sobota, 2 maja 2020

Od Ophelosa CD Victariona

— Czy to jakiś, kurwa, żart?
Gdyby tylko na niego nie zawarczano, powiedziałby, że jak najbardziej, a on sam nie jest tego dnia w zbyt dobrym humorze i nie ma zbyt wielkiej ochoty na kawały. Gdyby tylko nie naskoczono na niego z ostrymi zębami i pazurami gotowymi do rozorania skóry na polikach, zdążyłby też przeklnąć, zwyzywać wszystkich bogów i samego siebie za bycie idiotą i nieprzypasanie do pasa miecza, który aktualnie spokojnie spoczywał w jego pokoju w stanie błogiej nieświadomości, nie wiedząc, gdzie jest i co robi jego właściciel.
A jego właściciel musiał właśnie stanąć oko w oko z wilkiem, którego w ogóle nie powinno w tych okolicach być i który uginał już tylne łapy, szykując się do skoku. Musiał zwinnie uciec w bok z małą owcą na dłoniach, starając się przy okazji nie zakopać w śniegu. Musiał wyjąć sztylet, który jak na złość zaplątał się w pasie, zablokował, nie chcąc gładko wysunąć się z pochwy. Brakowało tylko, by samemu dźgnął się w plecy, a mając na uwadze aktualne wygięcie ciała, było to bardzo możliwe. Konie za plecami zarżały nerwowo, szarpnęły wodzami.
Brakowało tylko, by jeden z nich, dębując, przewrócił się na plecy czy zerwał ogłowie, rozkrwawiając własny pysk, a przy okazji w panice zostawiając jeźdźców w tyle, w środku pochłoniętego przez śnieg lasu.
Chciał upewnić się, czy Victarion aby na pewno nadal stał za jego prawym ramieniem, kusiło, by zerknąć do tyłu, tak po prostu, na wszelki wypadek — dzięki Nathoriemu, że pamiętał jednak coś z nauk ojca, dzięki pozostałym bogom, że nie był idiotą do kwadratu, stwierdzając, że odwrócenie wzroku od szczerzącego zęby wilka byłoby głupotą, prawdopodobnie skazującą go na śmierć poprzez otwartą tętnicę szyjną czy, gdyby wilk zdecydował się zaatakować owcę w jego dłoniach (co jawiło się mu jako sytuacja kompletnie nieprawdopodobna, bo dlaczego wygłodniały wilk miałby zostać przy jednej, niezbyt okazałej owcy, gdy do wyboru miał dwójkę mężów i dwa uwiązane, dobrze zbudowane konie), rozorany przypadkowo brzuch.
Sztylet w końcu puścił, dając pewnie chwycić się w rękojeści i skierować ku sylwetce wilka. Cóż z tego, że broń ta nie najlepiej spisywała się w tego typu potyczkach. Przecież pamiętał, jak jeden z kompanów jego ojca przechwalał się przy piwie, jak to udało mu się przygnieść wilka własnym ciałem, przygwoździć do ziemi, a następnie udusić. Chryzant polemizowałby z prawdziwością tej historii.
Wilczy ogon kołysał się w lewo i prawo, wilcze oczy odbijały światło pochodni, jawiąc się jako dwa, mrożące krew w żyłach punkty. Mężczyźni uskoczyli ponownie, następnie agresywnie i pewnie podchodząc w przód, zmuszając zwierzę do wycofania się, choć jedynie na krótszą chwilę. Bo podstawą była pewność, ugięte, rozluźnione kolana wsparte napiętymi mięśniami, by nogi w każdej chwili mogły odbić się w bok, szeroko rozłożone barki. Przeciw wilkowi nie miał stać człowiek, a drugie, jawiące się mu jako równe zwierzę, które również posiadało ostre zęby i pazury, mające nie ułatwiać mu wcale sytuacji. Przewagę dawał im ogień, żywioł nieopanowany jeszcze przez watahy. Chryzant podejrzewał, że sytuacja ta się raczej nie zmieni, póki żaden pierdolnięty w głowę czarodziej nie zacznie robić z wilków prywatnej armii, zresztą, jedyny szalony mag, którego osobiście poznał, jawił się aktualnie w formie bezbronnej żaby.
Victarion zamachnął się pochodnią raz, drugi, wilk zaskomlał, cofając się i przysiadając na tylnych łapach, by z desperacją obnażyć kły i następnie skoczyć wprost ku jego szyi, rozdrażniony, rozeźlony. Miecz uniósł się w górę, prysnęła jucha, zwierzę, nie wydając już z siebie żadnych dźwięków prócz ciężkiego, dławiącego się oddechu, padło prosto w śnieg. Blondyn, nie chowając sztyletu, tak na wszelki wypadek, bo przecież nigdy nic nie wiadomo, podszedł do zwierza, dłonią wskazując i prosząc, by je oświetlono. Ukucnął, nadal utrzymując owcę na ramieniu, pochylił się nad dychającym, aczkolwiek już nie ruszającym się, cielskiem. Dłonią wyczuł odpowiednie miejsce, już tak dobrze mu znane, bo przecież nigdy się nie zmieniało. 
Lewy łokieć, tuż za trzecim żebrem. Szybkim, płynnym ruchem, bez wahania. 
Wyczuł niknące tętno, po czym, oczywiście odpowiednio się zamachawszy (nie za bardzo – z obciążeniem na barkach bardzo łatwo przecież stracić równowagę), wsunął sztylet w stawiające opór ciało. Zdesperowane zwierzę drgnęło nerwowo, po czym przestało oddychać, a Ophelos, nadal z dość niespokojnym sercem, odchylił czarne wargi psowatego, czując chłodne, niebieskie spojrzenie na własnych plecach.
Sprawdź zęby i płeć. Oceń, czy za chwilę cała wataha nie uwali się na twoje barki. Tego nie przeżyjesz, nawet w zbroi. Wilki rzucające się na ludzi wiedzą, gdzie gryźć. 
— Dosyć młody — mruknął, palcem przejeżdżając po jednym z kłów. Wilcze, szklane oko obserwowało, choć już nie rejestrowało, nie przeszkadzało to jednak dreszczowi, który przeleciał po kręgosłupie blondyna. Pastuch pochylił się dalej, ku tylnim nogom, jedną z nich uniósł. — Basior. — Westchnął ciężko, odkładając umięśnioną łapę, samemu odchylając się do tyłu i przenosząc wyrywającą się Elżbietkę w oba ramiona, schowawszy sztylet.
Przyjrzał się cielsku. Na nic się już nie przyda, futra z niego też już nie będzie. Miecz zbyt żgnął ciało, by nadawało się choć na rękawiczki czy czapkę, nie mówiąc o dywanie czy porządnym futrze. Szkoda. Nie miał mieć jednak tego drugiemu mężczyźnie za złe, ciężko myśleć o użyteczności zwierza, gdy to rzuca się wprost do twojego gardła, pragnąc je rozerwać.
— Obawiam się, Victarionie, że ten oto tutaj osobnik nie jest jedynym w okolicy — stwierdził, targając się na własne nogi z niemałym kłopotem. Zakołysał się odrobinę, podparł się, odstawiając prawą nogę w tył. — Gdyby polował w samotności, nie rzucałby się na dwójkę mężczyzn z ogniem w dłoniach. — Pokręcił głową, wzdychając ciężko. — Albo cholery znowu robią się zbyt pewne siebie. 
Rozejrzał się po rozproszonej śnieżnej zaspie, w poszukiwaniu dzwonka Elżbietki, bo ten wypadł mu z dłoni, gdy siłował się z teraz zakrwawionym sztyletem. Broń wyczyścił o i tak już przemoczone spodnie, a wstążka z blaszką najwidoczniej musiała zostać zakopana w śniegu w szaleńczym, aczkolwiek krótkim pojedynku. Znajdzie się na wiosnę. Miał jedynie nadzieję, że nie wraz z innymi owcami. Spojrzał na Vicatriona, palcem zahaczając o własny policzek.
— Masz…
Mężczyzna przetarł policzek dłonią, nie wyglądając na zbyt wzruszonego całą sytuacją, po czym, niby od niechcenia, wskazał palcami na lewę ramię blondyna. Chryzant zmrużył szare oczy, przyjrzał się punktowi wskazanemu przez Victariona. Ściągnął brwi, po czym westchnął ciężko. Chuj jednak go drasnął.
— Kurwa.
Chwycił Elżbietkę w jedną dłoń, drugą musnął skórę znajdującą się pod rozerwanym futrem, które nie miało się już do niczego nadawać. Uniósł palce ku oczom, prawie że zahaczając nimi o własny nos, potarł nimi kilka razy o siebie nawzajem, przeklnął ponownie.
— Nathori nam dzisiaj nie sprzyja — mruknął bardziej do siebie, niźli towarzysza, powoli zaczynając czuć przeszywający ramię ból. Elżbietki czy broni długo nie utrzyma. 
Oddech się uspokajał, mięśnie zaczynały rozluźniać, a on sam zaczynał ponownie dochodzić do zmysłów. Uniósł wzrok ku niebu. Jasny księżyc przesłoniły chmury. Zamknął oczy, przetarł brudną dłonią twarz i jęknął z bezradnością.
— Wracajmy, Victarionie.
Jedna z ważniejszych zasad, zamiar według sił, Ophelosie, zamiar zawsze według sił. 
Czuł jak identyczne jemu tęczówki nieobecnej osoby przeszywają go na wskroś. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz