środa, 18 marca 2020

Od Victariona cd. Deryn

— Właściwie… — Przekroczył próg stajni, zatrzymał się kilka kroków od Deryn, nonszalancko oparł ramieniem o jeden z narożnych boksów. — Przyszedłem cię zapytać, czy koniecznie i absolutnie chcesz ruszać już dzisiaj.
Deryn obrzuciła go nieufno-zaskoczonym spojrzeniem, zerknęła w przelocie na kasztankę, wychylającą kształtny łeb z boksu, potem na niewielką torbę wiszącą smętnie na ramieniu.
— Ja, uhm. Skąd wiesz…?
— Mam jechać z tobą.
— Och.
Na chwilę zapadła cisza.
Victarion poruszył się, skrzyżował ramiona, nieco się skulił. Było mu zimno.
— Wymieniłem się z Fioną zmianą — podjął gładko, nieco ciszej, jakby zakłopotany — a Cervan o tym nie wiedział i, cóż… — Uśmiechnął się miło, przepraszająco, ze znużeniem. Pół godziny temu został wywleczony z łóżka po jebanych trzech godzinach snu. — Wolałbym jednak jechać po przespanej nocy.
— Och — powtórzyła bezwiednie, znów zamilkła. Victarion poczuł na sobie jej wzrok, pośpiesznie ogarniający zmierzwione włosy, niestarannie pozapinane ubranie, podkrążone oczy. — Tak. Tak, oczywiście! Nie wiedziałam… — Chwila spłoszonej ciszy. — O której jutro mielibyśmy wyjechać?
— Szósta?
Przemknęło mu przez myśl, że dziewczyna może zaprotestować — że to będzie zbyt wcześnie — ale Deryn tylko skinęła głową, zdobyła się na uśmiech, rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę wyjścia.
— W porządku. — Chwila wahania, gdzieś z głębi stajni rozbrzmiało rżenie Funta. Oboje drgnęli. — Co z Funtem? Może go wypuszczę potem na padok?
— O, tak, dobry pomysł. Byłbym zobowiązany. — Przez uchylone drzwi wtargnął kolejny powiew zimnego, wczesnowiosennego powietrza, Victarion wzdrygnął się, nieznacznie potarł ramiona. — W międzyczasie, mogłabyś mi powiedzieć coś więcej o tej misji? Cervan skąpił szczegółów.
Właściwie mistrz tylko załomotał w drzwi, oznajmił, że Victarion ma wstawać, szybko-szybko, pakować się i pędzić siodłać Funta, bo jedzie dzisiaj z Deryn, znasz-Deryn-prawda, do Tiedal, niebezpieczna-misja, koniecznie-weź-broń, a zaraz potem ruszył dalej korytarzem, zaaferowany, już zajęty czymś innym, zostawiając na wpół przytomnego Victariona samego. W ślad za nim, obdarzywszy najpierw Victariona niewymownie drwiącym spojrzeniem złotych oczu, cicho jak zjawa ruszył brunatny kot.
Przez chwilę Victarion nawet się zastanawiał, czy mu się to nie śniło, czy Cervan naprawdę byłby w stanie coś takiego odpierdolić.
Jednak — był.
Deryn uchyliła torbę, wyjęła z niej złożoną kartkę, bez słowa wyciągnęła w stronę Victariona. Nieco rozbawiony oderwał się od ściany boksu, chwycił dokument, szybko przebiegł wzrokiem.
— Fosse. — Westchnął lekko, oddając jej kartkę. — Sam środek Tiedal, ja pierdolę. Miesiąc drogi, jeśli nie lepiej. Którędy chciałaś jechać?
Deryn odchrząknęła, znów się zawahała, pogładziła kasztankę po nosie.
— Przez Sorię.
— Przeprawa przez Ter przy Femen? — Zanim Deryn zdążyła odpowiedzieć, kolejny chłodny powiew wdarł się do stajni; Victarion poczuł dreszcz przenikliwego zimna wzdłuż kręgosłupa, zaklął, naciągnął rękawy na zziębnięte dłonie. Mógł jednak zabrać płaszcz. — Ale piździ. Chodźmy stąd, weźmiemy mapę z biblioteki, obejrzymy trasę na spokojnie.
Deryn kiwnęła głową, ale miała tak nieprzekonaną minę, że Victarion z trudem stłumił parsknięcie śmiechem. Zajrzał jej w oczy, uśmiechnął się przekornie.
— Deryn — wymruczał aksamitnie, nisko, poufale. — Nie zjem cię przecież. Chodź.
Natychmiast spąsowała.
— Ja nie…! — Odetchnęła głęboko, uniosła na niego przelotnie spojrzenie. — Po prostu, uhm, mam… Muszę… Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.
— Ta-ak? — przeciągnął zgłoski. Jego głos był bezlitośnie powątpiewający. — Na przykład grabienie śniegu?
— Na przykład — przytaknęła, nieco głośniej, śmielej. Teraz ona skrzyżowała ramiona, hardo, buntowniczo.
— Rozumiem. — Znienacka spoważniał, tylko oczy nadal błyszczały wesoło, łobuzersko, zadziornie. — Twoja misja ratowania naszych czaszek przed rozłupaniem chyba jednak może chwilę poczekać, hm? Obiecuję, że jak tylko wszystko omówimy, dam ci święty spokój.
Pójdzie spać. I niech ktoś go, kurwa, znowu spróbuje obudzić.
— Dobrze — odparła w końcu Deryn niechętnie, nadal odrobinę zarumieniona, może: nadąsana. Pogłaskała jeszcze kasztankę. — Chodźmy po tę mapę.
— Chodźmy — powtórzył zgodnie Victarion.
Przeszli korytarzem, mijając kolejne boksy — Victarion w przelocie poklepał Funta po łopatce — wyszli przed stajnię. Powietrze było rześkie, śnieg topniał w oczach, wysoko na niebie błyszczało blade słońce.
Czuć było już wiosnę.

***

Świt pachniał szronem i mgłą.
Zmrożona ziemia dudniła cicho pod kopytami, przez wciąż nagie gałęzie drzew przedzierały promienie słońca, rozświetlały ulotne smugi mgły, lśniły złotawo w perłowych oparach. Za chwilę skończył się las, wokół rozciągnęły się pola; z daleka błysnęły pierwsze zabudowania Tirie, senne, spowite mgłą.
Victarion wyprostował się w siodle, odetchnął głęboko, pełną piersią. Był ożywiony — rozbudzony chłodem, świeżym powietrzem, wczesnym rankiem, przełamaną rutyną, ruszeniem na kolejną wyprawę, porzuceniem bezpiecznych murów gildii, które powoli zaczynały go dusić. Nigdy nie wytrzymał zbyt długo w jednym miejscu, nie potrafił; całe życie spędził w drodze.
Fosse? Świetnie, niech będzie i Fosse. Klątwa? Zobaczą, ile w tym prawdy, gdy dotrą na miejsce; odległość, strach i bezradność wyolbrzymiały wieści. Tylko kwestia zaginionych dzieci powodowała ukłucie niepokoju, złych przeczuć, nasuwała niewygodne pytanie, czy będą szukać zaginionych, czy ich ciał — ale na razie spychał to na margines świadomości.
Przekonają się w Fosse.
Funt parsknął nagle, wstrząsnął grzywą. Victarion pogładził go po szyi, tłumiąc uśmiech. Ta-ak, Funtowi też ostatnio brakowało wycieczek.
Zerknął z ukosa na Deryn.
Znów zamyślona, znów milcząca, znów zapatrzona w bliżej nieokreślony punkt, kołysała się łagodnie w rytm kroków rudej klaczy. Siedziała w siodle dość pewnie; pewniej, niż Victarion się po niej spodziewał. Na jej twarzy malowało się jakieś przejęcie, cień podekscytowania, może odrobina niepokoju — ale przede wszystkim oczarowanie, z którym chłonęła rozpościerający się przed nią rozmyty, różano-mglisty horyzont, rozpromieniony blaskiem słońca, błyszczący od szronu.
— Ładny dzień, hm?
Drgnęła, uniosła oczy na Victariona, zaraz je odwróciła z powrotem na drogę.
— Ładny — przytaknęła ostrożnie, niepewnie.
— Lubisz poranki?
Kolejne nieufne spojrzenie, jakby węszyła tutaj jakąś ukrytą złośliwość, podstęp. Przez chwilę nie odpowiadała, wróciła wzrokiem do pól, mgły, słońca.
— Tak — powiedziała w końcu, dość cicho, delikatnie. Victarion uśmiechnął się miło, kiwnął głową żywo, zachęcająco. — Wtedy jest najspokojniej.
Funt znowu zaparskał; Victarion zebrał wodze, przybrał przybrał demonstracyjnie ton pełen niezadowolenia i przygany, w oczach błysnęła przekora.
— Funtuś, proszę bez głupich uśmieszków.
Deryn natychmiast spłonęła rumieńcem, Victarion stłumił śmiech.
Za każdym razem bawiło go to tak samo; starczyło tylko kilka słów, czasem podszytych złośliwością, nieco prowokacyjnych, zaczepnych, czasem zupełnie neutralnych, albo nawet sam uśmiech czy spojrzenie, aby policzki Deryn powlekł różowy cień. Raz bledszy (życzliwe, miłe pytanie, czy się wyspała), raz ciemniejszy („wzięłaś grabie?”) — ale wciąż równie nieszczęśliwy i zawstydzony. Pomyślał, że właściwie była całkiem urocza, z tą swoją niepewną małomównością, pąsem na policzkach, marzycielskim spojrzeniem i nagłymi zrywami śmiałości, które zaraz gasły, powodując tylko głębszy rumieniec.
Przyglądał jej się trochę z rozbawioną, pobłażliwą sympatią, trochę z drapieżną ciekawością wilka obserwującego jagnię.
Nie, żeby ją lekceważył; ostatnia osoba, której możliwości nie docenił, przeorała mu plecy nożem. Ale to nie znaczyło, że miał zamiar przestać się z nią droczyć.
Zawsze uważał rumieńce za zajmujące i zabawne zjawisko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz