niedziela, 1 marca 2020

Od Ophelosa CD Narcissi

Chciałby wierzyć w odpowiedź Khardiasa. Chciałby bez wahania stwierdzać, że tak, losy jego, jak i wodnego demona splotły się ze sobą za kaprysem właśnie przeznaczenia. Bo kto, tonący, z wodą wypełniającą płuca i jedną stopą w grobie uratowany zostaje przez istotę w społeczeństwie uważaną za niebezpieczną, diabelską i kapryśną, ewidentnie znudzoną własnym żywotem, obrzydzoną otoczeniem, w którym się znajduje? Jeszcze żeby zażądała spłaty długu, duszy, służby, czegokolwiek, ha, podpisania jakiegokolwiek cyrografu! A jednak Chryzant nadal był dłużnikiem Marcina, bez żadnych umów, bez ustaleń i ugód na jakiekolwiek spłacenie zaciągniętej pożyczki na życie. I choć dług starał się spłacać całym sobą, a Marcin wciąć powtarzał, iż żadnego długu nie ma, tak nadal wisiał on pomiędzy nimi, bo przecież obaj wiedzieli, że w świecie mało co jest darmowe. Dlatego też wygodniej było po prostu stać przy przypadkowym związaniu nicią przeznaczenia, niźli jakimkolwiek świadomym wyborem obu mężczyzn. 
Po cichu, gdzieś w głębi duszy wierzył, że nie było to jednak przypadkowe spotkanie. Że relacja ta miała znaczyć coś więcej, cokolwiek miało się za tym stwierdzeniem kryć. Że on był specjalny dla demona, a demon był specjalny dla niego.
W końcu zawsze ostatecznie nogi same kierowały do Rafghaas, do tego samego pomostu, co zawsze, a Marcin zawsze na niego czekał, siedząc na jego krańcu niczym rzeźba nieruszana powiewami wiatrur. Najwidoczniej do czasu.
Serce więc zakołotało zdecydowanie mocniej, gdy bies stwierdził, iż w zabobony trzeba po prostu uwierzyć. Że niektórzy są sobie pisani i należy z tym żyć. Chryzantowi zbytnio to miało nie przeszkadzać, właśnie taką odpowiedź chciał usłyszeć.
Kolejne kółko z dymu opuściło usta, ciągnąć rozmowy z Khardiasem nie miał nawet zamiaru. Nie miał ochoty, zresztą, sądząc po chłodnym spojrzeniu biesa i on na jakiekolwiek dyskuje chętny nie był. Skinął głową w odpowiedzi, po czym powrócił do pykania fajki oraz podziwiania spokojnego morza, jakby w nadziei, że gdzieś jednak dostrzeże czarną czuprynę oraz tłum rozumnych mew na niebie.
— Dziękuję — krótkie, zdawkowe słowo wyrwało się spomiędzy warg. Zdecydowanie wystarczające.
Panującą pomiędzy nimi ciszę przerwało skrzypnięcie drzwi oraz Narcyza wkraczająca dumnie, jak zawsze, do pokoju. Z ręcznikiem jeszcze na głowie oraz w cienkiej koszuli nocnej. Chryzant zmrużył oczy, biorąc się do gaszenia fajki, bo przecież wiedział, co go zaraz czek...
— Nawet tutaj musisz kurzyć? — zapytała z tym doskonale znanym mu oburzeniem, z którym spotykał się nieraz. Ze strony matki, ze strony siostry oraz ciotek, również i ze strony blond kuzynki.
Czasami i Marcinowi zdażało się go upomnieć, bo przecież w pewnych i po pewnych sytuacjach zapalić fajkę po prostu wypadało, nawet jeżeli miała przeszkadzać drugiej osobie. Dla zasady i dla całego rytuału.
Parsknął cichym śmiechem, może i zaskakując samego siebie tym wybuchem dobrego humoru na niektóre wspomienia. Szybko powrócił jednak do żałobnego wyrazu twarzy, do zasowienia i poważnego spojrzenia siwych oczu. Zeskoczył z parapetu, zamknął okno i odłożył fajkę na jedną z szafek, modląc się w myślach, by tym razem jej nie zagubić, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że podczas tej podróży może się przydać. Wiele razy.
Westchnął ciężko, przymykając powieki i starając się uspokoić nadal rozedrgany oddech, którego nie udało się uspokoić za pomocą pożądnej dawki substancji uspokajających w tytoniu. Był uzależniony.
— Znajdziecie się. Jak nie ty jego, to on ciebie. — Chciałby. Bardzo. — Słyszysz? Przestań się burmuszyć, przecież wiesz, że nie chciał, żeby tak wyszło. — Tego również by chciał. Bardzo.
Spojrzał smutno na siedzącą na łóżku kobietę, pokiwał głową, mimo wszystko i w pełni racjonalnie się z nią zgadzając. Po raz kolejny westchnął ciężko, może i jeszcze ciężej niż chwilę temu, i poklepał się po biodrach, zacisnął wargi w wąską linię, jakby hamując jakikolwiek wybuch niepotrzebnych nikomu emocji. Niekoniecznie złości. Wziął powietrze w płuca, przytrzymał je chwilę, by następnie wypuścić je, uspokajając rozedrgane ciało. Długo, powoli, głośno, w myślach odliczając do siedmiu. Następnie ruszył w kierunku własnego tobołka, wyciągając z niego starą, aczkolwiek wygodną koszulę oraz parę przydługich, luźnych spodni, zarzucając ręcznik na ramię.
— Przeziębisz się w tak dopiero co wywietrzonym pokoju, nawet z rozpalonym kominkiem — stwierdził, spoglądając na kuzynkę znad ich pakunków. — Załóż mój płaszcz i usiądź na fotelu albo przykryj się kołdrą. Idę się wykąpać, źle się czuję i jestem zmęczony.
I nawet nie czekając na odpowiedź, po prostu wyszedł z pokoju, czując, że musi to zrobić, że chwila moment i po prostu wybuchnie. Powoli zamknął za sobą drzwi, bynajmniej bez żadnego trzaskania. Przecież nie był zły.
Głęboki oddech, oparcie się o ścianę i ciche przeklnięcie pod nosem, tak dla zdrowia. Raz, drugi, byleby wyrzucić z siebie kotłujące się pod skórą emocje. Przełknął ślinę przez cały czas zaciśnięte gardło, wyprostował się, po czym, nie przedłużając momentu swojej emocjonalnej ekspresji, ruszył w kierunku łaźni.
Woda miała przynieść ukojenie oraz spokój, ucieczkę od wspomnień. Zamiast tego przyniosła ze sobą jeszcze większą ilość emocji, jeszcze mocniejsze uderzenie prosto w twarz. Bo drewniana balia wypełniona została parzącą wręcz wodą, dającą ukojenie zmęczonym, spracowanym mięśniom, nie dostarczającą jednak spokoju rozedrganej duszy. Mężczyzna podciągnął kolana pod siebie, oplatając się rękoma i chowając w nich twarz, by odszukać jakiekolwiek bezpieczeństwo. Nie zwrócił nawet uwagi, gdy po prostu zaczął łkać, gdy łkanie przerodziło się w obrzydliwy lament, a kąciki oczu zaczęły piec. Bo się nie spodziewał. Bo jakiekolwiek plany na rozmowę, na którą szykował się od dłuższego czasu po prostu runęły. Słowa, które dokładnie dobierał i obmyślał, nie chcąc palnąć żadnego głupstwa, nie chcąc zaciąć się w połowie zdania, jak to miał w zwyczaju.
Ba, na dobrą sprawę, gdy spoglądał na to wszystko z perspektywy czasu, nie potrzebowałby nawet żadnych planów, żadnych poważnych i znaczących dla niego rozmów. Wystarczyłaby chłodna dłoń na ramieniu, głośne parsknięcie śmiechem i kolejny wspólny wieczór przy kuflu obrzydliwego piwa, na którego posmak zawsze się krzywili. A jednak i tak zasiadali w tym samym miejscu, na tych samych krzesłach i przy tym samym stoliku, zamawiali to samo piwo, choć wcale nie musieli tego robić. Drobny i krótki rytuał wymieniania się opowieściami z części życia, w której znajdowali się na różnych krańcach kontynentu. Marcin przywiązany do zapyziałej dziury, a jednak za każdym razem zakakujący blondyna nowymi opowieściami oraz Chryzant, który wymyślał coraz to dziwniejsze historie. Te nigdy, nawet odrobinę, nie zaskakiwały jednak demona, który reagował na nie wyjątkowo ciepłym jak na siebie uśmiechem. Rytuał trwał aż do zachodu słońca. Następnie wstawali od stołu, szli w tylko sobie znane miejsca, by przystąpić do kolejnych obrządków.
Bardzo prosto podsumowując, to wszystko poszło w pizdu. A on cały przepełniony był ogromnym żalem, nawet jeżeli jakakolwiek, minimalnie racjonalna część jego duszy cieszyła się, że Marcinowi w końcu udało wyrwać się ze śmierdzącej dziury, w której przecież spędził te cholerne sześćset lat. Wystarczająco dużo, by po prostu mieć dość.
Chryzant westchnął głośno i ciężko, biorąc dużą ilość powietrza w płuca, a następnie schował się pod taflą wody, mając nadzieję, że choć ta przyniesie znajome uczucie, odrobinę bezpieczeństwa i odwiedzie umysł od negatywnych myśli, przenosząc w przeszłość i dobre wspomnienia.
Jak jednak uciec od myśli o czarnowłosym wodnym demonie, gdy znajdujesz się właśnie pod nią, a ta jedynie szczypie w otwarte oczy, bo nie masz nawet siły, by przymknąć powieki i uciec od swojej bolączki.
W balii siedział długo, bardzo długo, by w końcu wstać i wystawić nagą skórę na rześkie powietrze, będąc do tego zmuszonym przez już wystygłą, lodowatą wodę, która przypomniała rycerzowi o upływającym czasie. Niezbyt przejmował się drżącymi kończynami oraz szczękaniem zębów. Bo przecież gdyby mógł, prawdopodobnie zostałby już w balii na dobre, by następnego dnia zostać odnalezionym jako sopel lodu, a nie Ophelos Chrysanthos. Dokładnie wytarł się ręcznikiem, zesztywniałymi i pomarszczonymi palcami wciągnął na siebie spodnie, zawiązał troki lnianej koszuli. Sylwetka w lustrze nie wyglądała na rycerską, nie stała prosto i nie była na tyle silna, by poprawnie wykonać paradę, by odpowiednio zapracować nogami podczas kontrataku. Wyglądała marnie i licho.
Nie silił się na zajmowanie się zarośniętą brodą, nie mając na to nawet odrobiny zapasu jakichkolwiek sił. Po prostu chciał iść spać, a następnego dnia, nie oglądając się za siebie, ruszyć w dalszą część podróży, bo droga szerząca się przed małą kompanią krótka nie była.
W ręczniku zawiniętym na głowie wkroczył cicho do pokoju. Może i miał nadzieję, że nie spotka się ze zniecierpliwionym, bursztynowym spojrzeniem, a Khardias już dawno będzie chrapać, nagrzewając futro przy nadal palącym się kominku. Jakiekolwiek łudzenie się spaliło jednak na panewce, gdy złote tęczówki groźnie wbiły się w zaczerwienione, opuchnięte oczy. Chryzant opuścił spojrzenie ze wstydem, ściągnął już przemoknięty ręcznik z głowy i rozłożył go na oparciu fotela, by następnie, chwyciwszy uprzednio za gryzący koc, ułożyć się na sofie pod ścianą. Twarzą do oparcia, plecami do całej reszty pokoju.
— Cieszę się, że udało mu się stąd wydostać. Naprawdę — wybełkotał w końcu, siląc się na jakikolwiek komentarz do całej tej nieszczęsnej sytuacji, bo przecież jeszcze nawet o niej nie napomknął, dotąd omijając temat niczym najdokładniejszy tancerz-artysta. — Sześćset lat w jednym miejscu to naprawdę długo. Zwłaszcza, gdy się go nie lubi. Ciężko polubić to miejsce — bredził, coraz bardziej odchodząc od tematu, coraz bardziej oddalając się od przypadkowej wspominki o Marcinie. Tak na wszelki wypadek.
Obrócił się na plecy, wzrok wbijając w drewniany sufit.
— Mam nadzieję, że, gdziekolwiek by nie był, jest zadowolony z tego, gdzie się znajduje — stwierdził, w końcu decydując się na zerknięcie w wyczekujące reakcji bursztynowe tęczówki. — Chciałbym zobaczyć kiedyś w pełni szczęśliwego Marcina — dodał, ostatecznie stwierdzając, iż dał się ponieść emocjom już całkowicie, iż bredził od tematu i od sensu, jak kompletny dzieciak, a nie dwudziestosześcioletni mężczyzna. Zmarszczył czoło, podciągnął koc do brody, po chwili orientując się, że w ten sposób odsłonił nagie stopy.
Trudno. Czasami trzeba było się po prostu wygadać.


[ bobo bubu ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz