czwartek, 19 marca 2020

Od Victariona cd. Ophelosa

— Kurwa!
Uderzenie — coś przebiegło — niewyraźny, cienisty kształt — Funt szarpnął, poderwał się w górę, przenikliwie zarżał, uderzył łbem w ośnieżone gałęzie. Biały, zimny puch opadł ciężko — pochodnia, wypuszczona, spadła w śnieg. Zgasła.
Zapadła ciemność.
Victarion uniósł się w strzemionach, ciężarem ciała zmusił wałacha do opadnięcia z powrotem na cztery nogi, usiadł w siodle, zaklął pod nosem, zebrał wodze. Funt, wystraszony, spięty, cofnął się jeszcze, zachrapał.
— Victarion? — Głos Chryzanta przebił mrok gęsty od śniegu, jasno i ciepło zadźwięczał gdzieś z lewej, opanowany, doskonale spokojny. Nie stracił zimnej krwi.
— Jestem.
— Co to, kurwa, było?
Victarion wypuścił powietrze z płuc powoli, położył dłoń na szyi Funta, wsłuchał się w jego nerwowy, ciężki oddech. Funt się rzadko płoszył. Nigdy na tyle, aby stanąć dęba.
Bliżej nieokreślony niepokój zawisł w powietrzu.
— Nie wiem. — Kolejna pauza, bułaniec Chryzanta zaczął cicho, nerwowo pochrapywać. — Ale mam nadzieję, że spierdoliło na tyle daleko, aby nie wrócić, zanim zapalimy drugą pochodnię.
— Masz krzesiwo?
— Mam. — Victarion zsiadł z konia.
Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności; widział już śnieg, wirujące płatki, drzewa, głowę Funta, odróżnił zarys sylwetki Chryzanta, swobodnie wyprostowanej na koniu. Zmrużył nieco powieki, wytężył wzrok, wyczuł dłonią zapięcie torby przy siodle. Znalezienie pochodni i skrzesanie ognia zajęło już tylko chwilę.
Jednak codzienne, uparte sprawdzanie przez Fionę, czy na pewno wziął krzesiwo i zapas pochodni na patrol przyniosło skutek. Przelotnie pomyślał o tym, w jakiej dupie by teraz byli bez światła, uśmiechnął się krzywo. Powinien jutro z samego rana pędzić pod drzwi jej kwatery z kwiatami, bombonierką i odami dziękczynnymi na ustach.
Ciepły blask rozświetlił las, padł na drzewa, konie, mroźny, śnieżny całun. Victarion ścisnął pochodnię w jednej ręce, drugą pociągnął Funta za wodze, pochylił się nad śniegiem. Ślady były… dziwne. Wąskie, podłużne, z jednej strony zszargane długimi pazurami, płytko odciśnięte na śniegu, jakby coś dosłownie mknęło po powierzchni, ledwie ją dotykając.
— Wiesz — stwierdził Victarion półgłosem, nie podnosząc oczu na Chryzanta — gdy na to patrzę, dochodzę do wniosku, że też wolałbym teraz spać. Kurwa mać. Co to mogło być za gówno?
— Zobacz.
Obrócił się. Chryzant, także już na ziemi, stojąc kilka kroków dalej, z natężeniem wpatrywał się w śnieg. Victarion podszedł bliżej, poświecił pochodnią; szkarłatne smugi odcinały się ostro od bieli, znaczyły wąski szlak w prawo, między drzewa. Krew.
Wymienili spojrzenia.
Konie, prowadzone w ręku, szły niechętnie, opornie, co chwila przystając. Funt rozdętymi chrapami niespokojnie węszył w powietrzu, uszy ruszały się nieustannie, a w całej sylwetce — zwykle stoicko spokojnej, fantastycznie rozleniwionej — rysowała się jakaś nerwowość, popłoch. Śnieg sięgał im już do połowy łydek; nie przestawało sypać, coraz gęściej, coraz obficiej. Wiatr się wzmocnił, potrząsał gałęziami, obsypywał im głowy zleżałym śniegiem.
Nagle — dźwięk, słaby, żałosny, jakby skamlenie. I dzwonek.
Przystanęli, wsłuchali się w ciszę. Dźwięk się powtórzył.
— Mamy pierwszę zgubę — mruknął Victarion. Chwilę nasłuchiwał. — Bardziej z lewej, jak dla mnie.
Chryzant tylko skinął głową, przyśpieszył. Po chwili rozpaczliwe beczenie — już na pewno beczenie — rozbrzmiało tuż przy nich.
Owca. Mała, zaskakująco drobna, z postury przypominająca bardziej jagnię, ośnieżona jak sopelek, kuśtykała powoli przez zaspy, popłakując żałośnie, beznadziejnie, desperacko. Na jasnej wełnie czerniły się plamy, lewą tylną nogę wlekła. Mały dzwonek na jej szyi brzmiał cicho, metalicznie, smętnie.
— Elżbietka — jęknął Chryzant. W paru długich krokach już był przy niej, już klęczał w śniegu, już łapał, głaskał, oglądał rany, zmartwiony i zatroskany. Victarion, na wszelki wypadek zabrawszy od niego wodze bułańca, stanął dwa kroki za nim.
— Jest cała?
— Nie jest. Co za skurwysyn… — Chryzant odetchnął, pogładził nieszczęśliwy, owczy łebek, jego ton stał się niemal pieszczotliwy. — Już dobrze, malutka. Nie jest cała, ma zgruchotaną nogę, rany i… No już-już, już się tobą zajmiemy.
— Jest pogryziona?
— Na to wygląda. — Chryzant ostrożnie rozchylił elżbietkowe runo, nie przestając uspokajająco mruczeć do zwierzęcia, przyjrzał się ranie. — Poświeć mi tu, jeśli możesz.
Victarion obejrzał się czujnie do tyłu, zniżył pochodnię. Miał niewygodne wrażenie, że ktoś ich obserwuje.
— Pogryziona — potwierdził Chryzant po chwili. W jego głosie zagrało coś szczególnego, dłoń mimochodem powędrowała do mostka, przelotnie go musnęła. — Ale, bogowie, przez co, nie mam pojęcia.
— Pies? Wilk? Cokolwiek?
— Nie-e. — Kolejna pauza. Owca zabeczała smutno, ze skargą. — Wiemy, że boli, Elżbietko, wiemy. Trudno powiedzieć przy tym świetle… I z wełną… Ale to dziwne ugryzienie. Nie zakrzepło.
Victarion zawahał się, zerknął na owcę bez przekonania. A myślał, że już więcej tych gówien nie dotknie.
— Mogę zobaczyć?
— Ależ oczywiście.
Podał Chryzantowi pochodnię i wodze, przyklęknął nad owcą, rozgarnął jej wełnę o wiele mniej delikatnie niż Chryzant. Elżbietka jęknęła, zaskomlała, Chryzant nieco się poruszył.
— Na pewno nie wilk. — Ranki były małe, ale liczne; nieskrzepnięta krew błyszczała, wsączała się w wełnę. W gęstym, ośnieżonym runie i chybotliwym świetle było je źle widać. — Może być zbyt świeże, ale… Masz rację, w chuj dziwne.
— Jak ślady.
— Tak.
Chwila posępnego milczenia. Chryzant westchnął lekko, zaczął miąć wodze w palcach.
— Podsumujmy — zaczął niespodziewanie, z nutą gniewu w głosie — jakieś gówno nadżarło mi owcę i spierdoliło.
Victarion parsknął śmiechem, skinął głową. Doskonała dykcja Chryzanta w połączeniu z rozdrażnionym tonem i bluzgami robiła piorunujące wrażenie.
— Nie jest to wilk — ciągnął Chryzant.
— Nie.
— Ani żadne zwyczajne zwierzę, bo nie wierzę, żeby te poczciwe stworzenia wykazywały się takim skurwysyństwem.
Tym razem Victarion zdołał opanować śmiech; cień uśmiechu błąkał się po jego wargach.
— Elżbietka jest najmniejsza w stadzie — wyjaśnił Chryzant po chwili ponuro. — I najsłabsza.
— Więc gówno jest mądre.
— Chuj mu w dupę.
— I ma niezłe zmysły, skoro nas wyczuło na tyle wcześnie, aby zostawić owcę i uciec.
Znów zapadła cisza. Przez chwilę obaj wpatrywali się w Elżbietkę, Elżbietka w nich. Victarion bardzo wyraźnie poczuł, że nie chce dzisiaj drugi raz spotkać tego, co ją pogryzło.
Nadżarło — czy napiło…? Wzdrygnął się nieznacznie.
Funt zastrzygł uszami.
— Zobaczę, czy coś jeszcze jej nie dolega — mruknął w końcu Chryzant z zacięciem.
Zamienili się miejscami; Chryzant zajął się owcą, ostrożnie szukając innych zranień, Victarion bezwiednie rozglądając się dookoła i ściskając w dłoni pochodnię, jakby spodziewał się nagle ujrzeć gildyjny kierdel na drzewie.
— To chyba wszystko — uznał w końcu Chryzant. Poklepał pokrzepiająco Elżbietkę po głowie. — Ale kuleć już chyba nie przestanie. Noga jest zmiażdżona.
Szelest — Victarion obrócił się błyskawicznie, wysoko uniósł pochodnię. Krąg pomarańczowego światła padł na drzewa.
— Co się stało? — Chryzant uniósł głowę.
— Nic. — Victarion obrzucił ostatnim, ostrożnym spojrzeniem las. — Wydawało mi się, że coś słyszę. Może Javiera coś pomoże. Albo, nie wiem, Deryn.
— Zapytam je jutro. Biedne stworzenie. Chodź, malutka, chodź tutaj. — Chryzant ostrożnie wziął Elżbietkę na ręce — owca nie była większa od małego psa — podniósł się powoli. Jego spojrzenie znów skrzyżowało się ze spojrzeniem Victariona.
Elżbietka Elżbietką — gdzie była pozostała dziewiętnastka?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz