środa, 4 marca 2020

Od Victariona cd. Ophelosa

Były lepsze noce — gdy do patrolu, mniej lub bardziej z zaskoczenia, udawało się zgarnąć jeszcze dwóch nieszczęśników, rozdzielić świeżą krew między stały skład, a potem wylosować, komu przypadnie północna chujnia; miła odmiana, nowe towarzystwo, czasem nawet — całkiem zajmujące.
Były też gorsze noce.
— Nudzę się — oznajmiła Marceline głośno, dobitnie, z bliżej nieukierunkowaną pretensją. Obróciła się w stronę Victariona, zaplotła długie pasmo włosów na palec, demonstracyjnie niezadowolona. — Dlaczego nigdy się nic nie dzieje?
Właśnie przecinali most nad Ath, kierując się na północ; kopyta Funta zadzwoniły o bruk, blask pochodni odbił się od ciemnej tafli wody. Marceline, jak zwykle, nie uznawała instytucji wierzchowca — płynęła w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, nieco z przodu, co jakiś czas z ewidentną wyższością spoglądając na wałacha. Im głębszy śnieg i koń wolniej szedł, tym większym zadowoleniem napawało to dziewczynę.
Victarion z kolei dochodził do wniosku, że jej pomysł z lewitowaniem w zimie wcale nie był taki głupi.
— Czasem się dzieje. — Pomyślał o ostatniej scysji u Owyne’ów, stłumił uśmiech. Ta-ak, mimo wszystko na tamtym patrolu lepiej się bawił.
— Nuda — skwitowała.
— Ulep bałwana.
— Już ty starczysz. — Chwila ciszy. — Chcę jakichś wrogów.
— Ulep wrogiego bałwana.
Marceline fuknęła gniewnie i przyśpieszyła, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Victarion z filozoficznym spokojem przełożył pochodnię do drugiej ręki, poprawił się w siodle, naciągnął głębiej kaptur. Nie miał zamiaru jej gonić.
I tak pewnie się zatrzyma przy kolejnym odbiciu na północ.
Noc była mroźna, wietrzna i ciemna. Niebo zdawało się ciężkie od gęstej zasłony chmur, skłębionych, szarych; w powietrzu szybko, niespokojnie wirowały płatki śniegu, drobne, ruchliwe, roztańczone na wietrze, skrzące się jaskrawą bielą. Jedna śnieżynka, mały kryształek, opadła na ciemną rękawiczkę jak mroźny motyl, zalśniła, zamigotała. Victarion przyjrzał jej się z uwagą, uśmiechnął lekko, niemal niedostrzegalnie. Zaskakujące, że po tylu latach spędzonych wśród przenikliwego zimna Białych Turni wciąż potrafił zauważać urok śniegu.
Chociaż kto wie, może to po prostu zima w Tirie wydawała mu się przyjaźniejsza, łagodna i niewinna, zupełnie niegroźna; wolna od surowej powagi gór, śmiertelnego uroku lodowatego, śnieżnego całunu. Przynosiła śmiech i bitwy na śnieżki. Nie: lawiny, zaginięcia, skrzepnięte od zimna zwłoki i odmrożone palce.
Tak jak myślał, Marceline czekała przy ścieżce odbijającej ostro na północ. Ale — nie sama.
— Chryzant? — Trochę się zdziwił, trochę zaniepokoił. — Coś się stało?
Światło pochodni zakreśliło znajomą, posągową sylwetkę, pewnie wyprostowaną na rosłym bułańcu; koń, wyraźnie szlachetnej krwi, miał ładny, szlachetny profil i kształtną szyję, wdzięcznie wygiętą. Jeszcze kilka kroków i ciepły blask płomienia oblał też twarz Chryzanta — owiniętą szalikiem, zarumienioną od chłodu, wyraźnie zafrasowaną.
— Pastuszek zgubił owce — oznajmiła Marceline nieco zblazowanym tonem, tłumiąc ziewnięcie.
— Nie spotkaliście ich po drodze? — zapytał w tym samym momencie Chryzant z nadzieją. Szczelnie otulony paltem wydawał się mieć jeszcze bardziej barczysty niż w stajni.
— Mamy lepsze rzeczy do roboty niż rozglądanie się za śmierdzącymi baranami — burknęła Marceline. Wyglądało na to, że i ta rozmowa zaczęła ją nudzić; zakręciła się niecierpliwie, wydęła wargi. Victarion rzucił jej pobłażliwo-napominające spojrzenie, wrócił wzrokiem do Chryzanta.
— Niestety. — Jego ton był uprzejmy i współczujący. — Dopiero wracamy z południowego brzegu, najwyraźniej nie przeszły przez rzekę.
— Przynajmniej tyle — mruknął Chryzant. Rzucił ciężkie spojrzenie ciemności gęstej od śniegu, westchnął z rezygnacją; jego koń parsknął niespokojnie, przestąpił z nogi na nogę. — Cóż, lepiej pójdę ich szukać dalej. Nie będę was zatrzymywać.
— Chwila, poczekaj. — Victarion znów się uśmiechnął, doskonale przyjaźnie, z życzliwością. — Pomożemy ci przecież.
Nie, żeby lubił owce i wizja zaginięcia części gildyjnego stada go specjalnie go poruszyła. Nie znosił tych rozbeczanych gówien, których nawet na chwilę nie można było spuścić z oka; lezących bezmyślnie wszędzie, gdzie nie trzeba, upierdliwych, irytujących i kurewsko żarłocznych, wiecznie zbaczających do lasu, gdy tylko wyczują choćby cień zapachu grzybów. Nadal pamiętał, z jaką zaciętością się zarzekał, że nie podejdzie już do żadnej owcy bliżej niż na dwa łokcie, dawno, lata temu, w innym życiu.
Ale przecież i tak miał się bujać na zewnątrz resztę nocy, więc… Zerknął z ukosa na Marceline, jej niezadowoloną minę, zmrużył niechętnie oczy. Znoszenie dalej humorków Marceline a szukanie owiec z Chryzantem? Tutaj nie było nad czym się zastanawiać.
Zresztą Marceline, równie znudzoną, co niechętną do jakiejkolwiek pomocy, nie trzeba było długo przekonywać, że Victarion bardziej przyda się Chryzantowi niż jej. Już kilka minut potem równym kłusem jechali w stronę łąk za gildią; Funt niechętnie trzymając tempo, wciąż poganiany mocnymi łydkami, bułaniec wyrywając do przodu. Stary, udeptany śnieg pokryty był miękką, świeżą warstwą puchu.
— Pastwisko już sprawdziłem — mówił Chryzant, przelotnie unosząc się w strzemionach, jakby dostrzegł coś, co mogło być owcą. Zaraz jednak opadł z powrotem w siodło, zniechęcony. — Łąkę obok też.
— Nie zostały jakieś ślady? Był tam głęboki śnieg, powinno coś…
— Nic. Wszystko zasypane.
— Ach, no tak. — Victarion znów przełożył pochodnię do drugiej ręki, strzepnął śnieg z ramienia. — Chujowa pogoda.
— Żeby tylko nie zaczęło bardziej padać — mruknął Chryzant, tonem, który jasno sugerował, że zupełnie na to nie liczy. Rozedrgana, szarpana wiatrem żagiew to oblewała jego twarz plamą gorącego, pomarańczowego światła, to znów przygasała, ulegając śliskiej, chłodnej ciemności. Brwi miał gniewnie zmarszczone, w oczach raz błyszczały iskry niepokoju i troski, raz — czystego wkurwu.
Ktokolwiek pomógł owcom zniknąć — Victarion nie chciał być w jego skórze.
— Ile miałeś owiec w kierdlu? — zainteresował się po chwili. — W stadzie — poprawił się zaraz, szybko. Chryzant pozornie nie zwrócił na to uwagi.
— Dwadzieścia.
— Ile się zgubiło?
— Dwadzieścia — powtórzył Chryzant ponuro.
Wszystkie?
— Co do jednej.
— O kurwa.
— Właśnie.
Na chwilę zapadło milczenie.
Dwadzieścia? Victarion z powątpiewaniem spojrzał w gęsty, wirujący śnieg. To znacznie komplikowało sprawę. Tak mała grupka mogło się zawieruszyć wszędzie, to była ilość, którą zwykle wyprowadzali złodzieje owiec z dużych stad. Spodziewał się… no, choćby czterdziestu. Tylu, żeby dzwonki i beczenie było słychać z daleka.
Mimowolnie przypomniał mu się kierdel, który w kwietniu dziadek Arstana — dziadunio dobrodziej, jak go nazywali — wyprowadzał na letni wypas na halach. Czterysta owiec, ruchoma, żółtawo-biała, becząca masa, przy której harowali jak woły pasąc po dziewięć godzin dziennie przez sześć miesięcy, aż do redyku jesiennego. Dziadunio dobrodziej miał czterech juhasów, sześciu honielników i trzy owczarki do pomocy.
— Więc sprawdzimy łąki. I las. Spierdzielały ci do lasu, prawda?
— Tak, czasami. — Chryzant się zawahał, zanim dodał jakby usprawiedliwiająco: — Przepadają za grzybami.
Jak każdy z tych parszywych, wełnistych gówniaków. Victarion skinął głową, uniósł kącik ust w krzywym uśmiechu. Coś o tym wiedział.
Kolejne minuty upływały w milczeniu, przerywanym tylko miarowym skrzypieniem śniegu pod kopytami; każdy jechał pogrążony we własnych myślach. Victarion zmrużył oczy, starając się przebić wzrokiem ruchliwą, zmąconą wiatrem ciemność. Śnieżynki wirowały gęsto, osiadały na ubraniach, włosach, rzęsach — zbierało się na porządną zadymkę. Niedobrze.
Jakby te małe gówna nie mogły poczekać do lata, żeby uciec, tylko musiały zrobić to w środku zimy i do tego jeszcze w nocy.
Z pewnym zdumieniem uświadomił sobie, że ostatnim razem, gdy szukał owiec, miał trzynaście lat, czterdzieści sześć kijów w perspektywie — po jednym za każdą zgubę — i Arstana jako towarzysza niedoli, równie posranego co on. Dziadunio dobrodziej słynął z twardej ręki. Opowieści, że potrafił złamać grubą na trzy palce lagę na plecach własnego juhasa może nawet byłyby zabawne, gdyby nie to, że Victarion widział to na własne oczy.
Niemal się uśmiechnął. Gdzie te czasy, gdy tęgie razy od dziadunia dobrodzieja były najgorszym, co mogło go spotkać.
— Nie myślałeś, żeby wziąć jakiegoś owczarka? — zagadnął niespodziewanie Chryzanta.
— Słucham? — Chryzant uniósł głowę, oczy błysnęły z umiarkowanym, ale życzliwym zainteresowaniem. Jego głos było nieco przytłumiony przez szalik. — A, tak. Owczarek. To jednak zbyt małe stado, sądzę. Radzimy sobie z Theo.
— Nie wątpię. — Victarion przypomniał sobie nagle, jak Theo zwrócił się do Chryzanta. Obrzucił mężczyznę długim, badawczym spojrzeniem, wyginając jednak wargi w miłym uśmiechu. — Ale pies bywa przydatny. Praca przy wypasie bywa ciężka, mam rację? — Kolejna pauza, kolejny uśmiech, oczy czujne i przenikliwe. — Jak życie pasterza. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś je wybiera z własnej woli.
Niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz