niedziela, 1 marca 2020

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Czasem pozostawało jedynie udawać. Była to droga nieszczególnie wymagająca, co bardziej zgryźliwi (a tu na myśli miała jednego, bardzo wybrednego i zdziadziałego demona) żachnęliby się nawet na określenie, że było to zwykłe wybranie się na skróty. Narcissa nie widziała w tym jednak niczego złego. Człowiek powinien wiedzieć, kiedy należy po prostu się wycofać, poszukać łatwiejszego wyjścia z kłopotliwej sytuacji. Wieczne zgrywanie rycerza na białym koniku nie mogło przecież w nieskończoność nieść ze sobą szczęśliwej passy i kiedyś musiało się trafić na żelazny mur mierzący dobre piętnaście stóp, nie do pokonania.
Udawanie, że nie widziało się osowiałego Chryzanta, było zdecydowanie wygodniejszą opcją, w czasie której mogła dokładniej zająć się obserwacją materiału ciasno opinającego ciało Ratignaka. Tylko materiału, który miał ładną, gładką fakturę i dwie żółte plamy przy prawej łopatce, tej, która mocniej pracowała.
— Nie możesz po prostu się przyznać? — westchnął bies, chociaż lepiej pasowało tu określenie, charknął. Brakowało, tylko by splunął. Mimo odrażającej czynności wciąż mówił głosem ropuszym, jakby wydzielina zalęgła mu się w gardle w postaci średniej wielkości bańki. Skrzywił się, gdy usłyszał własny tembr i ponownie chrząknął, z równie miernym wynikiem, co ostatecznie uciszyło czarnego charta. Nie miał najmniejszej ochoty dalej upokarzać się przed Aigis, która już teraz bawiła się wybornie, widząc jego próby, które spełzały na niczym.
— Do? — Nie chciała odpuszczać. Nie, gdy w końcu złapała Khardiasa przy jakiejś uwłaczającej okazji, bo te zdarzały się wyjątkowo rzadko. Bies zdecydowanie zbyt mocno się pilnował, szczególnie w jej towarzystwie. Nie dziwiła mu się. Lubiła łapać go za słówka, nieco się przekomarzać.
— Do tego, że go lubisz i popełniłaś błąd swoim zachowaniem — skrzeczał. Bardzo skrzeczał, jednocześnie niezmiernie bawiąc Aigis, która mimowolnie uśmiechnęła się na ten niepozorny dźwięk. Trudno było aż uwierzyć, że wyrwał się z piersi biesa, zupełnie niepodobny do jego wiecznej, niskiej barwy.
— Wolę się nie spoufalać.
— Na twoim miejscu korzystałbym, póki mogę — parsknął, nareszcie własnym, basowym głosiskiem, którego powrót sprawił demonowi wyjątkową ulgę, co aż dało się zauważyć na jego, dotychczas poważnym, może nieco zawstydzonym pysku.
— Tak, a później jako bardzo bliskiemu znajomemu wyślę zaproszenie na ślub.
Kha'sis skrzywil się na jej słowa, jakby dopiero co przełknął jakiś gorzki, niedobry, może nawet nieco przegniły owoc. Taki, który zazwyczaj czai się między tymi pięknymi, delikatnymi, świeżo zebranymi z drzewa w przyjemny, dzień, gdzieś przy końcu lata. Jakoś zawsze lubiła rzucić czymś, co psuło dotychczasową sielankę. Nawet on nie stąpał tak mocno po ziemi. Niechętnie dotarła do niego ta wiadomość. To on miał być złym panem dojrzałym w tym duecie, nie Aigis.
Jednak ostatnio jakoś przestała kwitnąć, pozwalała natomiast, by ciernie przy jej osobie wydłużały się i stawały coraz ostrzejsze, odpychając przy okazji potencjalnych zainteresowanych krwisto-czerwonym kwiatem róży, którego główka była jednym z piękniejszych. Powinien przestać się tak nad tym namyślać. Znowu na starość zmienia się w pseudopoetę, a nie tak miało przecież być.
— Niezręcznie — dodał ze skwaszoną miną, na co Narcissa jednak już nigdy nie odpowiedziała. Wróciła jednak do obowiązków, które mimo wszystko posiadała, zupełnie jak każdy inny należący do gildii, a teraz pracujący jak pszczółki w ulu. Nawet gdy zdawało się, że dłonie są już wolne, wciąż znajdowano sobie jakąś robotę. Czy to poprawienie namiotu, rozładunek zagubionej torby, która zapałętała się gdzieś pomiędzy dwiema, potężnymi skrzyniami, w których trzymano prowiant na drogę. Grano, śpiewano, gotowano. Blondynowi aż pot ciekł ciurkiem po czole, gdy przekrawał kolejne marchewki, czy przyprawiał mięso, co również wywoływało radość na twarzy kobiety. Zdążyła zauważyć, że gdy stał przy garach, jego oczka skrzyły się niejednokrotnie mocniej, niż na widok atrakcyjnych kobiet i była to chyba jedna z nielicznych rzeczy, która dla casanovy liczyła się równie mocno co miłe towarzystwo.
Charakterystyczny świst wydychanego powietrza nie był w stanie wyjawić Khardiasowi żadnej emocji, która w tamtym momencie wypełniała pierś Narcissi. Nie miał zamiaru drążyć tego tematu, stwierdzając, że jak zwykle skończyłoby się to nieprzyjemną sprzeczką, po której oboje wyszliby obrażeni na cały nieszczęsny świat.

Długo kłóciła się z ojcem. Pamiętam doskonale, spędziłem cały ten czas zaklęty w medalionie, a w nim czas płynął przecież jeszcze wolniej. Mimo to słyszałem każdy jej krzyk, każde wyduszone z trudnością słowo, a wszystko jak zza grubej, szklanej ściany, której nie sposób było rozbić. Nie pozwalała mi jej potowarzyszyć w tej ważnej chwili. Kazała wrócić do więzienia, gdzie nerwowo przygryzałem paznokcie w towarzystwie reszty bestii, z którymi, jak się wtedy okazało, mało miałem wspólnego.
Jedenastka zdążyła się zaznajomić. Stworzyli nawet małe obozy, do których reszta nie miała dostępu. Tłoczyli się w kółkach wzajemnej adoracji, w których nigdy nie miałem się znaleźć. Zbyt dużo czasu spędzałem na powierzchni, zbyt mocno przywiązałem się do Aigis, która, jak się okazało, dla nich była po prostu Panią. Zrozumiałem, że miałem duże szczęście. Być dopuszczonym do powierzchni, świata materialnego, za którym każdy z nas tęsknił w mniejszym, czy większym stopniu.
Ja byłem w stosunku do niego obojętny. Zresztą, jak do ogółu rzeczy i spraw, które jak dla mnie od dawna malowały się w raczej wyblakłych odcieniach. Mdłych, całkiem nieważnych, w przeciwieństwie do panienki, która wybijała się jaskrawymi barwami, takimi przykuwającymi oko. Była moim barwnym ptakiem, tym, o którego chciałem dbać, bo zaprawdę, była jedną z nielicznych rzeczy, które mi pozostały, a które sprawiały nieopisaną uciechę. Taką wręcz dziecięcą, trochę trudną do wytłumaczenia, bo bardzo personalną. Podejrzewam, że większość ludzi, którzy stąpają po tej ziemi, mają pewną drobnostkę, która bawi ich na tyle, by czasem nawet przywracać wigor i prawdziwą chęć działania. W odpowiedniej dawce dawało nawet wrażenie zdolności przenoszenia gór na własnych, nagich barkach, co przy głębszym zastanowieniu się, potrafiło być nawet niebezpieczne. W końcu człowiek omamiony zbytnią pewnością siebie niejednokrotnie gubi gdzieś zdrowy rozsądek, a i zapomina o własnych, jakże ważnych granicach, których przekraczać zwyczajnie się nie powinno, bo grozić to mogło uszczerbkiem na zdrowiu. Zarówno fizycznym, jak i psychicznym, a tym drugim nawet bardziej.
Uderzyła jakoś we mnie ta świadomość, że tak ważna dla mnie osoba, dla innych nie była nikim szczególnym, chociaż przecież zawdzięczali jej życie. To ona dała im nowe miejsce, uwolniła ich od wiecznego bólu i pozwoliła na zadośćuczynienie. Dała im schron, z którego mogli korzystać do woli, a opuszczanie go również należało do ich przywilejów. Nie tylko za jej pozwoleniem. Do tej pory odnosiłem nieodzowne wrażenie, że byłem wręcz zobowiązany do posłusznego usłuchiwania kobiety, jej życzeń, rozkazów. Miałem być jej opiekunem, opoką, wujkiem dobrą radą i aniołem stróżem. Oni zresztą też, a jednak nie wywiązywali się ze swojej umowy, wręcz parszywie ją ignorując i napluwając na nią przy każdej możliwej okazji. Uznałem ich wtedy za zdrajców, parszywców, z którymi nie powinienem się zadawać ze względu na własną dumę i szacunek do panienki Aigis, która od zawsze pracowała, by mnie, jak i reszcie biesów było zwyczajnie dobrze.
A później miałem przyjemność z nią porozmawiać. Po cichu pewnego znośnego, ciepłego wieczora. Długo po zachodzie słońca, co wskazywało na rzeczywiście późną porę, zważając na to, że było lato. Noce krótkie, to też na szczere rozmowy zawsze brakowało czasu. Dowiedziałem się wtedy wielu rzeczy, między innymi tego, że nie powinienem podchodzić do niej tak bezkrytycznie. Nie dlatego, że zrobiła coś głupiego, nie. Wręcz przeciwnie. Powiedziała mi to prosto w twarz. Że powinienem traktować ją jak równego sobie, a nie wyższego rangą, w końcu już dawno nie należałem do wojska, mogłem sobie pozwolić. Kazała mi zwracać uwagę, gdy popełniała błędy. Kazała zlewać się lodowatą wodą i wytykać drobnostki. Wtedy też uszanowałem ją jeszcze bardziej, bo zrozumiałem, że wciąż dążyła do samodoskonalenia się. Każdego dnia chciała stawać się lepszą wersją siebie. Do dziś brzmi to zaprawdę kiczowato, jednak wtedy pod wpływem emocji ukochałem ją mocniej niż zwykle, akceptując ostatecznie przydomek „ojca” i samemu nazywając ją w głowie „córką”, pozostałem tak do dzisiaj.
Te dobre wydarzenia musiały jednak zostać przegryzione przez jedno, gorzkie, cierpkie i nieprzyjemne w strukturze. Drażniące język Khardiasa i pozostające na nim jeszcze długo, sprawiając wrażenie niedokończenia niektórych spraw. Jakby jeszcze kilka słów zostało w jego pysku, utknęło na dobre.
Niesmak i zapach zgniłych jaj ujawniły się wraz z pojawieniem się dwóch, jakże od zawsze wzbudzających odrazę słów.
Aranżowane małżeństwo.

Nie potrzebowała słownych zaproszeń, by przysiąść się do byłego rycerza. Sama jego postawa, nieco zgarbiona, pozbawiona charakterystycznej dla niego żywotności była pewną prośbą skierowaną do kogokolwiek, by zainteresował się skrzywdzonym blondynem, który tego dnia zdecydowanie nie był w humorze. Zresztą, trudno było mu się dziwić.
Khardias spał już w namiocie, gdy kobieta usiadła na powalonej kłodzie, podciągając kolana pod brodę i ciesząc się z ciepła, którymi trącało delikatnie przygaszające ognisko. Raz na jakiś czas wypuściło z siebie jeszcze wirującą, żarzącą się iskrę, stało się to jednak tak zdawkowe, że prawie zawsze Narcissa delikatnie poruszała się w miejscu, przestraszona.
Wszystko było wyjątkowo spokojne. Ciche. Nad obozowiskiem dało się poczuć powoli roztaczającą się aurę senności, która początkowo nawet zaniepokoiła blondynkę. W końcu kto wiedział, może była to zwykła zasadzka, a teraz po prostu usypiano ich, jak całą resztę towarzystwa? Uspokoiła się jednak równie prędko, gdy któryś ze śpiących głośniej chrapnął. Na tyle głośno, by usłyszano to z drugiego końca biwaku. Zaśmiała się na to, może nawet nieco zbyt głośno jak na taką porę, dlatego zatkała usta dłonią, po czym, przeczesała nią włosy, poruszyła nimi kilkukrotnie, nadając im objętości. Nie miała okazji dokładniej ich umyć, wiedziała, że nie są już ładne, powoli się przetłuszczały, może nawet przyklejały do skalpu. Były po prostu ciężkie i to na tyle, by sprawiać jej dyskomfort, którego nie sposób było się pozbyć.
Nie miała zamiaru ukrywać własnej senności, dlatego pozwoliła sobie na szerokie ziewnięcie, nim zdecydowała się na odpowiedzenie na pytanie kuzyna, który raczej czekał na to z niecierpliwością. To jednak tylko dodatkowo przekonywało kobietę, by nie spieszyć się z określeniem własnego stanowiska na taką propozycję. Lubiła go drażnić, była to już raczej typowa dla każdego kuzynostwa cecha, która podobnie do relacji rodzeństwa, jedynie uatrakcyjniała kontakty z rodziną. Wredota była w tym przypadku charakterystyką wrodzoną, bardzo pomocną w niektórych chwilach.
W końcu jednak zdecydowała, że dalsze męczenie Chryzanta jest zwyczajnie niepotrzebne, a punkt kulminacyjny osiągnęła już jakiś czas temu, dlatego tylko oparła głowę o jego ramię, dłonie natomiast wcisnęła pomiędzy uda, gdzie miały odnaleźć ciepło. Podciągnęła mocno barki, prężąc się przy tym, jak kot, który musi się nieco ponaciągać, bo tego potrzebowały jego mięśnie, po czym odetchnęła nisko, a uśmiech wdarł się na jej usta.
— Też się za nim stęskniłam — powiedziała tylko, co znaczyło oczywiste, dobitne i wywołujące radość „tak”, którego jednak nigdy nie odważyła się powiedzieć wprost.

Tablica informująca przejezdnych o tym, że znaleźli się w granicach zapyziałego miasteczka Rafghaas, witała ich już z daleka. Zdawało się nawet, że nieco ją odnowili od ostatniego razu, kiedy miała przyjemność zawitać w progach portowej mieściny, domu jednego z jej bliższych przyjaciół, do których to jednak przyznawać raczej się nie powinna. Wyszło im to przynajmniej na dobre, ostatnim razem szyld trzymał się już tylko na złamanym gwoździu i ślinie, chociaż co do tego pierwszego miała już dość spore wątpliwości. Może w końcu wioska, o której bogowie zapomnieli, zaczęła domagać się swojej części uwagi, w końcu byli w dość atrakcyjnym miejscu, o które wystarczyło zadbać, by ściągnęło do siebie ludzi. Zarówno znaczących w świecie handlu kupców, jak i zwykłych turystów, którzy chcieliby poznać uroki kontynentu od nieco innej strony. Mieszkańcy jednak chyba uparli się, aby wizerunek biednego Rafghaas już na zawsze miał pozostać szary, bury i ponury, do tego przesiąknięty zapachem ryb, starych sieci rybackich i tysiąca małży, które przyklejały się do ścian doków, rosnąć tam wraz z szerokim wachlarzem glonów. Nie miała zamiaru nikogo oszukiwać, miejsce to było po prostu obrzydliwe i kiedy pojawiła się tu po raz pierwszy, nie miała najmniejszej ochoty kiedykolwiek tu powracać, a jednak robiła to już monotonnie. Pomyśleć, że potrzeba było do tego tylko jednego chłopca, młodzieńca o niebanalnej urodzie i jeszcze ciekawszym sposobie bycia. Demon jednak miały coś w sobie, coś takiego, co do nich ciągnęło. A może to ludzie po prostu od zawsze biegli w stronę niebezpieczeństwa, wołani niczym owady do światła? Czy muszki do starego mięcha? Trudno było jej to powiedzieć, Bzdreth jednak nigdy takowym starym mięchem nie był, uznała więc to porównanie za raczej niefortunne i szybko w myślach przeprosiła mężczyznę za taką obelgę. Może nawet zrobiłaby to na żywo, gdyby rozczarowujący obrót spraw, który popsuł ich plany właściwie na samym miejscu. Na przeklętym molo, gdzie miał zwyczaj przesiadywać otoczony mewami. Nawet gdy się go tam nie zastawało, pojawiał się prędko, wzbudzany przez fale, albo ptaszyska, które zbite w wielkie chmury, wirując niebezpiecznie szybko w jednym miejscu, przywoływały go w środku małego tornada.
Teraz jednak ani go nie było, ani się nie pojawiał.
Khardias pokręcił nosem, ściągnął nieco brwi, po czym wychodząc w głąb mola, zaciągnął się zdrowym, morskim powietrzem, które uderzyło go w pysk, rozwiewając gęstą, czarną sierść na boki. Włosy Narcissi wpadły jej do ust, rozcierając nieco czerwoną szminkę, na co przeklęła dość głośno, a Chryzantowi pozostawało się niepokoić i niespokojnie rozglądać za przyjacielem.
— Nie ma go tu — powiedział w końcu Khardias.
— Zauważyliśmy. — Narcissa nie miała zamiaru szczędzić sobie uprzejmości. Nie wtedy, nie w takiej sytuacji, gdy przebyli wiele kilometrów, a Bzdreth bawił się z nimi w kotka i w myszkę.
— Nie, nie rozumiesz — warknął, odwracając się w stronę kuzynostwa. — W ogóle nie ma go w Rafghaas.
Aigis zmarszczyła brwi, przy czym z wydętymi policzkami wyglądała jak mała dziewczynka, która nie dostała lizaka, o którego prosiła rodziców.
— Jak to w ogóle go nie ma. Bredzisz, Kha, Marcin był przeklęty, nie mógł opuścić Rafghaas, wiesz o tym — odparła z rękami założonymi na piersi. Bies warknął, głośno, jakby wręcz pyskował do kobiety bez użycia słów, które zdawały się do tego niezbędne.
— Widocznie ktoś ją złamał. Ciss, nie ma go tu od dawna. Przykro mi. — Ostry ton najwyraźniej zraził samego Khardiasa, bo poprawił się dość szybko, przyjmując nawet łagodniejszy wyraz pyska.
Oboje spojrzeli jednocześnie na Chryzanta, który wciąż stał bez słowa, wpatrując się w molo, gdzie powinien zobaczyć swojego znajomego, a gdzie zastał jedynie dwie wyłamane deski, kilka skrzyń, pełno mew i ich odchodów.
— I tak siedział tu o sześćset lat za długo — westchnął nagle bies, podciągając ogon wysoko pod brzuch. Cyzia pokiwała głową, nie wypowiadając jednak ani słowa więcej.
Nie wiedziała, czy Chryzant podziela jej wrażenia, czuła się jednak w pewnym stopniu zdradzona i nie potrafiła wytłumaczyć sobie, dlaczego tak jest. Chyba nawet nie chciała rozumieć, dlatego pozwalała, by te złe emocje kłębiły się w środku jej piersi.
Była już do nich przyzwyczajona.

⸺⸺✸⸺⸺
[mydelniczka to syntetyczny kokos]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz