piątek, 13 marca 2020

Od Victariona cd. Cahira

Oparł się o kamień, nonszalancko krzyżując ramiona. Czekał.
Słońce zniżało się powoli, wisiało ciężką, gorącą kulą w połowie nieba, równie odległe od południa, co od zmroku. Mocny blask oblewał zbocze płynnym złotem, roziskrzał się na suchych krzewinkach, ciasno przylgniętych do skarpy, rozżarzał skałę, wzniecał na jej zimnej szarości iluzję ciepła.
Victarion patrzył na to wszystko niewidzącym wzrokiem, co jakiś czas tylko — mrużąc oczy przed nachalnym światłem — obrzucał krótkim spojrzeniem znajomą panoramę rozbłękitniałych gór, machinalnie wyławiał wyniosły, wbijający się w niebo jak klin Hawrań, zwykle schowany w gęstych oparach mgły. Kryształowe powietrze ostro odcinało zarys szczytów, mocny wiatr przegnał chmury. Ładny dzień.
Zaraz jednak wracał spojrzeniem do szlaku i poruszającej się na niej powoli, chwiejnie sylwetki karej klaczy, ciągniętej z uporem przez Cahira. Przenikliwy krzyk jastrzębia rozdarł powietrze — Fala spłoszyła się, cofnęła — Cahir pociągnął ją silnie, zacięcie, chociaż z jego ruchów przebijało już zmęczenie. Victarion odwrócił głowę, odprowadził kołującego drapieżnika wzrokiem.
Dobiegło go ciche rżenie zaniepokojonej Siwej.
Oderwał się od chłodnego kamienia, odszedł kilka kroków, skręcił na wąską, stromą ścieżkę wcinającą się łukiem w skałę. Jeszcze parę kroków — ścieżka gwałtownie opadła w dół, prosto w stronę wejścia do sporej groty. Przed nim oba konie, rozsiodłane, ale spętane, skubały kilka samotnych kępek trawy. Siwa co jakiś czas unosiła niespokojnie głowę, Funt z kolei, zupełnie niezainteresowany jastrzębiami ani wyciem wiatru, z wielkim zaangażowaniem szczypał rachityczne listki z karłowatych drzewek.
Victarion wrócił na szlak. Cahir był coraz bliżej.
Zrobił tyle, ile mógł, aby nie oddalić się prz tym się zbytnio od koni. Rozsiodłał, sprawdził im kopyta i nogi, bez entuzjazmu zajrzał do jaskini, wymiótł naniesione liście, kamyki i gałązki, uporządkował juki, przygotował bukłaki do napełnienia; w tej grocie nocował może trzy razy w życiu, była trochę za duża, trochę za zimna, w kątach czaiła się wilgoć, w nocy słychać było odległe skapywanie wody, z licznych szczelin i korytarzyków sączyła się lepka ciemność. Zwykle na tym skrócie zatrzymywali się w następnej.
Ale nie było szans, aby dotarli do niej przed zmrokiem. Wykrzywił wargi w ironicznym, niechętnym uśmiechu. Nie w tym tempie.
— Zatrzymamy się tutaj na noc — rzucił, gdy Cahir zbliżył się na tyle, aby móc go usłyszeć.
— Słucham? — Głos Cahira brzmiał ostro, nieprzyjemnie, z wyraźnym rozdrażnieniem; wiatr zawył, szarpnął za ubrania i włosy, Fala uderzyła niespokojnie kopytem o kamienie. — Tutaj?
— Chodź.
Dróżka, usiana kamieniami, pięła się ostro pod górę; z obu stron drobne krzewy zahaczały o ubrania. Klacz Cahira szła wolno, niechętnie, niepewnie, potykając się co krok, z szeroko rozdętymi chrapami — jasna koszula nadal trzymała się na jej głowie, mocno odcinając od smolistej sierści.
Funt zaparskał wesoło na powitanie, Siwa zastrzygła uszami.
— Niedaleko jest źródło — Victarion podniósł bukłaki z ziemi, jeden — ostatni pełny — rzucił Cahirowi. — Pokażę ci potem, gdzie. Ogarnij konia i siebie, przyniosę świeżą wodę. — Zatrzymał wzrok na dłoniach Cahira; spuchniętych, popękanych, zdartych do krwi. — I opatrz ręce, chłopcze.
Widział, jak Cahir zaciska wargi, zirytowany do granic możliwości, jak wywraca oczami i demonstracyjnie obraca się przodem do Fali, zapewne mnąc w ustach wyzwiska. Victarion stłumił pobłażliwy uśmiech, przerzucił bukłaki przez ramię, sprężystym krokiem ruszył z powrotem w stronę szlaku, po chwili odbił w bok.
Póki co drażnienie Cahira było jedynym urozmaiceniem tej misji.
Mięśnie, odzwyczajone od chodzenia po przewyższeniach, paliły; nogi, nagle zmuszone do długich wykroków pod górę, rwały przy każdym kroku, stopy bolały od twardego gruntu. Ścieżka była niewyraźna, tak stroma, że Victarion raz czy dwa musiał pomóc sobie rękami, chwycić za szeroki, zimny kamień. Z pewnym żalem stwierdził, że jeszcze pięć lat temu mógłby pod tę górę wbiec.
Ale pięć lat temu spędzał na szlakach Turni większość roku.
Strumień — płytki, sięgający może do kostek w najgłębszym miejscu, ale wartki — pluskał głośno z daleka, wypływając spośród omszałych kamieni, błyskając w słońcu. Victarion zanurzył w nim dłonie, nabrał wody, uniósł do ust; smakowała chłodem, skałą, przestrzenią, wieloma milami na szlaku, dawno porzuconym życiem. I wspomnieniami.
Mocny podmuch wiatru znów szarpnął za włosy, smagnął twarz.
Woda — cała jej lodowata, przejrzysta migotliwość — chlupotała cicho, miękko.
W oddali rysowało się potężne pasmo Południowych Turni.
Wiatr. Śpiew strumienia. Surowe milczenie gór.
Victarion przetarł twarz ze zniecierpliwieniem, napełnił bukłaki i wrócił do Cahira.

***

— Najlepsze do płaskiego ogniska jest twarde drewno. Dąb albo buk.
— Mhm.
— Dają dużo ciepła i wolno się palą.
— Mhm.
— Świerk fajczy się szybko i dużym, jasnym płomieniem. Patrz. — Gałąź została dołożona ostrożnie, symetrycznie do pozostałych. — Zaraz się zjara i jeszcze w chuj nadymi.
— Mhm.
— Sosna daje jeszcze więcej dymu. I jodła. Też się szybko palą.
— Mhm.
— Są lepsze do studzienki albo watry.
— Mhm.
Cahir, kompletnie nie słuchając, schylał się nad jukami i zawzięcie w nich grzebał. Po chwili wydobył z nich zwinięty, zniszczony kawałek pergaminu, usadowił się obok ogniska, z wyjątkową ostrożnością rozłożył mapę — jednocześnie starając się złapać trochę skąpego, stłumionego światła i uniknąć ewentualnych iskier. Ze zmarszczonymi brwiami śledził wielką, ciemną plamę, która kiedyś była Białymi Turniami, jakby starał się jakoś ich umiejscowić, znaleźć punkt odniesienia, naszkicować w myślach, którędy przejechali.
Victarion westchnął lekko, przelotnie zerknął na zebrany opał, przechylił krytycznie głowę. Starczy na całą noc, nie starczy…?
Mrok wydzierający zza wejścia do groty nieszczególnie zachęcał do kolejnej wyprawy po opał. Wieczór był chłodny.
— Jutro zejdziemy niżej, jeśli cię to pocieszy — rzucił Victarion po chwili w stronę Cahira, nadal szacując wzrokiem ilość drewna. Powinno starczyć. Starym, dobrym przyzwyczajeniem zebrał dwa razy więcej, niż wydawało mu się potrzebne.
— Niżej — powtórzył Cahir złowrogo; jego ton, chociaż lodowato spokojny, ociekał jadem. Pochylił się niżej nad mapą, próbując coś rozczytać. — Ile to dla ciebie jest: niżej, Calder?
Victarion wzruszył ramionami.
— Odczuwalnie niżej. Gdy przeprawimy się przez Ter, Turnie złagodnieją.
Co?
— Mówię, że gdy…
— Przez Ter? — Cahir cedził słowa powoli, przez zęby, zimno. — Więc pchaliśmy w to gówno — zatoczył sugestywny krąg dłonią — tylko po to, żeby i potem tak przeprawiać się przez Ter?
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, chwycił nieco grubszą gałąź, wsunął jej koniec do ognia.
— Narysuję ci to, Cahir. — Chwilę jeszcze poczekał, wysunął gałąź, zaczął kilkoma zamaszystymi ruchami kreślić osmalonym końcem po kamieniu. — Tu są Turnie. Stąd wypływa Ter… To jest to twoje Harad. To Sarra, zachodni dopływ Teru. Tutaj zjechaliśmy. — Polano się zatrzymało, Cahir śledził jego ruchy od niechcenia, opieszale. — Twoja mapa chciała nas zaprowadzić tędy… Wzdłuż Teru… Tutaj, do brodu. Ale ponieważ mapa nie przewiduje roztopów, wiosną bród jest za głęboki, więc i tak musielibyśmy jechać dalej. Aż — Victarion uderzył patykiem w nierówny, smolisty łuk — tutaj. I zapierdalać z powrotem na południe.
Cahir milczał.
— Dlatego zjechaliśmy tędy i teraz jesteśmy teraz mniej więcej tu. Tutaj są źródła Teru. — Kolejna linia, nieco za długa; warstwa popiołu na bierwionie się skończyła, niespalone drewno zazgrzytało o kamień. — Przejedziemy przez nie… Tędy, bo tutaj Ter jest płytki… A potem zjedziemy łukiem nad Sarrę. Dwa razy krótsza trasa, oszczędzimy dobre dwa, trzy dni.
Cahir obrzucił wzrokiem pełnym powątpiewania niewyraźny, zamazany i niedokładny rysunek, demonstracyjnie wrócił spojrzeniem do mapy, nawet-ona-jest-bardziej-czytelna-od-tych-bazgrołów.
— Jako kartograf kariery byś nie zrobił — burknął.
— Tak myślisz? — Victarion obrzucił niedbałe smugi węgla na chropowatej, szarej powierzchni długim spojrzeniem, marszcząc brwi w parodii głębokiego, intelektualnego namysłu. — Być może… Być może masz rację, Ter jest odrobinę za długi. Ale poza tym skala całkiem zachowana, nie uważasz?
Ale Cahir znów zignorował zaczepkę; skupił się z powrotem na mapie, chwilę nad nią medytował, aby zaraz pieczołowicie i równo zwinąć, schować, wydobyć koc i derkę. Victarion uśmiechnął się pod nosem nieznacznie, kpiąco. Nie dało się ukryć, że Cahir doskonale wiedział, jak definitywnie skończyć rozmowę.
— O wpół do pierwszej zmiana? — zagadnął go Victarion jeszcze, chociaż doskonale pamiętał, że tak.
— Mhm.
— Dobranoc.
W odpowiedzi usłyszał bliżej niesprecyzowane mruknięcie. Po chwili oddech Cahira się wyrównał; musiał być kurewsko zmęczony. Zwykle nie zasypiał tak szybko.
Godziny nocnej warty zawsze płynęły powoli, leniwie, niechętnie.
Victarion dorzucił do ognia i wyszedł z groty, oparł się plecami o kamienną ścianę, głęboko odetchnął. Czuł się dziwnie, jednocześnie swojsko i obco, nostalgicznie i pusto; jak ktoś, kto powrócił do rodzinnej miejscowości, ale własny dom zastał spalony. W jednej chwili patrzył na znajomy szlak z sentymentem i czułą tkliwością, w następnej zdawało mu się, że nim gardzi i go nienawidzi, że nie może go znieść, w następnej nie czuł nic.
Zadarł głowę.
Noc rozlewała się granatowym aksamitem, chłodnym, kojącym bezkresem: rozgwieżdżona, jasna. Psy Gończe lśniły mocno, wyraźnie, obok nich szczerzył zęby gwiazdozbiór Małego Wilka, niechybnie wskazując południowy zachód, z tyłu: Lira i Głowa Byka. Gwiazdy Duołaja, gwiazdy przewodników, ich nocnego kompasu, jeszcze nie było widać. Lada dzień powinna pojawić się na niebie, w końcu już prawie kwiecień.
Duołaj. To mu o czymś przypomniało.
Wrócił do groty.
Cahir spał; Victarion po chwili wahania przyklęknął przy ognisku, wyjął z kieszeni trzy zerwane po drodze gałązki jałowca. Jeszcze moment niezdecydowania — Cahir nawet się nie poruszył, oddychał równo, miarowo, głęboko — zanim jedna z gałązek zniknęła w ogniu. Zadymiło się, strzeliły iskry, po grocie rozszedł się przyjemny zapach jałowca. Funt prychnął, zastrzygł uszami.
— Strzeż nas, Tojonie, Groźny Panie.
Szept, cichy, niemal bezgłośny. Kolejna gałązka wpadła do ogniska, kolejny snop iskier, kolejna fala zapachu jałowca.
— Prowadź nas, Duołaju, Podziemny Smoku.
Ostatnia gałązka.
— Oświetlaj nam drogę, Aanie, duchu ognia.
Dopiero teraz Victarion usiadł przy ogniu, chwilę patrzył w noc, zamyślony. Jednak te słowa nadal coś dla niego znaczyły. Spodziewał się zupełnej pustki — poczuł drgnienie nostalgii. Kult Erishii dotarł niemal wszędzie, ale tutaj nie zapominano o starych bogach. Ile razy to słyszał?
Przez grotę przemknął cień starego Neda, zatrzymał się w progu, spojrzał na Victariona z tą swoją surową powagą przemieszaną z pobłażliwą sympatią; tak, jak patrzył przez te wszystkie lata wspólnej wędrówki, lata, zanim los otworzył kuszący świat przemytników i łatwego zarobku, lata, gdy próbował zrobić z niego i Arstana solidnych przewodników, traperów, tropicieli, przy tym: porządnych ludzi.
Z Arstanem mu się udało. Och, on zawsze był tym uczciwym, pilnym, odpowiedzialnym, on rozumiał szlachetną grozę gór i niezbywalną konieczność pokory wobec ich wyniosłych szczytów, on okazywał szacunek wszystkim zamieszkującym je duchom; to nie na nim Ned skupiał swoje wysiłki wychowawcze, nie z niego wypleniał butną arogancję, skłonność do brawury, cynizm, wyniosłą pogardę dla tradycji.
Tak, Arstan był tym lepszym. Victarion mimowolnie skierował wzrok na Cahira, utkwił w nim oczy. Wiesz, kogo odebrałeś światu, O’Harrow? Wiesz, kogo mi odebrałeś?
Blask ognia, jego gorący oranż, oblewał uśpioną twarz Cahira, drżał dziesiątkami odcieni, migotał niespokojnie, czasem wzburzony gwałtowniejszym podmuchem wiatru. Refleksy światła tańczyły na zburzonych, ciemnych pasmach jak iskry; kładły cienie na policzkach, odznaczały ciepłym pociągnięciem linie warg, tylko teraz, w tych nielicznych momentach głębokiego snu, rozluźnionych, nie zaciśniętych w wąską kreskę niechęci, nieukrywanej wrogości. Leżał na boku, skulony, z bronią w pogotowiu, jednak jego klatka piersiowa unosiła się w rytm spokojnego, sennego oddechu.
Wełniany koc zsunął się nieznacznie, odsłonił szyję.
Victarion mimochodem, delikatnie musnął sztylet przypięty do pasa, jego chłodną rękojeść, przesunął dłonią po misternych zdobieniach. To byłoby takie proste. Krótki, oszczędny i precyzyjny cios, błysk metalu, bluzgnięcie krwi z przeciętej tętnicy. Tylko chwila, tylko jedno uderzenie, prosto w obnażone gardło.
Wstał powoli, bezszelestnie, ogień nadal się palił, na skulonego Cahira padł cień. Victarion jak zahipnotyzowany wpatrywał się w skrawek bladej skóry, w odznaczające się pod nią kości, w miejsce, gdzie powinna cicho pulsować tętnica. Takie proste. Kto by się dowiedział? Kto by szukał ciała, pogrzebanego w zdradliwych Turniach?
Stal zasyczała cicho, cichutko, nieznacznie. Znajomy ciężar ułożył się w dłoni gładko, z zabójczą pewnością.
Takie proste.
Na zewnątrz coś trzasnęło, jak złamana gałązka; Victarion obrócił się błyskawicznie, chwycił jedną z żagwi z ogniska, wyszedł z groty.
Ciemność. Cisza. Bezruch.
Zdało mu się, że gdzieś błysnęły zielonkawo oczy kuguara, aby zaraz na powrót rozpłynąć się w mroku.
Cahir spał.

Królisiu? ♥

Małe zapożyczenie: Ułuu Tojon, Arsan Duołaj i Aan Uchchan to bóstwa mitologii jakuckiej; kolejno patron szamanów (łączący cechy świata górnego i dolnego), władca świata dolnego i duch-opiekun ognia ze świata górnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz