środa, 4 marca 2020

Od Ophelosa CD Victariona

Pośród tego nieszczęścia cieszył się, że zdecydował się ostatecznie na wkręcenie haceli. Koń na początku stawiał nogi zbyt ostrożnie, zbyt wolno, prychając niby w oburzeniu spowodowanym nocną, nerwową przejażdżką. Chryzant spiął ogiera ostrogami założonymi w pośpiechu na miękkie buty, jedna zsunęła się za nisko, by mogła zdać się na cokolwiek więcej. Przeklnął, dzięki bogom, że bułaniec zareagował za pierwszym razem, energię kumulując w bojowych podskokach, by następnie, gdy popuszczono mu wodze, ruszyć do przodu. Dumniej i pewniej, pokładając zaufanie w swoim niezwykle naburmuszonym jeźdźcu, który nawet nie pomyślał w pośpiechu o wzięciu pochodni czy jakiejkolwiek broni. Za tę służył jedynie nienaostrzony sztylet złożony za pas, praktycznie niezdatny do użytku.
Nigdy nie okazywał talentu do posługiwania się krótką bronią, znając tylko kilka przydatnych sztuczek na tak zwane sytuacje kryzysowe. Nic jednak po sztuczkach, gdy znał je każdy w miarę wykształcony w sztuce walki woj. Na więcej zdałyby mu się już nieszczęsne widły, broń chłopów, och jakże idealnie pasująca do jego aktualnego stanu. Zresztą, nieraz słyszał o zbyt pewnych siebie rycerzach, powalonych trzeba szpikulcami w plecach.
Jednego nawet dane mu było widzieć, niezbyt przyjemny widok bezwładnego ciała leżącego w kałuży juchy. Cóż, taka robota.
Słońce na piersi zamruczało niebezpiecznie, Chryzant ściągnął gwałtownie wodze, stawiając konia prawie że na baczność, rozejrzał się dookoła. W ciemności spoglądały na niego dwie czerwone kropki, raczej znużone, niźli zaskoczone czy zdziwione jego obecnością pośrodku wszechogólnej nicości oraz pochłaniającej ich co chwila ciemności. Niewypowiedziane pytanie Marceline zawisło w chłodnym powietrzu.
— Nie, nigdzie uciekam — westchnął głośno, po czym wbił wzrok w gruby śnieg pod kopytami konia, raczej ze wstydem, niźli jakąkolwiek dumą tak mu charakterystyczną. — Owce uciekły. Całe, kurwa, stado. — Uniósł siwe spojrzenie, prosto w cień i prosto w dwa czerwone punkty.
Widział, jak szkarłatne kropki uśmiechnęły się szyderczo, choć fizycznie zrobić tego po prostu nie mogły. Westchnął ciężko, ramiona opadły mu bezsilnie. Ogier parsknął, równie szyderczo co wzrok wampira.
— Coś ciekawego na nocnej zmianie? Jakiś bagienny potwór, herszt zbójów? — rzucił w przestrzeń, byleby odejść od jakże kompromitującego tematu.
Kobieta mu nie odpowiedziała. Czerwone kropki płynnie unosiły się i opadały, nadal z ewidentnym znudzeniem wpatrując się w pastucha. Ten westchnął ciężko, nie mając już kompletnie pomysłów, jak ten cały problem ująć. Nuże chciał spiąć konia jedną nieszczęsną ostrogą, która zaczęła uwierać tuż pod kostką, nuże chciał ruszać w dalsze poszukiwania, najwidoczniej nie mając uzyskać pomocy od połowy nocnego patrolu. Ta druga, dająca większe nadzieje na jakiekolwiek wsparcie najwidoczniej...
— Chryzant?
Niski głos przeciął powietrze niczym sztylet, na pewno bardziej naostrzony od tego chryzantowego, światło pochodni przebiło przez białą, śnieżną ciemność. Pastuch wyprostował się w siodle gwałtownie, odzyskując odrobinę wigoru i ignorując szyderstwa ze strony Marceline, stwierdzając, że nie miał teraz głowy do niepotrzebnych nikomu w tamtym momencie spięć. Mógł zawsze odwdzięczyć się rano, choć od szóstej powinien być już przy owcach.
Podejrzewał, że było coś koło dwudziestej trzeciej, choć po cichu miał wrażenie, że jednak w tym całym stresie zdążył stracić poczucie jakiegokolwiek czasu.
Dopiero zaczął również zdawać sobie sprawę z tego, jak w złym świetle stawiała go ta sytuacja. Przejmowanie się własną reputacją postanowił również odłożyć na następny dzionek, gdy w prawej dłoni spocznie fajka nabita tytoniem. Tak, kurzenie tworzyło idealną atmosferę do rozmyślań w przeciwieństwie do prószącego śniegu, który zdążył już wsypać mu się za kaptur.
Puch zaskrzypiał pod kopytami kłusujących koni, przerywając zapadłą pomiędzy dwójką mężczyzn ciszę. I choć nie kryli się kompletnie z ciekawskimi spojrzeniami rzucanymi we własnych kierunkach, a pytań zalęgających się w głowie było multum, nie silili się, by ją przerywać. Zresztą nie wtedy, gdy każdy, jakikolwiek dźwięk mógł być na miarę złota, czy raczej owcy.
— Nie myślałeś, żeby wziąć jakiegoś owczarka?
W końcu jedno z pytań wylęgło na powierzchnię, by zawisnąć nad Chryzantem, wybudzając go z własnego dumania. Zamrugał kilka razy, już nie kryjąc się z ciekawskim obserwowaniem Victariona w środowisku prawie że naturalnym.
— Słucham? — zagabnął, dopiero po chwili łapiąc wątek, o który podpytano. — A, tak. Owczarek. To jednak zbyt małe stado, sądzę. Radzimy sobie z Theo.
Nie musiał przecież dodawać, że owczarki nie należały do jego ulubionych towarzyszy, gdy zdecydowanie wolał charty. Któż jednak widział kiedykolwiek pasterza ze stadem chartów? No właśnie. Westchnął cicho, w głowie zarysowało się ojcowska sfora, którą dostał w prezencie od jednej z ethijańskich person. Ba, i Ophelosowi dane było zasmakować prawdziwej gonitwy z towarzystwem psów.
Stare dzieje, przy owcach psy myśliwskie raczej by się nie spisały.
Nie oznaczało to, że nie zasmakowałby ponownego polowania w miłym towarzystwie.
— Nie wątpię. — Chryzant zamarł, będąc dokładnie zlustrowanym zimnymi tęczówkami. Miał wrażenie, że koń zatańczył pod nim nerwowo, choć cała choreografia była tak krótka, by nie zauważyć jej gołym okiem. — Ale pies bywa przydatny. Praca przy wypasie bywa ciężka, mam rację? — Po kręgosłupie przebiegł dreszcz, kompletnie niepotrzebny. Przecież i tak praktycznie cała gildia już od dawna świadoma była drobnego blefu Ophelosa. — Jak życie pasterza. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś je wybiera z własnej woli.
Skinął głową, siwe spojrzenie skierował przed siebie. Może i parsknął cichym śmiechem, gdy muskał konia łydkami, ten został jednak zagłuszony przez szal.
— Czasami monotonność potrafi sprawić przyjemność — stwierdził, wzruszywszy ramionami. — A praca fizyczna bardzo dobrze odciąga umysł od natarczywych myśli. Nie zdziwiłbym się, więc —przerwał na chwilę, ponownie spoglądając na towarzysza. W siwym oku błysnęło niebezpiecznie, jednak nie było to ani trochę wrogie — gdyby jednak jakaś znużona persona zdecydowałaby się na podjęcie takiej pracy. A owce, nawet jeżeli nie są zbyt bystrawe, tak należą do istot wdzięcznych. Śmierdzących, ale wdzięcznych. Zresztą, gdy jest ich dwadzieścia, cóż to za robota? — parsknął nieprzystojnie, powracając do chryziowatej koślawości, której wyuczył się wraz z mijającym czasem udawania za chłopca raczej wiejskiego, niźli szlachetnego pochodzenia.
Oczywiście, coraz rzadziej pozował i utrzymywał ją w jakichkolwiek ryzach, zwłaszcza teraz, gdy po gildii kręciła się Narcyza, ukochana blondwłosa kuzynka, która prawdopodobnie widziała go i ratowała z niejednych tarapatów. A to wylądował raz bez broni w środku całkiem dużej bitki, bo działa się ona w środku nocy, a on musiał wbić się w samo jej centrum w piżamie, a to pomylono go z kimś innym, prawie wrzucając do celi i skazując na śmierć, bo brał udział w misji przykrywkowej, a to mało brakowało, by spóźnił się na uroczyste śniadanie imieninowe ciotuni, będąc dosyć zajętym cudzymi ustami, niezwykle nieszczęśliwie uwięzionym w klatce z kończyn oraz pościeli.
Gdy Narcyza odsłoniła grube zasłony oraz misterne firanki nieprzyzwyczajone do jasności dnia oczy niezwykle zabolały, a zaczerwienione wstydem poliki zapiekły niemiłosiernie. Kochanka tego dnia i zresztą każdego kolejnego już nie odnalazł.
Nie zwrócił nawet uwagi na moment, w którym zaczęli mijać drzewa, powoli oddalając się od ścieżki. Coraz więcej i więcej drzew, coraz bardziej oddalając się od siebie, chodź będąc cały czas w polu widzenia oraz słyszenia, mieszcząc się jeszcze w polu światła pochodni. Ciężko jednak jechać nogę w nogę, gdy pnie zaśnieżonych drzew praktycznie co minutę robią się coraz grubsze, coraz starsze i coraz mniej poznane ludzkim okiem.
Owce tego wieczoru musiały mieć więc niezwykły apetyt na prawdziwki, istnych władców wśród grzybów. Szkoda, że te były raczej niemożliwe do znalezienia w grubej pierzynie śniegu, zresztą, jak większość przedstawicieli tych przysmaków. Puchate stworzenia jednak wcale nie musiały zdawać sobie z tego sprawy, nieprawdaż? Zacmokał, pokręcił głową, co przykuło uwagę Victariona. Nie skomentował nagłego ruchu Chryzanta, najwidoczniej niezbyt
Zawieszka słońca na mostku był zbyt spokojny, Ophelos zignorował niemiłe przeczucie kryjące się w trzewiach. Przecież wisior zawsze spełniał swą rolę doskonale, nie miał więc działać jakkolwiek inaczej w przypadku ucieczki najzwyklejszego, niezbyt licznego stadka owiec, nieprawdaż?
Konie zastrzygł nerwowo uszami, co może i przykuło uwagę dwójki mężczyzn. Sygnał numer dwa najwidoczniej również zignorowali, wjeżdżając głębiej w las. Bo przecież rumakom bardzo często zdawało się, że widzą jakieś niebezpieczeństwo, gdy ostatecznie okazywało się ono najzwyczajniejszym liściem poruszonym za pomocą jednego, lekkiego powiewu wiatru.
— Ja na przykład w nocy wolałbym spać — rzucił w końcu, decydując się na przerwanie zalęgłej pomiędzy nimi ciszy, uśmiechając się trochę szerzej, choć grymas zasłonięty został przez gruby szal. — Dziwi mnie więc, że ktoś wziąłby na swoje barki odpowiedzialność za nocne patrole, zamiast, no dajmy przykład, spać — stwierdził. Bo przecież dwóch mogło grać w tę grę, a ta mogła przynajmniej choć odrobinę urozmaicić nudne, dzięki bogom, że spokojne, poszukiwania. — Choć przyznaję, to miłe urozmaicenie, bardzo chętnie bym do was czasami dołączył. Oczywiście, jeżeli łaska, bo marny pastuch doświadczenie raczej ma w tym małe, ale potrafię machnąć mieczem czy kijem, mniej wygłodniałe wilki odgonić. Nie wydaje mi się jednak, by miało to się zdać jakkolwiek podczas trudniejszych i niebezpieczniejszych akcji — stwierdził, uśmiechając się szeroko.
Jakkolwiek słaby żart by to nie był, tak duszę wypełniła pycha i duma. Wuj z tak nieśmiesznego dowcipu byłby na pewno dumny.
Żarty jednak przerwał dźwięk w krzakach po prawo, spłoszone, dębujące konie oraz głośne kurwa, które wydobyło się z męskich ust. Nie wiadomo jednak, czy z tych chryzantowych, czy z victarionowych.
Jak zawsze musiało się zjebać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz