sobota, 28 marca 2020

Od Victariona cd. Ophelosa

Ruch, beczenie, dzwonki. Wiatr. Nocny oddech skostniałego z zimna lasu. Ciężar czyichś oczu na karku — ale za plecami nadal doskonała ciemność. Cisza.
Nie, znów im się tylko wydawało. Został tylko śnieg, ślady na śniegu, trop do podjęcia.
Victarion spojrzał na swoje ręce; jedną trzymającą pochodnię, drugą ściskającą wodze niespokojnych koni, potem na krótki miecz przypięty u pasa.
— Byłbym skłonny, gdybym miał czym ją trzymać — parsknął cicho. Chyba że w zębach. — Zostaje pochodnia. Sprawdzimy, czy gówno jest łatwopalne.
Nawet jeśli Chryzant się uśmiechnął, Victarion nie miał jak tego zobaczyć; widział tylko obsypany śniegiem tył głowy i szerokie plecy, kołyszące się nieznacznie w rytm kroków.
— Lepsza pochodnia niż nic — stwierdził lekko Chryzant, poprawiając owcę na rękach i znów opuszczając dłoń na rękojeść sztyletu. Jego głos był nieco stłumiony przez szal, skrzypienie śniegu i ciche, metaliczne brzęknięcia owczego dzwonka. — Słyszałem, że wąpierze nie kochają się z ogniem.
— Oby. — Victarion znów obejrzał się niespokojnie, gdy usłyszał szelest za plecami; las jednak pozostawał niezmienny — cichy, mroczny, zaśnieżony. — Ale mamy szczęście, kurwa. Ze stalą na wampira. Równie dobrze możemy próbować urżnąć mu łeb gałęzią.
— Nie mamy szczególnego wyboru.
— Nie mamy — zgodził się spokojnie. — Owca nadal krwawi?
— Tak.
— Niedobrze. Musi już jebać krwią na pół lasu.
Zapadło milczenie. Śnieg skrzypiał, gałęzie szeleściły, wiatr sypał lodowate drobiny w oczy.
— Ściągnie nam tego chuja wąpierza na głowy, jak myślisz? — zapytał po chwili Chryzant, pozornie niedbale.
— Na pewno. — Victarion skrzywił wargi w parodii uśmiechu. Wąpierza, tak. Kto wiedział, co jeszcze. — Skoro zaatakował zwierzę, mając może milę stąd Tirie, musi być osłabiony. I głodny.
— Zdesperowany.
— Dokładnie.
— Niech to szlag.
Elżbietka załkała żałośnie, Chryzant przyśpieszył.
Victarion po raz pierwszy szczerze pożałował, że nie było z nimi Marceline.
Nie bał się lasu w nocy. Nie bał się nocy w ogóle, mrok był jego sprzymierzeńcem, dawał przewagę, chronił, ukrywał, służył; skrytobójcy należeli do nocy, noc — do nich. A jednak czuł niepokój.
Pnie drzew, grube i wiekowe, strzelały w górę, rozpinały nad głowami baldachim splątanych gałęzi, uginających się pod białym kożuchem. Nad nimi — niebo, bezgwiezdne, ciemne, ciężkie od chmur. Niespokojne cienie, wskrzeszone przez wątły blask pochodni, pełgały po drzewach, wskrzeszały zjawy, iluzję ruchu; zmysły, wyostrzone niepokojem, łowiły najcichszy dźwięk, najlżejsze poruszenie, najmdławszy zapach. Śnieg sypał się gęsto, nieustannie.
Victarionowi naraz zdawało się, że czuje słodkawą woń krwi, chwilę potem, że słyszy odległy trucht, metaliczny dźwięk dzwonków, beczenie — a zaraz znów zimny powiew wiatru rozpraszał złudzenie. Funt kręcił uszami na wszystkie strony, spięty i zdenerwowany, bułaniec szedł z rozdętymi chrapami; skroplony oddech ulatywał w powietrze białym obłoczkiem.
Las gęstniał.
Victarion zaklął pod nosem, gdy uderzył kolanem o pień. Funt zachrapał cicho.
Nagle Chryzant się zatrzymał. Victarion nawet nie musiał pytać.
— Ślad się urwał — stwierdził z jakąś dziwną rezygnacją, zupełnie niepotrzebnie; przecież już wiedział, już się domyślił.
— Tak. — Chryzant poprawił znów ułożenie Elżbietki, westchnął z frustracją. — Kurwa mać.
Niewypowiedziane co teraz zawisło w powietrzu.
Zwierzęta bały się wampirów; owce Chryzanta, ogłupiałe ze strachu, równie dobrze mogły spierdolić na drugi koniec lasu, próbować sforsować Ath dziesięć mil stąd albo właśnie tłoczyć się pod drzwiami owczarni. Mogły się zupełnie rozproszyć. Mogły być, kurwa, wszędzie.
Ale skoro ślad doprowadził ich aż tutaj...
— Przecież któraś tu musiała dojść — mruknął Chryzant; najwyraźniej jego myśli pobiegły dokładnie tym samym torem. Rozejrzał się z bezsilnym rozdrażnieniem, posłał ciemnościom, śniegowi, niemym drzewom spojrzenie niemal wrogie; jasne oczy zasrebrzyły się w świetle pochodni. — Przecież nie mogła, kurwa, wyparować.
— A gdyby potrząsnąć jej dzwonkiem? — Victarion powolnym gestem wskazał jasny łebek Elżbietki. — Usłyszy znajomy dźwięk, może przyjdzie.
— Może, może tak. — Chryzant wbił wzrok w śnieg, znów westchnął. — Bogowie, oby tak.
Z wielką ostrożnością zdjął obróżkę z szyi Elżbietki, w przelocie pogładził jej beczący, nieszczęśliwy łebek, chwycił mocno w garści dzwonek. Metal zalśnił, zamigotał, osiadło na nim kilka śnieżynek. Victarion uśmiechnął się lekko. Nawet owcze dzwonki były zadbane, wypolerowane na błysk; pomyślał, że wiele to mówiło o samym Chryzancie.
Chryzant zadzwonił, mocno, głośno, energicznie. Raz. Drugi. Głuchy, metaliczny odgłos rozniósł się w lepkiej ciszy lasu, znikł wśród śniegu.
Ruch. Śnieg skrzypnął, gdzieś w oddali coś zabeczało, zadzwoniło (złudzenie? nie?). Funt położył uszy, zachrapał.
Kolejny dźwięk dzwonka, pełen nadziei, Chryzant z natężeniem wpatrywał się w mrok.
— Zaczekaj. — Victarion zsiadł z wałacha, po chwili wahania uwiązał oba konie, przełożył pochodnię do lewej ręki. Prawa dłoń krótkim, instynktownym ruchem zsunęła się na rękojeść miecza. — Słyszysz…?
— Owce?
Uniósł pochodnię, powoli się obrócił. Drzewa, wystraszone konie, pisk wiatru. Las, śnieg, ciemność. Złe przeczucie. Powietrze zgęstniałe od napięcia.
— Nie. Coś innego.
Chryzant spoważniał.
Spokojnie i z wyważeniem zwrócił się w drugą stronę, przeczesał mrok jasnym spojrzeniem.
— Wąpierz? — Ściszony głos, niemal szept. Las wokół nich milczał wyniośle.
— Nie wiem.
Rozedrgany blask przesuwał się powoli po pniach, wydłużał cienie, dygotał na śniegu, rozniecał białe skry. Wsłuchiwali się w ciszę i własne oddechy.
Coś…
Nagle — błysk ślepi.
Niska, ugięta na łapach sylwetka, sprężona, zwarta, doskonale znajoma.
Gardłowy pomruk.
— Czy to jakiś, kurwa, żart? — Victarion wysunął miecz z pochwy, cofnął się o krok.
A mówili, że nie ma wilków w tym lesie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz