środa, 4 marca 2020

Od Ophelosa do Madeleine

Łańcuszek wisiorka zaplątał się pomiędzy palcami mężczyzny, owinął wokół paliczków, gdy zawieszka obiła się o nadgarstek zaniepokojona nagłą dysaparycją szyi swojego właściciela. Metalowe słońce błysnęło w promieniach, odbiło światło prosto w siwe oczy, na co rycerz skrzywił się nieznacznie, będąc oślepionym przez taką błahostkę. Medalion dzięki bogom nie mruczał i nie huczał, nie drżał i nie rzucał się, w końcu od kilku godzin będąc spokojnym, jak na złość nie mogąc zrobić tego od dobrych kilkunastu dni. O gwałtowną reakcję wisiorka oskarżał nowego członka gildii, tajemniczego bibliotekarza, bo, choć Khardias, jak każdy porządny bies Narcissi, wzbudzał w biżuterii mały niepokój, nie powodował aż tak gwałtownej reakcji, a do innych organizmów magicznych wisior już przywykł.
Mężczyzna wzruszył ramionami na tę zbędną myśl, stwierdzając, iż to nie pierwszy i prawdopodobnie nie ostatni raz. Cała gildyjska kompania i tak była już zbitką najdziwniejszych istot, tych humanoidalnych i tych trochę mniej, dlaczego więc miałby przejmować się kolejną specyficzną osobistością, która raz na jakiś czas powodowała dreszcz wzdłuż kręgosłupa? Normalnością stało się zasiadanie z mordercami i innymi rzezimieszkami przy stole, podczas gdy samemu było się nieoficjalnym dezerterem.
Normalnością były też wyolbrzymione reakcje wisiorka, który wydobywał z siebie niski pomruk za każdym razem, gdy w krwi czy w ciele – bo Chryzant domyślał się, że w nie wszystkich płynęła w ogóle jakakolwiek ciecz – jego kompanów i przyjaciół znaleźć można było trochę większą ilość magii. Zdarzało się również, iż musiał go ostatecznie zdejmować, gdy ten zaczynał obijać się o mostek rycerza, zostawiając na nim na następny dzień kilka mniejszych siniaków, będąc zaniepokojonym nagłym zbliżeniem cudzych dłoni do rozgrzanej skóry czy niebezpiecznie bliskich warg oraz zębów krążących w okolicach jego własnych.
Przynajmniej dało się stwierdzić, iż spełniał swoje zadanie z nadmierną dbałością o szczegół.
Chryzant westchnął, może i rumieniąc się odrobinę na policzkach na wspomnienie o tych interesujących reakcjach wisiora, ponownie zawiesił go na własnej szyi. Nie zdejmował go odkąd wrócili z Ovenore, nawet idąc spać. Tak na wszelki wypadek.
Normalne dni, te monotonne i wypełnione przez ciężką, fizyczną pracę, przeplatane były dzionkami, w teorii oficjalnie wolnymi, zapełnionymi przez Chryzanta pisaniem. Listów, dzienników, planów, dokumentów, tych oficjalniejszych, skierowanych do konkretnych osobistości, oraz tych mniej, gdzie starał się po prostu przelewać na papier własne myśli.
Gdy zaczął robić to po raz pierwszy, zdziwił się zesztywniałymi palcami, odzwyczajonymi od tak prostego, kiedyś naturalnego zajęcia oraz wszystkimi niezgrabnymi literami, które pozostawiało pióro się na papierze. Swój pierwszy list rzucił więc prosto w rozpalony w kominku ogień, stwierdzając, że może lepiej, gdy jego myśli nie dotrą do tej konkretnej osoby. Od zawsze większe umiejętności posiadł w sztuce retoryki. Chadzał również do biblioteki, do archiwów, przeglądając mapy, dokumenty niespisane własną ręką. Stwierdzał, iż robi to w sprawie własnego samokształcenia się, choć bardziej dostrzegawcza osoba od razu wyłapałaby motyw przewijający się we wszystkich pismach trafiających pomiędzy palce rycerza.
A następnie złapał niefortunne przeziębienie, co ostatecznie zmusiło go do podjęcia dnia pracy w wolniejszym i spokojniejszym rytmie oraz całkowitego porzucenia swojej nowej pisarskiej pasji, bo zakaszlonych, kilka razy przypadkiem zasmarkanych papierów nikomu wysyłać, ani dawać osobiście nie chciał. Czytać również zaprzestał. Elra Magratta nie przepadała za zakatarzonymi przez czytelników księgami.
Chryzantowi pozostawało więc picie herbaty, branie ziółek przepisanych przez jak zawsze narzekającego i jak zwykle gburowatego, niby zmęczonego życiem Tadeusza, wygrzewanie się przy rozpalonym kominku w sali głównej w całkowitej samotności, bo oczywiście każdy zajmował się własnymi obowiązkami, a jeżeli te porzucał – to ze względu na to, iż do spełniano je w porach wieczornych, tak więc w dzień warto było po ludzku się wyspać.
Jedyną odskocznią od tej nieszczęsnej, chorobliwej monotonii stała się więc fajka, w teorii surowo zabroniona przez żabiego w medyka, w praktyce jednak obaj mężczyźni wiedzieli, iż do tego zalecenia Chryzant się po prostu nie zastosuje. Tadeuszowi pozostawało jedynie na tę informację ciche westchnięcie i zarechotanie pod nosem, iż w czasach młodości też mu się to zdarzało. Ze względu jednak na anatomię gęby żaby oraz budowę płuc płazów zrezygnował z tej przyjemności po odbyciu jednej, dosyć ryzykownej próby, podczas której prawie się udusił gęstym dymem.
Chryzant więc, niezbyt zmartwiony stanem swojego zdrowia, w końcu nie z takich chorób wychodził cało, a nie miał nawet siły zamartwiać się najzwyczajniejszym przeziębieniem, gdy na głowie ciążyło tyle innych spraw, po prostu zarzucał na ramiona gruby, wełniany płaszcz, ciężkie palto, zawijał szal wokół szyi i głowy. Po tym krótkim owijaniu się utrzymującą ciepło ciała zbroją wychodził na schodki przed budynkiem, niezbyt przejmując się podirytowanymi spojrzeniami oraz komentarzami o kurzeniu rzucanymi przez osoby go opuszczające, po czym zapalał fajkę. Jedynym minusem całego przedsięwzięcia były zamarznięte, sztywne palce, zaczerwieniony nos oraz smród dymu, który jak na złość doskonale imał się wełnianej odzieży. Cóż zrobić jednak, o uzależnienia również trzeba dbać, a większa część gildii doświadczyła już Chryzanta bez dostępu do tytoniu.
Miał wrażenie, iż cicho cieszyli się, gdy jednak nie musieli użerać się z jego wygłodzoną osobistością.
Zamykał więc po prostu powieki, uśmiechał się pod nosem i wypuszczał kółka z dymu, które powoli płynęły w kierunku wyjątkowo czystego, bezchmurnego nieba. Śnieg lśnił podjudzony słonecznymi promieniami, istnie idealny zimowy krajobraz. Spokój, cisza, raz na jakiś czas zaćwierkał zagubiony ptak, który nie w porę zaczął wybierać się na Wyspy Fliss, by ostatecznie stwierdzić, że ciepłą przerwę będzie musiał odłożyć na kolejną zimę.
— Hejka! Co tam porabiasz? — pytanie rzucone w eter przez dosyć piskliwy głos wybudziło z zamysłu. Chryzant wręcz podskoczył, obijając pośladki o twardy kamień schodków i przypominając, że te są jednak niezwykle zimne. Skrzywił się nieznacznie, nie ze względu na nowe towarzystwo, raczej zmarznięte mięśnie, które dopiero teraz uświadomiły sobie ten drobny fakt.
Odstawił drewnianą fajkę od ust i uniósłszy ją w powietrze, skinął głową, przy czym wypuścił kolejny okrąg dymu.
— Jak widać, kontempluję własne życie oraz palę fajkę — oświadczył. — Inaczej mówiąc, odpoczywam, cieszę oko ładnym krajobrazem, a płucom dostarczam tytoniowego dymu.
Mówił ledwo, zachrypnięty głos i jemu samemu nieprzyjemnie zaskrzypiał w uszach. Nic dziwnego, gdy od początku dnia nie odezwiesz się jakimkolwiek słowem do żywej duszy, nie wliczając w to dzień dobry, które z uśmiechem rzucił do kręcącej się po stołówce Iriny. Ta oczywiście zbeształa go niezwykle za niesiedzenie pod kołdrą, szybko dostarczyła herbaty z miodem i kilka razy zmierzwiła blond loki. Chryzant postanowił, że będzie musiał odwdzięczyć się jej porządną ilością zagranicznych przypraw oraz przysmaków, gdy tylko powrócą z Defros. Jednak aby powrócić, na początku trzeba było wyruszać.
Cóż, drugi fakt malował się w trochę ciemniejszych barwach.
— A panienka czegoż to szuka na tak nieprzyjemnym mrozie? — zapytał, starając się jakkolwiek rozgrzać własne gardło, zmusić krtań do pracy. Nic z tego, zgięło go w pół, zakaszlał obrzydliwie, niczym gruźlik, a następnie kichnął doniośle, w stylu własnego ojca.
Oho.
[ Mad? ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz