sobota, 21 marca 2020

Od Ophelosa CD Narcissi


Dziwiło go niezmiernie, jak ciężko prowadziło mu się rozmowy z Narcissą, kiedyś tak ukochaną kompanką dyskusji o wszelakich niedworskich tematach oraz dręczących go problemach, a teraz niemal obcą mu osobą. Wszystkie słowa, którymi się posługiwał nie pasowały do swoich miejsc w zdaniu, wydawały mu się wręcz zbyt obnażającymi jego ciało oraz umysł, by właśnie nimi się określać. Zaczął bać się jakkolwiek wysławiać się o własnych emocjach i był tego całkowicie świadom. Stwierdzając, iż i tak nikt nie potrzebuje kolejnych problemów na własnej głowie, a tych Narcissa przecież miała aż nadto, zamykał się w sobie coraz bardziej, łapiąc się na tym, że podczas ewentualnych postojów po prostu przestawał się odzywać. A gdy już to robił, tak wtedy Narcyzia odpowiadała wyjątkowo zdawkowo, a jeżeli jednak rozwijała swe wypowiedzi, to słowa kobiety zaczynały być w jego odczuciu szorstkie, o ostrych krawędziach, niby źdźbła tak niewinnej trawy, ostatecznie doskonale kaleczącej zbyt ciekawskie palce. Możliwe, że czuł się odrzucony i niepotrzebny, choć nie miał do tego najmniejszego prawa. Możliwe też, że właśnie z tego powodu jeszcze jej nie powiedział, co ciążyło na sercu od dłuższego czasu. Bo przecież nie chciał zwalać na nią własnych problemów, bo przecież jakby miała mu pomóc, samą będąc w nie najlepszej sytuacji, zmagając się z własnymi demonami?
A problem wyżerał Chryzanta od środka niczym mocny kwas, powoli, powolutku, organ po organie, powodując nieznośne bóle brzucha i rozpadanie się skrzętnej konstrukcji jakiejkolwiek stabilności emocjonalnej wybudowanej własnymi rękoma właśnie przez niego samego. Nie zauważył nawet, gdy dłonie zaczęły mu ponownie drgać w nieodpowiednich momentach, tak samo, jak robiły to tuż po pamiętnym wypadku. Nie zauważył również, gdy zaczął zostawać na tyłach ich małej kompani, nerwowo obracając się za siebie, choć żadnego myśliwego czającego się na jego głowę miał tam nie ujrzeć. Przynajmniej na razie.
Bo przecież miał jeszcze tyle czasu do zakwitu pierwszych majowych kwiatów. Trzy miesiące oczekiwania były całkiem wyszukaną, całkowicie bezkrwawą torturą, która, bardziej świadomie lub mniej, miała przyprawić go o paranoję. I ten cel najwidoczniej spełniała doskonale. W podświadomości krążyła myśl, iż prawdopodobnie zdołałby się obronić przed żółtodziobem żadnym sławy oraz pieniędzy, nieznającym pewnych sztuczek, których doświadczało się na własnej skórze z biegiem lat. Sztylet schowany za pazuchą, wyciągnięty w momencie parady przeciwnika? Niektórym udawało się to zdradzieckie ostrze odbić, przy okazji zyskując nową, przydatną umiejętność, a niektórym nie, co zazwyczaj kosztowało ich własną mobilnością, w gorszych przypadkach duchem. Obroniłby się więc, może nie całkowicie po rycersku, ale nie sięgając też po środki ostateczne. Prawdziwą obawą byli jego polemiści, rycerscy adwersarze i starzy znajomi nie do końca zgadzający się z wcześniejszą decyzją ich przełożonego, teraz mogący znaleźć idealny pretekst by Chryzantowi odwdzięczyć się za nadobne. Bo gdy oni nadal ćwiczyli swój fach, biegając po świecie z mieczem w dłoni, on spokojnie pasł owce i popalał fajkę, siedząc pod strzelistą sosną, w ten sposób tracąc wypracowaną kondycję, sylwetkę oraz zwinność rozleniwionego umysłu. Ciało stało się nieporadne, nieelastyczne, w stawach skryły się sztywności, które nigdy nie powinny się tam znaleźć. Kilka razy stawał z Narcissą do przyjacielskiej potyczki, chcąc się sprawdzić, a swe chęci tłumacząc zwykłą chęcią przygotowania się na niespodziewane oraz ewentualnym przyzwyczajeniem ciała do starych zwyczajów.
Stracił na wszystkim. Na zwinności i na kondycji, również i na sile, choć tej pozostałości w barkach gdzieś jeszcze czuł. Na nic mu jednak była siła, mocne uderzenia mieczem, które bez jakiejkolwiek prędkości traciły na znaczeniu, będąc skontrowanymi przez zwinność Narcyzy, uciekającej przed każdym ciosem blondyna, męcząc w ten sposób jego płuca, nie potrafiące złapać już kolejnego oddechu, by móc wtedy wyjść z zabójczym dla niego kontratakiem. Szybkim, dokładnym, celującym w odsłonięte miejsca przeciwnika. Dogoniła go w sztuce walki wręcz, jeżeli nie przerosła, ba, na pewno przerosła, w rycerstwie mając przecież i tak wystarczająco pod górkę z powodów czysto patriarchalnych.
Łapał się na tym, jak bardzo chciał zadziałać po prostu bezczelnie, pociągnąć za złote, rozwiane włosy, w odpowiednim momencie podstawić nogę czy uderzyć łokciem, by w ten sposób uratować się przed kolejnym razem uczucia kryształowego ostrza przy krtani. Kurwił, przeklinał bogów i siebie za popełniony błąd przerwania jakichkolwiek rycerskich, a może raczej wojowniczych praktyk. Do rycerstwa przecież wracać nie chciał, będąc przyduszanym przez zbroję oraz etykietkę, którą, zwyczajnie i bardzo prosto ujmując, można było o kant dupy potłuc.
Zdawał sobie również sprawę z tego, iż pociągnięcie za złote loki mógłby przypłacić własną dłonią czy okiem. Dlatego też nigdy się na to targnąć nie odważył.
Do dworku przesuwali się szybko. Wstawali wcześnie, nie jedli za wiele, ale wystarczająco, by korzystać ze swoich sił w pełni. Zdarzało mu się irytować, gdy Narcissa poruszała się za wolno, gdy bez pośpiechu pakowała własne manatki i siodłała konia. Przecież ona nigdzie spieszyć się nie miała. On jednak odczuwał na karku oddech upływających sekund i minut, chuchnięcia własnej, coraz bardziej obtaczającej go paranoi. Stąd też wynikała nagła chęć skończenia tej podróży, tej pieprzonej podróży, która przecież dopiero co się rozpoczęła. Bo nie znalazł Marcina. Bo już coś nie poszło po jego myśli. Bo już coś popsuło plany, wzbudzając niepokój oraz smutek w duszy. Bo już zaczęła wydawać mu się bezsensowną, gdy mógł dokładnie w tym samym czasie siadywać pod strzelistą sosną i obserwować swoje owce, relaksując się i przygotowując na najgorsze.
Bo mógł po prostu, po ludzku nie zdążyć się z nim pożegnać. Nie wręczyć listów, których napisał zdecydowanie za wiele, ale jednak ich potrzebował, bo wiedział, że niektóre słowa po prostu nie wyjdą z jego krtani, nie przebrną przez usta, będąc ostatecznie uznanymi za niewarte uwagi. Słowo napisane według Chryzanta miało zupełnie inną moc, było już przecież realnym. Jedynym więc wyzwaniem pozostawało tylko przekazanie go odbiorcy.
List, który miał wręczyć Marcinowi zgubił gdzieś po drodze. Nie wiedział, czy stało się to przypadkiem, czy może jednak nie przypilnował go umyślnie.

Tego dnia obudził się z okropnym, suchym kaszlem, który kilka razy w przeciągu godziny zmusił go do zgięcia się w pasie, opuszczenia głowy ku ziemi i przymknięcia powiek, gdy nadal znajdował się w siodle. Miał jednak nadzieję, że wynikało to z ciężkiego powietrza, mlecznej mgły, która opatuliła ich niczym gruby koc, a nie ze zwykłej przyjemności pykania fajki i cieszenia się świeżym, dobrym, dopiero co zakupionym tytoniem, który nabył jeszcze w Rafghaas, tuż przed wyruszeniem w dalszą drogę. Za jedyną dobrą rzecz w tej zapyziałej dziurze uważał właśnie szerokopojęty dostęp do wszelakich towarów sprowadzanych zza mórz, tańszych, droższych, wykwintniejszych i mniej.
Do mgły doszedł ostatecznie również odór zgnilizny, która, wraz z cały czas nieustającym kaszlem, zaczęła przyprawiać go o mdłości.
Bułaniec zaczynał tańczyć pod nim bez powodu, caplując przez praktycznie całą drogę przez to dziwne bagno-pole pokryte wysokimi trawami, charcząc, głośno dysząc i prychając. Mocniej spiął go ostrogami, ściągnął wodze. Nie chciał, by ogier kierowany niepokojem wpadł jednym z kopyt w dziurę o nieznanej głębokości. Chryzant zdawał sobie sprawę z tego, iż przy ewentualnej kontuzji nie miałby jak mu pomóc, a jedynym rozwiązaniem byłoby uniesienie ostrza miecza w powietrze. Nie chciał jednak kończyć bez rumaka w nieznanych im terenach. Nie chciał również tracić kolejnego przyjaciela.
To miejsce jest złe.
Zgadzał się z Khardiasem. Zgadzał się, że w mgle czaiło się niebezpieczeństwo, coś złego i niepokojącego, co prawdopodobnie bardzo szybko miało pozbawić ich życia, gdyby tylko tego zachciało. Czuły to konie, podejrzewał również, że w głębi ducha czuła to i Narcissa, teraz walcząca z biesem o przepuszczenie ich dwójki dalej.
Są siły w tym świecie, których zwyczajnie się nie drażni.
Przez głowę mężczyzny przebiegła niebezpieczna myśl czy rozdrażnione naruszeniem spokoju przez podróżników demony pozbawiłyby go życia prędzej od chcącego się zemścić rycerza. Przebiegła również i druga, desperacja, by osiągnąć choć jeden z postawionych sobie celów całej wycieczki. Na końcu pojawiła się trzecia. Szajs, który jednak cały czas znajdował się na jego piersi, nie mruczał, nie drżał i nie wydawał jakichkolwiek dźwięków, które powinien wydawać, gdy poczuł w okolicach zalążki magii.
Zepsuł się. Zepsuł się jak nic albo to my wszyscy boimy się powietrza.
Bursztynowe spojrzenie skrzyżowało się z tym stalowym, wyczekując decyzji.
Ophelos wbił ostrogi w konia, mając wyminąć biesa. Ten przysiadł na zadzie, następnie gwałtownie ruszył do przodu, ignorując już kompletnie nieporozumienie dwójki towarzyszy. Mógł dojechać tam sam. Mogli spotkać się na miejscu. Autentycznie gówno już go to obchodziło, a decyzja Narcissy była decyzją Narcissy, podczas gdy ta należąca do blondyna została już podjęta. Ruszał dalej, podejmując ryzyko.
Ogier jednak odbił w górę, gdy czarny borzoj zaczął tonąć na środku pola, będąc coraz prędzej pochłanianym przez brązowe trawy, charcząc i warcząc. Na środku niczego pojawił się muł, gęsty, mający ich nie przepuścić choć metr dalej i wprawiający Khardiasa w ewidentnie niezadowolenie, jeżeli nie powodując dla całej brygady niebezpieczeństwa. Srebrne oczy obserwowały to zajście z niemałym zdziwieniem, mrugnęły kilka razy, usta rozchyliły się odrobinę, by czoło mogło się zmarszczyć. Sytuacja, prosto ujmując, była niepokojąca.
Zaniepokojenie to jednak, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zelżało. Chryzant w końcu odetchnął świeżym powietrzem, odkasłując ostatni raz, głośno i boleśnie, ale na dobre. W uszach zagrał szum wody, w nosie zatańczyła morska bryza, ale nie taka, jak w Rafghaas, niebędąca przepełnioną smrodem ryb i starego piwa, a całkowicie świeża, zdejmująca wszystkie problemy z jego zmęczonych barków. I wtedy usłyszał melodyjny, nadal tak samo jak za pierwszym razem przeszywający go na wskroś kryształowy głoś, zauważył lazurowe, głębokie tęczówki, tym razem błyszczące, nieznudzone.
Jeden oddech. Nie liczył oczywiście, ale prawdopodobnie jeden oddech zajęło mu zeskoczenie z bułańca, prawdopodobnie był to wdech, bo gdy już się przy nim znalazł, odetchnął głośno, a sztywne ramiona opadły w dół. Na początku jednak ziemia zapadła się pod nim, buty ugrzęzły w błocie, a może to jednak kolana ugięły się pod wpływem siły, z którą zeskoczył z bułańca. To wszystko nie spuszczając nawet na chwilę wzroku z Marcina, bo w każdej chwili miał rozpłynąć się w powietrzu, ponownie zostawiając go w swojej samotności oraz niepewności, bo był najzwyklejszą marą i iluzją, niebezpieczeństwem przybranym w piękne szaty, przed którym jeszcze minutę temu przestrzegał Khardias. Nie liczył również ilości kroków, w których znalazł się tuż przy wyższym od niego demonie. Dziwnie było ponownie zadrzeć głowę, już nie w anturażu smrodu ryb i zgiełku portu, a będąc otoczonym ostatecznie całkiem urokliwą okolicą.
Za pierwszym razem gdy otworzył usta, nie wydobyło się z nich nic, prócz nieporadnego, brzydkiego dźwięku, który sprawił, iż sam skrzywił się odrobinę.
— Nigdy nie miałem ciebie za aż takiego kawalarza — prychnął ostatecznie, choć nie były to pierwotnie słowa, którymi chciał go powitać. — Dobrze ciebie widzieć, Marcinie.
Następnie po prostu uniósł jedną z dłoni, obejmując starego przyjaciela, klepiąc go po łopatce. Nie demona, nie Bzdretha, a Marcina.
Srebrny wisior nawet nie zamruczał, już od dawien dawna będąc przyzwyczajonym do towarzystwa wodnego demona.

Obóz rozbili na skraju polany, tuż obok lasu i, jak demon ich poinformował, małego, dosyć płytkiego jeziora. Nawet nie starał kryć się z bezczelnym wgapianiem się w siedzącego po przeciwnej stronie ogniska Marcina. Wpatrywania się w małe zmiany, które nastąpiły wraz z opuszczeniem przez niego Rafghaas. Skóra demona nagle zaczęła przypominać nie pergamin, a skórę normalnego, zdrowego mężczyzny, nadal bladego, a jednak zaróżowionego na czubkach uszu, na końcówce nosa i na polikach. Żywego. Lazurowe oczy błyskały w czerwonych płomieniach szczęściem, nie znudzeniem, może i pewnym rodzajem ekscytacji. Chryzant nie zauważył, gdy mimowolnie zaczął się uśmiechać. Nie zauważył również, gdy niebieskie tęczówki skrzyżowały się z tymi jego, gdy ciemna brew uniosła się, sugerując niewypowiedziane pytanie. Blondyn wzruszył ramionami, uciekając pospiesznie speszonym spojrzeniem w tańczące płomienie.
— Po prostu się zmieniłeś — odpowiedział w końcu. Odchrząknął szybko, orientując się, jak źle to zabrzmiało. — W sensie, na bardzo dobre. W sensie, nie żeby mnie to powinno w jakikolwiek sposób obchodzić, w końcu ty to ty, to twoje życie i twoje decyzje, ale cieszę się. Cieszę się, że udało ci się wyrwać z tej zapyziałej dziury i że jesteś, jak wnioskuję, szczęśliwy.
Demon parsknął, a blondyn miał wrażenie, iż śmiech ten przeszył całe jego ciało, od czubków stóp do końcówek uszu, a przez kręgosłup przebiegł przyjemny dreszcz spowodowany jego kryształowym, czystym brzmieniem. Blondyn poruszył palcami prawej dłoni, próbując doświadczyć tego uczucia jeszcze raz. To niestety nie powróciło, aczkolwiek w kościach nadal pozostawało jego echo, a żołądek wykonał minimalnego fikołka.
Rozejrzał się pospiesznie po ich małym obozowisku, poszukując ewentualnych sygnałów powrotu Narcissy z jej wieczornej toalety, na którą wybrał się, dzięki bogom, bo ich relacja ostatnimi czasami była niezwykle napięta, i Khardias, najwidoczniej kierowany pobudkami dbania o bezpieczeństwo kobiety w niezbadanych im terenach. Słusznie, bo przy okazji ich dwójka zyskała na odrobinie prywatności. Gdy żadne sygnały jednak się nie pojawiły, a raczej nie wpadły mu one w oko czy w ucho, odchylił się, dłonie opierając za własnymi plecami. Wyciągnął przed siebie zmęczone nogi, odchylił podbródek, szukając choć w niebie odrobiny wsparcia.
A mógł lepiej pilnować listu.
— Marcinie — zaczął powoli, kątem oka łapiąc z demonem kontakt wzrokowy — obawiam się, że moje koszmary o urżniętej głowie, o których dawniej ci opowiadałem, mogą się jednak niedługo spełnić. Mając na uwadze i skromnie stwierdzając, iż prawdopodobnie będzie ona trochę warta, oczywiście, jeszcze oficjalnie nie jest, ale podejrzewam, iż będzie, wracając do tematu — machnął dłonią — mogę nie mieć zbyt wiele czasu.
Wziął głęboki oddech, palcami przejechał przez brudnawe już włosy. Dziwnie wypowiadało się takie słowa na głos. Dziwnie brzmiało wydawanie wyroku na samego siebie.
Morska toń wpatrywała się w niego z odrobiną niezrozumienia.
— Stąd też moja chęć spotkania się z tobą. A przynajmniej w to ostatecznie to ewoluowało. Wiesz, tak ostatni raz, poinformować, że mogę nie mieć już okazji przyjechać do Rafghaas, żebyś, no nie wiem, nie czekał, choć czy kiedykolwiek to robiłeś, ale no sam rozumiesz, bez własnej głowy to jest trochę awykonalne i... — Blondyn wzruszył od niechcenia ramionami, ponownie pochylając się do przodu, garbiąc odrobinę. Srebrne spojrzenie już całkowicie wbiło się w twarz demona. Chryzant prychnął pod nosem, skrzywił się i pokręcił głową. — Ale teraz w sumie jesteś już poza Rafghaas i chyba nie ma sensu przeprowadzać tej beznadziejnej oraz aż nadto ckliwej rozmowy — skwitował, uśmiechając się szeroko, w uśmiechu pokazując zęby, czego, musiał przyznać to przed samym sobą, bardzo dawno nie robił. — Przyznaj się Marcinie, znalazłeś nas, bo chciałeś nas znaleźć czy zadziałała jednak legendarna czerwona nić przeznaczenia? — Chryzant wstał ze swojego miejsca, podszedł do jednego z pakunków. Wyciągnął fajkę, tytoń. W końcu już przestał kaszleć, mógł sobie na to pozwolić. Podrzucił drewniane ustrojstwo kilka razy w dłoni, ponownie spoczął przy ognisku, przy okazji z uśmiechem zauważając, iż krzesiwa wyciągać nie musi. Ubił tytoń, pokręcił fajką nad płomieniami, po czym włożył ustnik pomiędzy wargi. Wypuścił pierwsze kółko z dymu, to leniwie uniosło się ku niebu. — Ach, i jeżeli mógłbyś nie poruszać tego tematu z Cyzią. Jeszcze jej o tym, no — odkaszlnął — nie miałem okazji wspomnieć, na pewno rozumiesz.
Drugie kółko z dymu było wypuszczone z odrobinę większą ilością nerwów, stąd też jego nieregularny kształt.


[ we’re back baby ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz