niedziela, 1 marca 2020

Od Ophelosa CD Narcissi

Nosiło go okropnie. Nie mógł spać, nie mógł siedzieć na jednym krześle, nie mógł stać w jednym miejscu, nie ruszając choćby palcem. Podczas golenia zaciął się trzy razy, co zdarzało się mu wyjątkowo, z tegoż też powodu w końcu z tego zrezygnował, zresztą na robienie tego w terenie nigdy za wiele czasu nie było. Mogli cieszyć się, że wyjątkowo wiele razy, jak na zimę, mieli szansę  ochlapać się w drewnianej bali w odrobinę zapyziałej karczmie, żołądki wypełnić ciepłą strawą i wyspać się na miękkich, aczkolwiek troche ugnieconych, prawdopodobnie niezbyt czystych materacach, gdy koń Chryzanta najadał się sianem, w kilku momentach, gdy cena nie była horendalnie wysoka nawet i pożądaną ilością owsa. Rumakiem Narcycy był jeden z biesów, tak więc podczas postojów zazwyczaj odpoczywał w amulecie. Nikt w końcu nie chciał, by zwracali na siebie zbyt wiele uwagi, wzbudzając szeroko pojętą ekscytację ludu, co i tak ostatecznie robili. Dwójka, ewidentnie wyżej położonych ludzi z niecodziennymi, trochę więcej wartymi niż większość mieczami i jeden czarny borzoj wyjęty prosto z piekieł mieli tendencję do przyciągania ciekawskich spojrzeń. A do tego wszystkiego wystarczyło dodać za dużą ilość niby niepotrzebnie dołożonych kroków, bo Rafghaas po drodze do Defros raczej nie leżało. Drobna cena za ujrzenie przyjaznej, aczkolwiek zazwyczaj beznamiętnej twarzy, za którą Chryzant jednak tak bardzo tęsknił.
Zastanawiał się, jak demon zareaguje na nową, już porządnie zagojoną szramę na policzku. Na brodę, z którą rycerz po prostu zazwyczaj publicznie się nie pojawiał, teraz jednak zaczął coraz częściej wychylać się z nią zza drzwi jednonocnych pokojów. Na zmęczone, szare oczy, które ukażą ulgę, gdy tylko dostrzegą te głębokie, skrzące się ciemnym błękitem tęczówki oraz na uśmiech, który wykwitnie na twarzy, gdy usłyszy własne imię z ust demona. Na pytanie o miecz ojca, nadal leżący głęboko pod taflą wody, na ponowne, może i już dawno setne, określenie go mianem pani jeziora, na co zazwyczaj reagował odrobiną irytacji oraz na stwierdzenie, iż towarzystwo samych mew nie jest zdrowe na umyśle.
Chryzant nadal był młody, do trzydziestu lat na karku jeszcze kilka wiosen i zim mu pozostało, a jednak w ciągu tych kilku lat zmienił się niezwykle od ich pierwszego spotkania. Przybyło mu blizn, przybyło doświadczeń i przygód na karku, by zacząć odrobinę inaczej postrzegać otaczający go świat oraz ludzi mu towarzyszących. Inaczej się do nich zwracać, innych słów używać. Może zaczął odrobinę więcej myśleć, może zdawał sobie sprawę z tego, że w każdej chwili ktoś niepozorny ma możliwość wbicia sztyletu pomiędzy jego żebra.
Przy Marcinie jednak nadal wydawał się być tym dziewiętnastoletnim Chryzantem, który wtedy wpadł jak kamień w wodę, odrobinę pogubionym w tych wszystkich otaczających go intrygach, trochę zmęczony ciągłą etykietą oraz udawaniem, źdźebko naiwnym, nie potrzebującym nic więcej prócz niepozornej czułości, prostoty i ciepła, które odczuwał, gdy spoglądały na niego, jak na złość, zimne oczy, a chłodne dłonie leżały na rozgrzanych, zaczerwienionych polikach.
Przyłapywał się na tym, jak cicho parskał śmiechem, gdy tylko sobie o tym fortunnym przypadku ich pierwszego spotkania przypominał, wzbudzając odrobinę konsternacji w Narcyzi, która spoglądała na niego z pytaniem w bursztynowych oczach. Zazwyczaj odpowiadał wzruszeniem ramion oraz sugestywnym spojrzeniem, dając mocniejszą łydkę ogierowi, który i tak sam z siebie wyrywał do przodu.
Bo przecież znała tę historię, może odrobinę w okrojonej wersji. Jej sens pozostawał jednak taki sam, a pewnych szczegółów na pewno dawno się już domyśliła.
I mogła czasami zauważyć, że im bardziej zbliżali się do Rafghaas, im bliżej byli tej zapyziałej, znienawidzonej przez wszystkich dziury, tym częściej się uśmiechał. Znowu, jak dawniej, zaczynał rzucać niewybrednymi żartami, wymachując dymiącą fajką w powietrzu. Opowiadał niestworzone historie, śmiał się, ba, nawet kilka razy w przydrożnej karczmie zagrał w karty. Dwa razy wygrał, cztery razy przegrał, dzięki Nathoriemu za kuzynkę, która powstrzymała go, nim postawił cały swój dobytek.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej laski po prostu zapomniał o problemach ciążących na głowie, o udrękach, które nie pozwalały zasnąć w spokoju czy nawet o dalszej części tej wymyślnej misji, na którą wysłał się sam, bez jakiegokolwiek bardziej szczegółowego planu. Nie wspominając nawet o tym, że ten powierzchowny zmieniał się dobre kilkanaście razy, gdy Chryzant dodawał to czy odejmował punkty w podróży. Spał równie mało co zwykle, ale wynikało to raczej z podekscytowania buzującego w całym ciele, niźli ze stresu czy żalów. 
I w końcu przyszedł wyczekiwany przez rycerza dzień, podczas którego w twarz uderzony został odorem ryb, wymiocin i alkoholu, w którym usłyszał skrzypienie drewnianych okiennic odchylonych od, mających rozpaść się za kilka lat, ścian. Rafghaas nie zmieniło się nic a nic, nie wliczając w to odnowionej tablicy, od której farba i tak zdążyła już gdzieniegdzie odpaść. Tablica oczywiście nie zmieniła faktu pozostania zapyziałą, śmierdzącą dziurą, w której po prostu nie chciało się przebywać.
Dzięki Nathoriemu, że był ku temu choć jeden, dosyć ważny powód, dla którego nawet i okropny odór dało się przetrwać.
Pomost Marcina nadal przypominał pomost Marcina. Dokładnie ten sam, drewniany, z dwoma połamanymi deskami, choć poprzednio złamana była tylko jedna, a jeszcze dawniej ani jedna, ze skrzyniami ustawionymi jedna na drugiej oraz beczką, która jakimś cudem nie wpadła jeszcze do słonej wody, tak jak zrobił to sam Ophelos w czasach własnej młodzieńczej tępoty, jeszcze raz na jakiś czas ujawniającej się i wieku dwudziestu sześciu lat. Na pomoście siedziały również, jak zawsze zresztą, mewy.
Gdzieś w kącie własnego umysłu pojawiła się myśl, iż nie były one towarzyszami demona. Bo te tak inteligentnie nie łypały, te nie zaatakowały go od razu, obsiadując od końcówek palców u stóp aż po sam czubek głowy, na co Marcin reagował cichym parsknięciem śmiechu, te skrzeczały głośno i bezsensu, nie przekazując żadnych żeglarskich opowieści, które demon tłumaczył dla niego po nocach. Myśl tę rzetelnie i skrzętnie zakopał jednak pod natłokiem innych, tych pozytywnych i podekscytowanych, zignorował, nie chcąc niepotrzebnie się zamartwiać. W końcu miał się zaraz przed nimi pojawić, jak zawsze powitać znudzonym, aczkolwiek na ich widok zadowolonym łypnięciem niebieskich oczu, a Chryzantowi miało zaprzeć dech w piersi, miał się zająkać i uśmiechnąć szeroko, witając starego przyjaciela szerokim rozwarciem ramion i wbiegnięciem na skrzypiący pomost. 
Miast tego został uderzony prosto w twarz zimnym powiemem wiatru oraz wypowiedzią Khardiasa, który stwierdził, iż Marcina po prostu tu nie ma. Iż przepadł jak kamień w wodę i w Rafghaas już go nigdy nie ujrzą. Tym razem dech rycerza również ugrzązł w piersi, tak samo jak zawsze, choć teraz żebra i płuca zaczęły boleć, a w krtań zacisnęła się nieprzyjemnie.
Chryzant spoglądał w spokojnie falującą taflę wody, raz na jakiś czas naruszoną przez atakującą z góry i skrzeczącą, głupią mewę. Piski ptaków nagle zaczęły irytować, doprowadzać wprost tuż pod granicę wytrzymałości, drażniąc i przypominając, że nie są tym, czym powinny być. Mroźny wiatr powodował łzawienie oczu, nos i płatki uszu czerwieniły się od chłodu. Szare spojrzenie skakało raz na lewo, raz na prawo, łudząc się, że bies rzucił jedynie nieśmiesznym dowcipem, wcześniej dogadując się z demonem, który chwila moment wyskoczy na drewniany podest, nie mogąc już powstrzymać śmiechu. Że chwila moment i parsknie śmiechem razem z Marcinem, może będąc odrobinę zdenerwowanym całym tym skeczem. Chwilę póżniej odetchnie jednak głośno, z ogromną ulgą i zawiesi mu się na chudej szyi, nawet jeżeli nie wypada. Ale przecież tego dnia mało było ludzi na ulicach Rafghaas.
Deska skrzypnęła pod naciskiem ciężaru mężczyzny, skrzypnęła również druga, gdy już całym sobą znalazł się na pomoście. Jedną z dłoni oparł na rękojeści miecza, gdy drugą schował do kieszeni długiego, grubego płaszcza. Wzrok skierowany miał na drewno tuż przed czubkami własnych butów, dopóki nie sięgnęły one krawędzi pomostu. Brudna, morska toń wydawała się być tego dnia jeszcze cichszą i spokojniejszą niż zwykle. Przez głowę przemknęła mu myśl o słonecznym dniu w Rafghaas i  pytanie, czy wtedy mógłby ujrzeć promienie słoneczne odbite od stali miecza spoczywającego na dnie. Teraz prawdopodobnie zardzewiałego i nienadającego się jakiegokolwiek użytku, nawet do otworzenia beczki wypełnionej alkoholem.
— Wracajmy — zadecydował w końcu, plecami odwracając się do morskiej toni, bo zaczęło mu się robić niedobrze. — Prześpijmy się i wyruszajmy w dalszą drogę. Nie ma sensu bezczynnie siedzieć w tej dziurze — stwierdził, może i odrobinę warcząco, ze złością skierowaną w pustkę, niemającą żadnego zaczepienia w świecie rzeczywistym. Nie mógł być zły na Khardiasa czy na Narcissę. Nie mógł być również zły na Marcina.
Przejechał dłonią po własnej twarzy, przy okazji chowając za nią własne, odrobinę zamglone spojrzenie.
— Po prostu stąd chodźmy, nie chcę tu być. — Głos Chryzanta nieznacznie drgnął, deski zaskrzypiały ponownie, gdy pospiesznie schodził z pomostu. Obejrzał się jeszcze raz za siebie, po raz ostatni, upewniając się, czy aby na pewno to wszystko nie jest jednak głupim dowcipem.
Następnie ruszył szybkim tempem przed siebie, nie czekając na Narcissę czy Khardiasa.

Siedział na parapecie otwartego okna z dymiącą fajką w ustach, wpatrując się w szerzącą się przed budynkiem wodę. Narcissa poszła się wykąpać, a pokój potrzebował odrobiny przewietrzenia, mając na uwadze to, iż prawdopodobnie byli jedynymi osobami, które wynajęły pomieszczenie wyższej klasy od dobrych kilku, może i kilkunastu lat działania lokalu. Mogli sobie na to pozwolić, a tego wieczoru Chryzant miał wyjątkową zachciankę wyspać się na miększym niż zazwyczaj materacu. 
Po cichu łudził się, iż w ten sposób zmusi własne ciało do snu.
Khardias wygrzewał się przy ogniu tlącym się w kominku.
— Khardiasie — zwrócił się do biesa, nie oczekując nawet iż ten zwróci na niego swoją uwagę. Nie musiał, a Chryzant po prostu musiał w jakikolwiek sposób przerwać irytującą go ciszę — wierzysz w przeznaczenie? — zapytał, puszczając z ust kółko z dymu. To uniosło się za okno, powoli szybując ku zachmurzonemu niebu. 
[ łobuz kocha najbardziej ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz