wtorek, 3 marca 2020

Od Victariona cd. Hemlocka

Na prośbę autora opowiadania Hemlocka zostały usunięte i są dostępne tylko dla współautora po kontakcie z administracją.

~*~

Tym razem jechał za saniami.
Victarion bardzo starał się nie irytować; w końcu jak długo to, co robił Crane nie godziło bezpośrednio w jego interesy, kompletnie go nie obchodziło. Jaki układ, z kim, o co — to nie miało znaczenia. Zapewne Crane w ten czy inny sposób skłonił maga do odblokowania przejazdu, doskonale, nie zmarnują tyle czasu. Jeśli jednak mag to zwykły szarlatan i ostatecznie będą musieli cofać się na inny przejazd, cóż, ryzyko Crane’a, to jemu zależało na szybkim dotarciu do Cresnet. Victariona to nie powinno w ogóle interesować, miał inne zadanie.
A jednak był rozdrażniony.
Magia? Wypuścił powietrze z płuc z frustracją. Co Crane właściwie chciał zrobić, wyjebać drzewa na pole obok czy może, kurwa, przefrunąć nad nimi jak jakiś przerośnięty wróbel? Skąd w ogóle wziął tamtego maga? Skąd w ogóle wiedział, czy to mag, a nie jakaś przydrożna pierdoła?
Zmełł w ustach przekleństwo, odchylił się w siodle, popatrzył w górę. Odległe słońce świeciło zimno, niebo było chłodne, szaro-niebieskie, blade. Za trzy godziny najdalej będzie już ciemno. Uroki podróży w zimie, kurwa mać.
W zaledwie parę minut znów dotarli do znajomego rozstaju; brodacz stał jak wcześniej, zajmując całą szerokość drogi, Dewin zatrzymał gniadą, niepewny, co zrobić. Victarion spiął Funta, ściągnął wodze tuż przy saniach. Crane, jakby tylko na to czekał, uchylił drzwiczki.
— Nasz przyjaciel z pszenicą nadal na drodze? — zagadnął. Szalik na jego szyi był rozluźniony, rękawiczki zsunięte ze szczupłych dłoni.
Z wnętrza sań Victarion złapał spojrzenie maga; nieufne, spięte, przywodzące na myśl osaczone zwierzę.
— Tak.
— Ach, poczciwa dusza z niego! — Crane obrócił się lekko w stronę maga, porozumiewawczo mrugnął. — Niech pan sobie wyobrazi, że ten dobry człowiek postanowił czekać, aż drzewa będą ściągnięte. Imponująca cierpliwość, nieprawdaż? Prawdziwy fatalista.
— Zajmę się nim — mruknął Victarion krótko i sucho.
Crane roześmiał się żywo i wesoło, może nieco przesadnie; teraz zwrócił się do maga w sposób niemal poufały, potarł skroń.
— Złowrogo to zabrzmiało, nie sądzi pan? — Mag wydusił z siebie blady, nieszczególnie rozbawiony uśmiech, Crane obrócił się z powrotem do Victariona: — Oczywiście, trzeba z nim porozmawiać. Tylko miło, na bogów.
Victarion zirytował się jeszcze bardziej; zacisnął wargi w wąską linię, w oczach zabłysło zniecierpliwienie.
— Ja pierdolę, Crane.
Crane rozłożył ręce w teatralnym geście.
— Po prostu zdaje się, że rozsądny i uczciwy z niego człowiek, zasługuje na przyjazne traktowanie. — Znów zerknął na maga, posłał mu lepki od słodyczy uśmiech. — Rozmowa z takimi to czysta przyjemność, moim skromnym zdaniem.
Funt, ściśnięty piętami, potruchtał do przodu, drzwiczki zamknęły się z cichym trzaskiem, śnieg skrzył się po kopytami.
Tym razem brodacz obserwował ich z daleka; gdy Victarion równym, pośpiesznym kłusem zbliżył się do sań, starzec już siedział obrócony na koźle, zmarznięty, zirytowany, z ponuro zmarszczonymi brwiami, łypiąc niechętnie znad fajki. Zaprzężony srokacz zastrzygł różnobarwnymi uszami, opuścił z rezygnacją głowę.
— Czego znowu? — wyburczał brodacz, gdy Victarion zatrzymał Funta. — Przejazdu nie ma, jużem mówił. Ale nie, będą człowieka nagabywać i nagabywać, nie dadzą w spokoju fajeczki ćmić...
— Zróbcie przejazd, gospodarzu.
— Hę?
— Zróbcie przejazd, gospodarzu — powtórzył Victarion łagodnie, wymownym gestem wskazując sanie Crane’a. Funt przestąpił z nogi na nogę, parsknął cicho.  — Tarasujecie drogę.
Brodacz zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem, zerknął z ukosa na sanie.
— A na co wam przejazd? — spytał nieufnie, wypuszczając kółko dymu. Musiał ją w międzyczasie nabić innym tytoniem; dym miał gryzący, nieprzyjemny zapach i siną barwę. — Drzewa leżą, minąć niepodobna. Przez bale będziecie jechać?
— Zobaczymy.
— Aha, zobaczymy! A potem się wracać będzie trzeba, i znowu będzie: zróbcie przejazd, zróbcie przejazd, gospodarzu! — Brodacz gwałtownie machnął fajką, wypuścił serię gniewnych kółek dymu. Victarion nieco się skrzywił, cofnął Funta o dwa kroki. — A co ja, żeby tak z miejsca na miejsce przekładać, kufer jaki?
— Pół wiorsty stąd droga się rozszerza, tam się możecie zatrzymać i czekać, ile wam się podoba. Wyminiemy was.
— A może ja tutaj wolę.
— Gospodarzu — ton Victariona nadal pozostawał doskonale uprzejmy — ruszajcie. Pół wiorsty.
— Nie ruszam nigdzie — oznajmił brodacz kategorycznie, ze złością, otulając się szczelniej kożuchem. — Moje prawo stać, gdzie mi się podoba. Nie będzie mnie jakiś smarkacz pouczał.
— Gospodarzu.
— Idźcie w diabły.
Victarion westchnął, obrócił się lekko na sanie Crane’a, wrócił wzrokiem do brodacza, przyjrzał mu się długo, znacząco, uważnie. Tylko miło. A chuj.
Na jego ustach z wolna pojawił się bardzo nieładny uśmiech, dłoń niby mimochodem musnęła rękojeść miecza.

***

— Crane? Jesteśmy.
Drzwiczki sań otworzyły się energicznie, Crane wyskoczył z nich żwawo, poprawił z rozpędu płaszcz i cylinder, rozejrzał się z żywym zainteresowaniem, posyłając dokoła promienny uśmiech.
Mag powoli, ostrożnie wysiadł zaraz za nim, Victarion znów pochylił się w siodle, poluźniając Funtowi wodze.
— Już? Ach, doskonale. Nawet nie straciliśmy znowu tak wiele czasu, mylę się…? — Crane wydobył srebrny zegarek kieszonkowy, zerknął na niego z roztargnieniem, zaraz schował. — Ach, nawet jeśli, czym są minuty, a nawet godziny wobec potwornych, kilkudniowych strat, które nad nami tak ponuro wisiały. Dewin, poczekaj tutaj, przyjrzymy się sytuacji z bliska. Panie Calder, pozwoli pan. Pan też, jeśli można.
Victarion, nieco zesztywniały, z lekką ulgą zeskoczył z wałacha i rzucił wodze Dewinowi, szybkim spojrzeniem ogarniając sylwetkę maga; wysokiego, mocno zbudowanego mężczyzny w podniszczonym płaszczu, na oko pod czterdziestkę, o mysich włosach i kwadratowej szczęce. W małych, ciemnych oczkach błyszczało coś chytrego, w kącikach ust drżał rys zachłanności. Nie wzbudzał zaufania.
Ruszyli nieśpiesznie w stronę powalonych drzew.
— Doprawdy piękny dzień dzisiaj — perorował tymczasem Crane, chowając zmarznięte dłonie do kieszeni. — Nawet się nie dziwię, że nasz przyjaciel zdecydował się zostać i poczekać w tamtej zatoczce. Pyszny widok się stamtąd rozciągał, nie można zaprzeczyć.
Mag pokiwał głową, Victarion uśmiechnął się paskudnie. Brodacz nie miał zbyt wielkiego wyboru.
— Ale oto i nasze osławione drzewa! — Crane zatrzymał się raptownie, zatoczył krąg dłonią.
Dwa potężne, grube pnie przecinały drogę dokładnie przez środek; na korze błyszczał szron, znacząc się drobną, mroźną koronką na ciemnym drewnie. Wokół nich kłębiła się grupka mężczyzn, barczystych i zasępionych, z jakąś ponurą zaciętością zmagających się z zawaloną drogą — część rąbała pnie i odciosywała konary, potężnymi buciorami krusząc osiadłą na nich szadź, część mocowała liny, aby potem odciągnąć odcięte fragmenty na pobocze. Rytmiczne uderzenia siekiery i okrzyki rozdzierały powietrze.
Nic nie zapowiadało, aby mieli szybko skończyć.
— Więc... — Victarion skrzyżował ramiona, obrócił się w stronę Crane’a, ostentacyjnie ignorując maga. — jaki konkretnie ma pan pomysł, Crane?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz