary, przetarł szkła rękawem. — No i jak? — Wskazał ruchem podbródka na dokumenty. — Mogą być? Wziąłem najbardziej typowe nazwiska, jakie mi przyszły do głowy. Nic do zapamiętania.
— Są zajebiste. Dziękuję.
— Proszę. A, no i wybierz jakieś zapyziałe przejście graniczne. Wiesz zresztą. — Omar zsunął się zwinnie z biurka, zwinął glejty pieczołowicie, owinął w szary papier.
— Tak, pamiętam. Dzięki. — Victarion uśmiechnął się znowu, skrzyżował ramiona. — Ile jestem ci dłużny?
Omar machnął niedbale ręką.
— A, drobiazg. — Sięgnął po kopertę z boku biurka, wyraźnie już wcześniej przygotowaną, podał Victarionowi. — Po znajomości.
Victarion otworzył kopertę, wyjął z niej gęsto zapisany arkusik; jak zwykle porządny papier, porządny atrament, pismo pełne ozdobników i eleganckich zawijasów, niemal nieczytelne, ale Victarion już dawno się do niego przyzwyczaił. Przebiegł pobieżnie wzrokiem arkusz.
Omar czekał.
— Załatwione — mruknął Victarion w końcu.
Omar uśmiechnął się szeroko, zakaszlał, wytarł usta chusteczką.
— Za to cię lubię. Jakbyś miał jakieś pytania, to…
— Jedno.
— No?
— Jak?
— Skutecznie. Obojętne, jak ci się widzi, byle mi już w drogę nie wchodził.
Victarion krótko skinął głową, schował kartkę do koperty, wziął dokumenty do ręki. Nie musiał wiedzieć więcej.
— O, i jeszcze — Omar naraz wydawał się zakłopotany — żeby, no wiesz, nikt nie powiązał ze mną… Nie chcę mieć więcej problemów z kapłanami Asaima. I tak węszą.
— Jasne.
Omar odetchnął lekko, poprawił fular, uśmiechnął się żartobliwie, porozumiewawczo.
— Wiesz, Harlan? Ostatnio dużo ludzi mnie wkurwia, mógłbyś częściej wpadać.

*

Czekał na Deryn na małym placyku, przy fontannie.
Był ładny, wiosenny poranek; Adehal już tętniło życiem. Victarion obserwował spod leniwie przymrużonych powiek ludzi na placyku, ich gwarną krzątaninę, gesty, grymasy, kroki, uśmiechy, słuchał zlewających się w jedno głosów, mimochodem wyławiał wzrokiem co ładniejsze twarze, aby zaraz ze znudzeniem odwrócić spojrzenie. Widział nieufne zerknięcia w swoją stronę, ale bez otwartej wrogości, bez splunięć, bez obelżywych gestów.
Tak, zdecydowanie wolał miasta od wsi.
Na uliczce wpadającej na placyk w końcu dojrzał drobną sylwetkę Deryn. Szła nieśpiesznie, mniej zatłoczoną stroną ulicy, rozglądając się co chwilę; wymijała ludzi ostrożnie, trochę niepewnie, chłonąc spojrzeniem kolorowe kamieniczki skąpane w kwiatach i promieniach słońca. Zawahała się, gdy go zobaczyła, przystanęła, po chwili ruszyła w stronę fontanny.
— Jak się masz, wszystko w porządku? — zagadnął ją na powitanie; miłym, miękkim tonem, z uśmiechem, obrzucając jej twarz uważnym spojrzeniem. W dużych, jasnych oczach skrzyła się jakaś zaciętość.
— W porządku — odparła nieco sztywno. Milczała chwilę, spuściła oczy, przygryzła wargę, westchnęła. — Nie w porządku.
— Dlaczego? Już prawie wszystko załatwione, Deryn, za kilka dni stąd wyjedziemy. — Victarion wyjął dokumenty, owinięte w szary papier, podał jej. — Proszę. Lepiej, żeby były u ciebie. Schowaj, obejrzysz potem. Może się przejdziemy? Parę przecznic stąd jest świątynia Asaima, z ładnymi ogrodami, są otwarte, można zwiedzać. — Zsunął się z krawędzi fontanny, wyprostował się, znów uśmiechnął. — Chodź, w tamtą stronę. Nie nudzisz się za bardzo? Nikt cię nie niepokoi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz