czwartek, 5 marca 2020

Od Cahira cd. Victariona

Głośny plusk, woda eksplodująca w powietrze, ciche, radosne parskanie.
Siwa zastrzygła uszami, potrząsnęła grzywą, gdy kilka kropli zbryzgało jej szyję. Obróciła się bokiem, cofnęła, energicznie uderzyła kopytem o kamienie wyścielające dno rzeki. Cahir łagodnie poklepał ją po łopatce, spojrzał na Caldera powoli podnoszącego się z wody. Krucza, dokumentnie przemoczona koszula przylgnęła ciasno do ciała, podkreśliła sylwetkę. Włosy opadły mu na oczy, z ich krańców zaczęły spływać cienkie, urwane strugi.
Cahir złapał się na tym, że się uśmiecha. Po raz kolejny. I to w sposób, w jaki od dawna tego nie robił. Ogarnęło go pewne skonfundowanie. Odwrócił wzrok od brykającego Funta, zawrócił Siwą, lekko przyłożył jej łydkę, wjechał na środek rzeki. Bystry, gładki nurt począł obmywać klaczy kolana, porwał jej długi, gęsty ogon, rozpostarł go w wodzie, tworząc srebrno-biały pióropusz. Cahir westchnął cicho, bez smutku, jakby z nawyku. Spojrzał na błękitny cień Siwej, migotliwie majaczący na dnie rzeki, nieustannie rozmywany przez wodę; w jego głowie zaczęły kłębić się myśli.
Nie był przekonany, czy to rzeczywiste, czy złudne wrażenie, ale czuł się dobrze. Pierwszy raz od dawna podświadomie wydawało mu się, że wszystko jest w porządku, dokładnie tak, jak powinno być. Świat w jego oczach przez chwilę był taki, jakim widział go przed laty; zupełnie jakby stare czasy wróciły, a sam fakt, że dzień jest piękny i wiosenny, znów był wystarczającym powodem, by okazać zadowolenie.
Siwa trąciła nosem taflę, chlapnęła wodą, zaczęła intensywnie grzebać kopytem w kamieniach. Cahir musnął wnętrzem dłoni wilgotną grzywę. Była miękka, długa, dziwnie lśniąca: złoto-czerwona łuna zachodzącego słońca wskrzeszała na niej srebrne błyski. Westchnął po raz kolejny, przekładając ją między palcami. Al-Fala nie mogła się taką pochwalić. Siwa przestąpiła z nogi na nogę, Cahir wzdrygnął się, gdy mokry ogon smagnął go w bok.
Nagle: gwałtowny, szybki chlupot, dźwięk kopyt młócących wodę, głośne, zaczepne parskanie. Cahir obrócił się, zobaczył Funta zbliżającego się do nich rączym, żywym kłusem. Wałach wyhamował z trudem, w ostatniej chwili, podjechał zbyt blisko, niemal wpadł na Siwą. Spłoszona klacz położyła płasko uszy, cofnęła się gwałtownie, odbiła przednimi kopytami od dna rzeki. Cahir w porę odchylił się do przodu, złapał mocniej za grzywę, zachował równowagę, nie spadł. Gdy mocne, ciężkie kopyta runęły w wodę, ta podniosła się nieco, sięgnęła Cahirowi do pół łydki. Funt potrząsnął głową, trącił klacz nosem, zupełnie nieskruszony. Calder był w pobliżu: złapał Funta, strofując go półżartem, z jakąś osobliwą pobłażliwością. Odbiwszy się od dna, lekko, z niewymuszoną swobodą wskoczył mu na grzbiet.
Cahir uśmiechnął się pod nosem.
— A podobno to ja nie radzę sobie ze swoim koniem — stwierdził niby do siebie, patrząc w górę, na bezchmurne niebo.
Calder nonszalancko wzruszył ramionami, zebrał Funta, leniwie ruszył w stronę miejsca, gdzie uwiązana była Al-Fala. Siwa zrównała się z wałachem.
— O ile mnie pamięć nie myli, pierwszy spadłeś z siodła — zauważył głosem noszącym wszelkie pozory uprzejmości. — I to niezamierzenie.
— To był wypadek. Gdyby twój koń nie...
Funt zatrzymał się, przestąpił w bok, zorientowawszy się, że zmierzają w kierunku brzegu. Spróbował zawrócić, ale Calder przytrzymał go w porę, ponaglił stanowczo.
— Dosyć, krowo. Koniec tego dobrego na dziś.

 ~~***~~

— Gdzie położyłeś mapę? — zapytał Cahir. — Chcę coś sprawdzić.
Calder wylał wodę z buta, rzucił go tam, gdzie leżał drugi. Zaczął przygotowywać świeżą koszulę do założenia, rozpinać jej guziki.
 — Sprawdź w czarnym worku. Albo, nie wiem, w sakwie, tej największej.
Cahir bez przekonania przyjrzał się jukom.
— Która jest według ciebie największa?
— Już, zaraz.
Koszula zsunęła się na ziemię, przykryła buty. Przesiąknięta wodą tkanina miała intensywnie czarną barwę, w złotawych smugach zachodzącego słońca lśniła jak świeży atrament. Cahir skrzyżował ręce na piersi, westchnął niecierpliwie.
— Długo jeszcze?
Calder wsunął ramię w rękaw, obrócił się, stanął tyłem. Cahir drgnął. Dostrzegł coś, czego nie chciał widzieć, jego oczom ukazał się widok, na który nie był gotowy. Przez chwilę, moment, trwający nie dłużej niż uderzenie serca, zobaczył fragment pleców. I blizny. Okropne, przerażające, rozległe. Cofnął się odruchowo, wsparł przedramieniem o szorstki pień drzewa. Powietrze stało się parne, nagle dziwnie ciężkie, odurzające zmysły.
Calder pochylił się nad jukami. Rozpięta koszula wisiała na nim luźno — jedynie zarzucił ją na grzbiet. Zaczął grzebać w jednym z worków.
— Powinna być gdzieś tu. Cholera. No co ci ona teraz, tak właściwie?
Cahir poczuł na sobie jego wzrok. Zbladł. Na usta Caldera wpełznął uśmiech. Ledwie dostrzegalny, nieznaczny, w jakiś sposób podły, pełny niewypowiedzianych słów, wionący echem minionych zdarzeń, dawnych czasów, miejsc sprzed lat. Gest ten miał w sobie coś okrutnego, a mimo to zdawał się magnetyczny jak błysk górskiej przepaści.
Nie wytrzymał jego spojrzenia. Zamknął oczy. W skroni czuł pulsujący ból, opuścił go spokój. Miałeś szansę kiedykolwiek dowiedzieć się, za ile was sprzedałem, Calder? Wiesz, jaka to była suma? To jeden z powodów, za które tak mnie nienawidzisz?
Czterdzieści srebrnych koron. Dostałem dwadzieścia za głowę. W przeliczeniu: pół korony za bat. Pół korony za całe smagnięcie, pół korony za cały krzyk, pół za każde syknięcie z bólu, za bliznę, którą każdy z was będzie nosił całe życie.
Tyle wtedy warte były wasze plecy. Trzy butelki wina i noc w szynku. Nie więcej.
— O kurwa — mruknął Calder.
Cahir nie musiał podnosić wzroku, by wiedzieć, że wydarzyło się coś złego.
Mapa, którą Calder rozwinął w rękach, była mokra, pofałdowana od wilgoci. Atrament puścił, rozlał się na pergaminie, eksplodował rozmytymi, zatartymi, zmieszanymi kolorami. Niektóre fragmenty były tak przesiąknięte wodą, że same rozpadały się w dłoniach. 
Cahir zaklął. Siwa musiała ją zamoczyć, gdy razem z Funtem wpadli do rzeki.

~~***~~

— Pojedziemy skrótem.
— Nie.
— Nie pytałem cię o zdanie, Cahir.
— Ja ciebie także nie. Pojedziemy według mapy.
— Ach, według mapy? Mówisz o tym kawałku skóry, nadającym się teraz co najwyżej na szmatę do czyszczenia butów?
— Prędzej zaufam szmacie do czyszczenia butów niż tobie.
— Nie pytałem cię o zdanie — powtórzył Calder chłodno, spokojnie.
Cahir rozłożył w rękach mapę, zmrużył oczy, uważnie przyjrzał się rozmazanym literom. Był wyjątkowo ostrożny: krańce pergaminu wystrzępiły się, potargały, jego faktura pękła w kilku miejscach.
— Nie pojedziemy twoim skrótem — powiedział wolno, wyraźnie — ponieważ mapa milczy na jego temat. Według niej powinniśmy zatrzymać się w Harad, wiosce u stóp Białych Turni, następnie odbić na zachód, a potem jechać jeszcze milę wzdłuż Teru, aż do jeziora...  — zatrzymał się, mając trudności z rozczytaniem — jeziora Karras.
Calder skrzywił się niedowierzająco, zabrał mu mapę z rąk. 
— Aż do, kurwa, czego? — spojrzał na pergamin spod powiek, parsknął lekceważącym śmiechem. — To jest według ciebie jezioro Karras? Ta plama rozmytego atramentu? Przecież ono nawet nie znajduje się w tej części Nalaesii.
— Czytać nie umiesz? — Cahir skrzywił się niesubtelnie, palcem ostentacyjnie wskazał mu drobny, zamazany napis. — Jest podpisane. K-a-r-r-a-s.
Calder uniósł mapę pod słońce, przyjrzał się literom. Blade promienie przebiły pergamin na wylot, sprawiając, że stał się zupełnie prześwitujący.
— Karras, mówisz  — na jego usta wstąpił ironiczny, jedwabiście miękki uśmiech. Zwinął mapę, popatrzył na Cahira protekcjonalnie, unosząc nieco podbródek. — Cały czas trzymałeś mapę do góry nogami, chłopcze. To nie jest jezioro Karras, a rozmyta rzeka Sarra.
— Co?
Calder obrócił się do Funta, zaczął dociągać mu popręg.
— Pojedziemy skrótem, tak jak powiedziałem.
— Pokaż mi mapę jeszcze raz. — Cahir zacisnął zęby, odpędził od siebie łeb Siwej, trącającej go nosem w ramię.
— Z tej mapy nie da się już niczego odczytać, nie przyda ci się.
— Oddaj mi ją.
— Nie.
— Calder.
Cahir uderzył obcasem w ziemię. Zaniepokojona Fala uniosła głowę, zawtórowała mu temperamentnym tupnięciem. Podkute kopyto wskrzesiło na kamieniu iskry. Calder nawet na niego nie spojrzał.

~~***~~

Z prawej strony: urwisko, przepaść stromo lecąca kilkaset metrów w dół, o dnie najeżonym ostrymi, poskręcanymi koronami karłowatych, suchych drzew i krzewów. Z lewej: nagie lico góry, ostra skała, piętrząca się wysoko w górę, zdająca się kłuć swoim szczytem niebo. Szli drogą usłaną kamieniami, raz pnącą się w górę, raz raptownie opadającą w dół. Fala bała się wysokości, sunęła powoli, co rusz potykając się o wystające korzenie. Płoszyło ją przeraźliwe wycie górskiego wiatru, pisk kołujących nad nimi drapieżnych ptaków.
— Mógłbyś się pospieszyć? — Calder obrócił się przez ramię. Stał wyżej, sporo przed Cahirem, trzymając konia za uzdę. Funt nie sprawiał mu żadnych problemów. — Nie mamy całego dnia.
Cahir łypnął na niego złowrogo. Był wściekły. Przez większość czasu szedł tyłem, oburącz ciągnąc klacz do przodu, walcząc z nią o każdy metr. Teraz Fala zatrzymała się, nie chciała ruszyć się z miejsca, postąpić choćby o krok.
— No dalej, nie chcesz chyba spędzić tu nocy. — Calder uśmiechnął się pod nosem, leniwie pogładził Funta po szyi.
— Zejdź i przynieś mi koszulę.
— Koszulę? — przeciągnął zgłoski Calder. — Na co ci ona teraz?
— Al-Fala boi się wysokości, trzeba przewiązać jej oczy, bo nie chce się ruszyć.
— Ten koń boi się czegokolwiek? Niemożliwe.
Cahir zacisnął pięść, krew w jego żyłach zaczęła burzyć się, wrzeć z bezsilnego gniewu. Oddychał ciężko, czuł zmęczenie, od wspinania się pod górę bolały go mięśnie, gardło miał całkowicie suche, chciało mu się pić. Podwinął rękawy białej, luźnej koszuli. Słońce świeciło mu prosto w oczy. Fala szarpnęła za wodze, rany na obtartych rękach zapiekły na nowo.
— Podaj mi tę koszulę — powiedział ciszej, mniej rozkazującym tonem, choć niepokornie, z irytacją.
Calder podszedł do Siwej, wyjął coś z worka, zamachnął się lekko, rzucił w jego stronę. Cahir złapał materiał w locie. Gdy mocniej chwycił wodze, klacz momentalnie stuliła uszy, uniosła pysk, wyszczerzyła zęby, spodziewając się, że zaraz znów zacznie ją ciągnąć. Cahir westchnął, wyciągnął do niej rękę, spróbował ją uspokoić. Al-Fala chapnęła go w palce. Tego było zbyt wiele. Bezpardonowo zarzucił jej materiał na łeb, zawiązał na tyle mocno, by się nie zsunął.
Koszula nie pomogła.
Choć klacz zaczęła iść mniej opornie, potykała się trzy razy częściej.

Królewno? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz