środa, 4 marca 2020

od Ophelosa — na łów czas znów, na łów



La lutte pour la survie, George Bouverie Goddard

Brama została otwarta, a na plac przed dworkiem jak woda rozlali się poddenerwowani jeźdźcy dosiadający ogromnych, spoconych rumaków, nerwowo strzygących uszami, ukazujących białka oczu, zazwyczaj skryte za grubymi, ciężkimi powiekami. Spięte i zebrane zwierzęta, parskające, rżące i dyszące od dopiero co odbytego, szaleńczego biegu. Podkowy wydawały głuchy dźwięk, gdy tylko spotykały się z kamienną kostką rozłożoną na gruncie. Jeden z koni grzebnął kopytem, by chwilę później odbić się, przenieść ciężar cielska na dwie tylne nogi, zmuszając swojego jeźdźca do wychylenia się ku szyi. Futro mężczyzny poruszyło się ze specyficznym opóźnieniem, gdy tylko zeskoczył z siodła, może i trochę w obawie przed ewentualnym upadkiem, cały czas utrzymując w jednej dłoni wodze, mocno i stanowczo, nie pozwalając rozgniewanemu zwierzęciu na nieopanowany taniec.
Ostatecznie oddał konia w dłonie jednego z wyczekujących już stajennych, samemu podchodząc do trzymającego się na uboczu wojownika, równie mocno opatulonego grubym futrem, co on. Skinął mu głową, ten zwinnie i, o dziwo, lekko zeskoczył ze swojego konia, następnie podchodząc do jego zadu i ściągając z niego bezwładne cielsko. Pokryte było gęstym, szarym futrem, które w praktycznie całości sklejone zostało brunatną, stosunkowo niedawno zaschniętą cieczą.
Palce dziecka wbiły jeszcze mocniej w pokrytą śniegiem, drewnianą barierkę. Jak zawsze zapomniał rękawiczek, przez co teraz mięśnie ledwo się ruszały, zaczerwienione i szczypiące, choć niezbyt mu to przeszkadzało. W końcu rzadko kiedy miało się okazję do podziwiania takiego popisu! Chłopiec kichnął, nie siląc się nawet na potarcie czy zakrycie nosa i ust, które i tak ukryte były za grubym futrem, podobnym do tego jeźdźców, aczkolwiek w odrobinę mniejszym rozmiarze, pokrywającym dziecko od samego czubka blond czupryny aż do ziemi. Płaszcz ciągnął się za nim, zbierając w swój puch wilgoć, brud i roztopiony, rozchodzony pod ciężkimi butami śnieg. Ponownie, niezbyt mu to przeszkadzało, w końcu to nie on musiał siedzieć przy kominku, starając się je wyczesać, nawet jeżeli matka groziła mu już karą pięć czy sześć razy.
Szare oczęta błysnęły z zainteresowaniem, gdy ciało bestii rzucono na ziemię, pozwalając jej opaść bezwładnie. Rozchylić szczęki, w których ukazał się rząd najostrzejszych zębów jakie kiedykolwiek w swoim krótkim życiu widział. Starsze, zmęczone spojrzenie, tego samego koloru co obserwatora, zawiesiło się na dziecku, pokręciło głową, jego właściciel jednak posłał chłopcu ciepły uśmiech. Mężczyzna machnął ręką, zapraszając bliżej, pozwalając się przyjrzeć. Ten drgnął, rozchylając usta w zainteresowaniu, by chwilę później, nim zdołał postawić pierwszy krok w kierunku schodów prowadzących na dziedziniec, podskoczyć, gdy jakaś obca dłoń spoczęła na wątłym, młodym ramieniu.
— Paniczu — tu usta jeszcze przed chwilą tajemniczej persony opuściło niezbyt określony zbitek głosek, choć w pewności zaczynający się na M — nie powinien panicz być już na obiedzie? Pani się zamartwia, nie mogła panicza nigdzie znaleźć.
Chłopiec jedynie prychnął w odpowiedzi, odwracając się na pięcie, jeszcze bardziej chowając nos w grubym, ciemnym futrze i ruszył z powrotem do budynku, stwierdzając, że kiedyś i on zostanie bohaterem, tak jak jego ojciec. Będzie mieć ogromnego, czarnego ogiera z długą grzywą, osiodłanego w uzdę wysadzaną najdroższymi kryształami oraz w najwygodniejsze siodło wykonane przez najlepszego rymarza, u jego pasa zawiśnie najcięższy miecz jego ojca, bo przecież, gdy dorośnie, już da radę go podnieść, a łeb pokonanej bestii wręczy księżniczce, by ta mogła zawiesić go nad kominkiem w swojej sypialni czy w jadalni ogromnego, marmurowego pałacu. Ophelos Mévouigre, poskramiacz bestii, jak cudownie to brzmiało, zwłaszcza gdy jego nazwisko zostało poprawnie wypowiedziane (co nadal mu nie wychodziło, ale pracował nad tym z nauczycielami, choć według każdego nazwisko wymawiało się inaczej)! Oczywiście to wszystko nastąpić miało po uratowaniu miasta przed niebezpieczeństwem, takim jak atak ogromnego, zdziczałego smoka, który oczywiście uprzednio tę nieszczęsną księżniczkę porwał. Czy smoki mogły zdziczeć było kwestią sporną, w końcu nikt ich nigdy nie oswoił, aczkolwiek przez dumnych magów w spiczastych czapkach były uważane za istoty równe, jeżeli nie większe, umysłem człowiekowi. Młody panicz oczywiście tego nie wiedział, zostańmy więc przy wersji, iż bestia zdziczała.
Chłopiec wbiegł wesoło do jadalni, niezbyt przejmując się swoim przemoczonym ubraniem. W końcu kto by o tym myślał, gdy przed chwilą przed dziecięcymi oczami leżał ogromny, nieżywy już co prawda, wilk, pokonana przez jego własnego ojca? Blondyn naniósł do pomieszczenia niezwykłą ilość brudnej wody, na którą, prócz służby i matki, prychnęła nawet i siostrzyczka, kręcąc głową.
— Martwiliśmy się, Ophelo... — zaczęła jego rodzicielka, syn nie przejął się jednak zbytnio pouczeniem, podskakując w miejscu, podczas gdy starał się wydostać z grubego, teraz i niezwykle ciężkiego od wilgoci, futra.
To ostatecznie opadło z cichym hukiem na dywan, który na pewno od razu po obiedzie został zabrany do prania, wraz z futrem i całym przemoczonym ubraniem chłopca, bo, według obserwacji Ophelosa, na kolacji nie leżały już na swoim miejscu. Wskoczył na swoje miejsce, przebierając z ekscytacją nogami w grubych, za dużych butach.
— Tatko wrócił! — krzyknął, pokazując w szerokim uśmiechu pokaźnie wybrakowaną ilość zębów. Dwa stracił, spadając ze schodów, a jeden wypadł, gdy tylko jadł jabłko. Kto by pomyślał, że od jedzenia owoców można tak ucierpieć? — I przywiózł ze sobą taką — tu oczywiście nastąpiło zaakcentowanie swoich słów za pomocą gestu, który nadal nie ukazywał wielkości przywiezionej zdobyczy, bo rozpiętość ramion dziecka nie miała nawet realnej możliwości ująć taką długość — bestyję!
— Bestię, Ophelku, bestię, czego ciebie uczą na tym królewskim dworze, hm? — poprawiła go siostra, opierając policzek na dłoni i uśmiechając się szeroko, może nawet i parskając cichym, aczkolwiek niezwykle czułym śmiechem.
Chłopiec prychnął, zadzierając nos ku sufitowi.
— Jak ubijać bestyje!
Jego siostra zaniosła się śmiechem.
Pani Mévouigre spoważniała jednak, ściągając odrobinę brwi oraz zaciskając mocniej palce na srebrnym sztućcu, podczas gdy jej dzieci nadal uśmiechały się szeroko, parskały głośnym śmiechem i raz na jakiś czas wymieniały się niezbyt poważną miną czy spojrzeniem, oczywiście nie skupiając się na jedzeniu, które i kilka razy przeleciało przez powietrze, za co momentalnie zostały zbesztane przez niańkę. W końcu, a na pewno tyczyło się to Ophelosa, nie mogły pamiętać zimy sprzed trzech lat, co to, to nie, choć mogły posiadać mgliste wspomnienia ogromnych opadów śniegu czy lepienia zimowych stworów oraz wkładaniu marchewek na miejsce ich nosów. Nie miały jednak szansy wiedzieć o przeszłym utrapieniu wszystkich dorosłych zamieszkujących stały ląd, nie dziwota więc, że cielsko potwora przywiezione przez ich ojca oraz kompanię nie wzbudziło nawet dreszczu, który powinien przejść przez kręgosłup każdej zdrowo dumającej osoby.
Wilki, choć nawet kobiecie ciężko było nazwać krwiożercze bestie wilkami, bo te, prócz fizycznej formy, w niczym nie przypominały wolnych basiorów biegających beztrosko po lasach, nawet nie myślących o zapuszczaniu się w pobliże domowych ognisk, kryły się za ciężko ośnieżonymi gałęziami drzew i krzewów, zostawiały za sobą masę krwi, kości, żeby tylko tych zwierząt gospodarskich. W końcu bestie nie należały wtedy do wybrednych, tak więc pożerane było wszystko, co pożreć się dało, wraz z małymi dziećmi, nie tylko dziewczynek w czerwonych pelerynach. Ba, pojawiały się i odważniejsze, zwierza polujące samotnie, będące równie niebezpieczne, co te chadzające w sforach, często i bardziej zdesperowane od grup, które radziły sobie odrobinę lepiej, będąc w uprzywilejowanej sytuacji. Czasami pożerając swoich towarzyszy w trudniejszych dla żołądków momentach.
Nadal pamiętała noc, podczas której jej mąż wkradł się do małżeńskiego łoża z okropną, nadal krwawiącą szramą na policzku. Nie oczekiwała jego i całej kompani, zamartwiając się niemiłosiernie obok kominka, jak to robiły wzorowe żony opisywane w odpowiednich poradnikach. Poszła wcześniej spać, stwierdzając, że woli zobaczyć go rankiem, całego i już doprowadzonego do porządku, wymytego z klejącej się krwi, z uczesanym odpowiednio włosem, ubranego w drogie szaty. Nie pytała, gdy jednak poczuła uginający się pod ciężarem mężczyzny materac, bo zawsze wiele spraw przychodziło do jej umysłu samodzielnie. Opatrzyła ranę, zmieniła prześcieradło na czyste i utuliła rozedrgane ciało mężczyzny do kobiecej piersi. Wczesnym rankiem przyuważyła jeszcze, gdy ściągali skóry z ubitych drapieżników, jak się później dowiedziała, powstrzymanych prawdopodobnie kilka minut przed tragedią.
Kobieta wstała od stołu, skinęła głową niańce w drobnej, aczkolwiek mocnej sugestii, by ta zajęła się nieszczęsnym blondynem, nadal siedzącym w przemoczonym ubraniu. Następnego dnia miał się rozchorować, nici więc z zabaw na śniegu z własnym ojcem czy powolnej, a przynajmniej na taką zawsze nalegała, przejażdżki na jego kucyku po pobliskim zagajniku. I może nawet ją to radowało, może miało to chłopcu wyjść na lepsze i na zdrowsze, przynajmniej będzie mieć czas na ochłonięcie. Pewnie nawet da radę kontynuować naukę rachunków oraz kaligrafii, bo nadal pisał jak kura pazurem, jeżeli nie gorzej, podczas gdy ona w spokoju będzie miała możliwość przeprowadzenia poważnej rozmowy ze swoim mężem na temat ubitej bestii, która, z tego co kobiecie wiadome, już od dawna dręczyła chłopów, zbliżających się urodzin ich córki oraz przyjazdu jej własnej matki, o którym Pan Mévouigre starał się systematycznie zapominać, zazwyczaj nerwowo podciągając okulary i chowając spiczasty nos w stosie dokumentów, których wcale nie musiał uzupełniać, bo ta czynność należała jednak cały czas do jej obowiązków, jak na porządną ukochaną przystało. A przynajmniej tak prawiły wszystkie znane poradniki wzorowych żon.


Jedenastoletni chłopiec zamachnął się na kukłę drewnianym mieczem, oczywiście wydając z siebie bliżej nieokreślony okrzyk. Każdy młody, aspirujący na rycerza panicz wiedział przecież, iż przy ataku najważniejszy był wrzask, mający na celu zmylić czy może i będąc wystarczająco głośnym, ogłuszyć, przeciwnika. Kto by się nie obawiał rycerza pędzącego na swoją ofiarę, oczywiście w innych okolicznościach z doskonale naostrzonym, stalowym mieczem oraz krzykiem na ustach?
— Będą z niego ludzie.
Starszy, poważny mężczyzna uśmiechnął się, palcami przeczesując oczywiście perfekcyjnie przystrzyżoną, gęstą brodę, podczas gdy obserwował chłopca wraz z jego ojcem.
— Aczkolwiek wysłanie swojego syna w obce ręce, gdy można go kształcić osobiście, u siebie, wydawało mi się zawsze nierozsądne — stwierdził, przenosząc przeszywające, jasne spojrzenie na lorda, który spoglądał na dziedziniec z dłońmi splecionymi za plecami oraz ustami zaciśniętymi w cienką linię.
— Tradycja rodzinna, ojciec się uparł, zresztą, doskonale go znasz — oświadczył pan Mévouigre, krzywiąc się odrobinę, by ostatecznie parsknąć. Nie wiadomo, czy z pogardy, czy może jednak od kataru siennego. — Jego synowie kształcili się na cudzych dworach, tak więc ze swoimi powinniśmy działać analogicznie. Gdyby nie moja pani prawdopodobnie wylądowałby gdzieś w Defros czy Ethiji, choć mój ojciec z wielką chęcią wrzuciłby go na statek w kierunku wysp — stwierdził, uśmiechając się w końcu. — Jesteś dla niego zbyt pobłażliwy, synu, chłopiec nie przetrwałby tygodnia w lesie, żyjąc wśród wilków — przedrzeźnił swego rodziciela przesadnie niskim, barytonowym głosem, oczywiście krzywiąc się jeszcze bardziej.
Fryderyk odpowiedział mu donośnym śmiechem.
— Mam wrażenie, że to wilki mogłyby mieć problem z twoim synem. — Mężczyzna wyprostował się, ostatecznie splatając również ręce za plecami, zadarłszy nos ku bezchmurnemu niebu, jak to władcy wypadało. — Lordzie — w tym momencie usta króla wypuścił nieokreślony związek głosek, oczywiście rozpoczynający się na M; pan Mévouigre przez kilkadziesiąt lat swojego życia zdążył się przyzwyczaić, tak więc zostawił do kompletnie bez komentarza czy przemyślenia, zresztą, nie wypadało upominać króla w tak błahych sprawach — co powiedziałbyś na przydzielenie go komuś jako giermka?
— Panie, to trochę wcześ...
— Zdaję sobie z tego sprawę.
— Och.
Ojciec zlustrował surowszym niż zazwyczaj spojrzeniem swojego skaczącego ku manekinowi syna. Stał dobrze, prosto, a przy tym mocno trzymając się na nogach, Drewniany miecz poprawnie skierował ku swojemu nieoddychającemu przeciwnikowi, "ostrze" zbliżało się ku niemu pod odpowiednim kątem, wzrok nie opuszczał manekina. Chłopiec nie silił się na obroty czy nikomu niepotrzebne, męczące zbytnio skoki, tak jak większość jego rówieśników, którym zazwyczaj zależało nie na poprawności czy dokładności, a jak największej wartości wizualnej.
Ci zazwyczaj, gdy już zostali rycerzem podziwianym przez wszystkie damy dworu, wyjątkowo szybko kończyli w przydrożnych dołach ograbieni ze wszystkiego prócz bielizny, oczywiście bez mieczy swych przodków, które zazwyczaj zostają sprzedane byle jakim kowalom czy jubilerom, a następnie przetopione na podkowy dla chłopskich koni.
Musnął dłonią rękojeść swojego miecza, prawdopodobnie wzbudzając lekki niepokój wśród uważnie obserwującej go straży. Jego broni zostanie końską podkową raczej nie groziło, tak więc skinął głową, oczywiście uprzednio wzdychając ciężko, tak dla dramatycznego efektu.
— Niech będzie.
Brodaty mężczyzna uśmiechnął się szerzej, drapiąc się jeszcze chwilę po swoim zaroście.
— Nie obiecuję mu jeszcze ręki jednej z mojej córek, zresztą, nie byłyby tym faktem aktualnie zachwycone, aczkolwiek, masz słowo króla, zastanowię się, gdy trochę podrośnie — oświadczył, poszerzając swój uśmiech na tyle, by ukazały się w nim zęby, po czym zaniósł się śmiechem.
Pan Mévouigre zawtórował mu, równie głośno, cały czas jednak utrzymując wzrok na chłopcu, który stał z luźno opuszczonym, drewnianym mieczem, teraz spoglądając ku nim za pomocą dwóch, błyszczących w świetle letniego słońca srebrnych punkcików. Spocone jasne loki, które, o dziwo, nie ściemniały z wiekiem, przykleiły się do bladego czoła. Mężczyzna posłał uśmiech swojemu synowi, a ten odpowiedział tym samym, aczkolwiek drugi grymas był jeszcze gdzieniegdzie szczerbaty.


Mężczyzna krzyknął, wyprowadzając cios w kierunku przeciwnika. Parsknięcie śmiechem, szybki uskok i parada na ugiętych nogach.
— Krzyczenie w żadnym wypadku cię nie wzmocni.
Zamachnął się jeszcze raz.
— Jesteś strasznie wolny.
I jeszcze.
— Szybciej, do kurwy nędzy, bo stracisz ręce!
Opadł na śnieg, ciężko dysząc, kaszląc. Miecz upadł obok.
— Jak tak dalej pójdzie, prędzej zostaniesz zeżarty przez wilki, niż jednego z nich wypatroszysz.
Mężczyzna burknął coś pod nosem, nie odpowiedział jednak, nie chcąc wdawać się w niepotrzebne kłótnie, a może jednak po prostu nie posiadając na to odpowiednich zasobów energii. Przeciwnik pokręcił głową, siląc się na jeszcze jeden, ostatni komentarz, zamilkł jednak, gdy zauważył dwie, identyczne pary oczu obserwujące całą sytuację z takim samym zainteresowaniem. Obie głowy obrócone były lekko w prawo, obie lewe nogi zostały odciążone.
— Dobrze, że wilki nie posługują się mieczami — zauważył starszy, podchodząc w końcu do dwójki. Młodszy nadal nie spuszczał z nich wzroku. — I dobrze, że niektórzy z nas znają się na kuszach. — Podał rękę klęczącemu mężczyźnie, ten jednak pokręcił głową, nadal ciężko dysząc. — Postarajcie się jednak całkowicie się nie wykończyć, zmęczony rycerz, to niezwykle łatwy do zabicia rycerz.
— Dzięki bogom więc, że mamy mocne konie — zauważył młody, w końcu decydując się na podejście do całego towarzystwa. — Gdybyśmy mieli mierzyć się z nimi na nogach, prawdopodobnie niektórzy nie daliby rady — aroganckie słowa nieprzypadkowo wymsknęły się z ust.
Na gładkim jeszcze licu, bez jakiejkolwiek blizny pozostawionej cudzą bronią, widniał odrobinę szelmowski, nieutemperowany jeszcze uśmieszek. Stał prosto, co powodowało, iż na pierwszy rzut oka wyglądał jak jeden z wyższych ze wszystkich kompanów. W rzeczywistości jednak tak nie było, zresztą, wzrost nigdy nie równał się doświadczeniu, a piętnastoletniemu chłopcu na dojrzewanie jeszcze trochę czasu pozostało.
Do dojrzewania dodać należałoby również jakąkolwiek etykietę. Dłoń starszego mężczyzny z głuchym dźwiękiem uderzyła w czaszkę chłopca od tyłu, ten zgiął się w pół.
— Pilnuj się — ojcowskie słowa uderzyły niczym otwarta dłoń w twarz. Chłopiec wyprostował się ponownie, nie wyglądał już jednak na najwyższego, gdy siwy wzrok wbijał w czubki skórzanych butów.
Mężczyzna na ziemi wstał z niej, spojrzał na młodzieńca pogardliwie, już szykując się do otworzenia warg.
— Ty również. Siodłajcie konie — z rozkazem nadal na ustach, obrócił się na pięcie, nie czekając na jakąkolwiek reakcję pozostałych mężczyzn.
Ci posłusznie ruszyli do swoich rumaków, zostawiając blondwłosego chłopca w tyle. I ten w końcu ruszył, nadal jednak trzymając się gdzieś na uboczu, nie chcąc wejść nikomu w drogę, jakby przerażony zrobieniem jednego, złego ruchu.
Jechał w środku dwunastoosobowej, nie wliczając jego, kompani, tuż obok ojca, raz na jakiś czas spoglądając na niego niepewnymi, siwymi oczętami. Starszy mężczyzna raz spojrzał w prawo, prosto w synowskie oczy, łapiąc za pierwszym razem rozbiegane przez wcześniejsze zbesztanie spojrzenie.
— Musisz się przyzwyczaić — stwierdził. — Nikt tutaj nie jest twoją matką, Ophelosie i nikt wśród całej tej kompani nie będzie głaskać ciebie po głowie, gdy zachowujesz się niegodnie. Śmiem twierdzić, że twoja matka i moja żona też często tego nie robiła. — Ophelos przełknął ślinę, wbijając swoje spojrzenie w czujnie strzygące uszy czarnej kobyły, której użyczono mu tego dnia.
Mężczyzna podjechał bliżej chłopca, prawie że czepiając się kolanami. Nachylił się do niego, choć było to kompletnie zbyteczne, mając na uwadze to, iż cała kompania zajęta była własnymi dyskusjami, niźli tą rodzinną. Nie ważyliby się również podsłuchiwać.
— Obaj wiemy, że rozniósłbyś ich na łopatki i rok temu, Ophelosie, ale przynajmniej sprawiajmy jakiekolwiek pozory. Składałeś przysięgi, a więc zachowuj się jak na porządnego rycerza przystało, miecza na darmo nie dostałeś — napomknął do chłopięcego ucha, by następnie obaj parsknęli śmiechem. Ojcowska dłoń ponownie powędrowała w kierunku blond czupryny, tym razem nie uderzając, a mierzwiąc ją lekko.
Palce szczupłej dłoni zahaczyły o rękojeść miecza, a chłopiec uśmiechnął się odrobinę, tym razem już nieszelmowsko, a jak jego siostra i matka lubiły nazywać to zjawisko, po prostu chryziowo.
Kara kobyła wbiła się w ziemię, a Ophelosa prawie że wyrzuciło z siodła. Chłopiec dał mocniejszą łydkę, musnął bok ostrogą, ta jednak stanęła w miejscu, nie chcąc ruszyć się ni w prawo, ni w lewo, dysząc głośno i ciężko, strzygąc uszami.
— Zośka, co ty… — warknął pod nosem, nadal wpatrzony w własnego konia, miast rozejrzeć się dookoła, jakby zrobiła to osoba doświadczona, szukająca jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
Dzięki więc bogom, że otoczony był przez osoby nieraz podróżujące przez las, osoby cały czas świadome tego, co działo się dookoła całej grupy. Cała akcja przebiegła więc momentalnie, w powietrzu zaświszczało kilka strzał, słychać było syk stali wyciąganej ze skórzanych pochw u pasów.
I Ophelos w końcu zdecydował się dołączyć do całego precedensu, chwytając za rękojeść ojcowskiego miecza, choć, jak zorientował się po kilkunastu sekundach, zrobił to zdecydowanie za późno.
Dwa cielska martwych wilków spoczywały już pod końskimi kopytami, zwierzęta, nadal odrobinę poddenerwowane, parskały, powoli pozbywając się adrenaliny krążącej w żyłach. Mężczyźni otoczyli bestie równym wianuszkiem. Chłopiec zamrugał kilka razy, niezbyt zdając sobie sprawę z tego, co przed chwilą mógł zaobserwować.
Jego ojciec zeskoczył zwinnie z własnej, kasztanowatej kobyły, ukucnął przy zwierzętach.
— Cholery znowu zrobiły się zbyt pewne siebie — burknął pod nosem. zdjąwszy rękawicę, uniósł wargę jednego z nich, za którą skrywały się raczej ostre kły.
Ophelos skrzywił się nieznacznie, ciesząc się, że żaden nie zdążył wgryźć się w nogę Zośki czy jego własne ramię, choć nie uważał wkładania własnych dłoni do pyska martwego wilka za zbyt rozważne. Poklepał kobyłę po szyi, miał jednak wrażenie, że ta niezbyt tego potrzebowała, prędzej on.
Oko martwego wilka niesympatycznie spoglądało prosto na jego twarz.


Blondyn zakasłał, chowając nos za grubym szalikiem. Bułany ogier nerwowo zatańczył pod siodłem, chcąc cofnąć się na dopiero co przejechaną przez nich ścieżkę. Mężczyzna jednak zbytnio się tym nie przejął, spinając boki ostrogami i cmokając cicho. Koń posłusznie wszedł na kamienistą, już dawno nieodśnieżaną drogę, jakby idealnie wymierzoną dla porządnego wozu. Ophelos szybko sprawdził, czy wszystko co potrzebne znajdowało się w pobliżu dłoni. Miecz zwisał u lewego boku, cały czas w gotowości, małą kuszę doczepił do siodła. Nigdy zbyt dobrze się nimi nie posługiwał, robił to jednak wystarczająco zwinnie, by w sytuacji połowicznie kryzysowej naciągnąć ją i oddać jeden, miał nadzieję, celny strzał. Na drugi mógł już nie znaleźć czasu.
Zza ośnieżonych iglaków wyłonił się całkiem pokaźny dworek, zbliżony wielkością do tego należącego do rodu Mévouigre, choć zdecydowanie w gorszym stanie zbliżonym do rudery. Rycerz zwilżył wargi, zaciskając je mocno, po czym zeskoczył z konia, nie ryzykując własnego upadku ze spłoszonego zwierza. Wolał stać na własnych, pewnych nogach, w krytycznym momencie mogąc pospiesznie wskoczyć w siodło. Miał niewypowiedziane wrażenie jednak, iż nawet w szaleńczym galopie nie wyprzedziłby bestii.
Westchnął ciężko, podrzucił futro na własnych ramionach. Konia przywiązał do drewnianego słupa, mając nadzieję, że zwierzę grzecznie ustoi przy nim w czasie jego własnej nieobecności, a w razie niebezpieczeństwa zerwie się z wodzy, galopując w dzicz.
Nie chciał mieć bułańca na sumieniu.
Odczepił kuszę od siodła, wziął i strzały, bo ta bez amunicji miała być raczej bezużyteczna. Prawą dłoń położył na rękojeści broni, po czym powoli wkroczył do dworku.
Jak się ostatecznie okazało, kompletnie na nic. Ophelos Chrysanthos Mévouigre poskramiaczem bestii defrosiańskiej nie został, a przebijanie się przez zaspy śniegu przysporzyło go jedynie o ból głowy i katar dnia następnego.

W tytule Pieśń Wilka Gustava Frödinga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz