niedziela, 1 marca 2020

Od Ophelosa — Dłonie



w opowiadaniu znajduje się jedna, odrobinę drastyczniejsza scena

Dziewczynka wskazała palcem, a na jej twarzy usta rozszerzyły w obrzydliwy, prześmiewczy wręcz uśmiech ukazujący dziąsła. Jego szkaradność szła w doskonale dobranej w swej brzydocie parze z całą sylwetką oraz twarzą dziecka. Przez kręgosłup rycerza przebiegł dreszcz, gdy szklane oczęta w końcu skierowała w kierunku wskazywanym przez obgryziony paznokieć, prosto na niego.
— Topielec, topielec, topielec!
Wybuchła śmiechem, zginając się w pół i wypluwając ślinę na kamienną posadzkę. Blondyn spoglądał na nią z kamienną twarzą, podczas gdy lica pozostałych towarzyszy w pomieszczeniu przyjmowały po kolei wyraz ewidentnego obrzydzenia całym jestestwem dziecka. Rycerz, do którego skierowano słowa, przełknął ślinę, gulę, która nagle stanęła jak ość w gardle. Grdyka się poruszyła, a szare oczy nadal wbite były w zaplutą sylwetkę trzęsącą się ze śmiechu.
Z transu wybudziła go złota dłoń na jego ramieniu, ciepła, miła, silna.
— Ophelosie.
Blondyn gwałtownie odwrócił spojrzenie, by natrafić na zaniepokojoną twarz z błękitnymi tęczówkami oraz nieogolonym polikiem. Mężczyzna nie myślał nawet o zdejmowaniu mocno zaciśniętej dłoni z jego ramienia, choć, sądząc po zbyt wnikliwym wzroku kompanów, byłoby to wskazane.
Dłoń ta kompletnie nie przypominała dłoni, która spoczywała dokładnie w tym samym miejscu kilka miesięcy wcześniej*. Ta była ciepła, ze skórą przyrumienioną promieniami słońca, niby przyprószoną złotem, czemu mężczyzna zawdzięczał swój przydomek, oczywiście używany jedynie w ściśle określonych okolicznościach. Od środka, przy zgięciach paliczków miała odciski, wycałowane wystarczająco wiele razy, by móc już dawno zniknąć, jakby na złość jednak tego nie robiąc. Ta nie zaciskała się niczym stalowy uchwyt, przywoływała jednak do rzeczywistości, dokładnie tak, jak tamta, blada, chuda i z gładką skórą, która w świetle odbijanym przez księżyc lśniła niby błękitną łuną. Ze szczupłymi palcami nieznającymi rękojeści stalowej broni, a nadal niezwykle silnymi, zwinnymi. Obie powstrzymywały i blokowały nieznane, aczkolwiek kryjące się w umyśle Ophelosa żądze czy pragnienia.
Na tej złotej położył swoją, odrobinę dłuższą, odrobinę smuklejszą. Z mijającymi sekundami coraz bardziej zaciskające się, naglące do podjęcia decyzji palce zdjął z własnego ramienia i skinął głową, jakby na zapewnienie o ponownym uzyskaniu pokoju ducha.
Dziewczynka przestała się śmiać, jej szklane oczy nadal jednak przeszywały sylwetkę blondyna. Szybko zostały one przysłonięte, gdy otoczona została przez wianuszek kobiet w długich, skromnych togach oraz kapturach na głowie. Jedna z nich ułożyła dłoń na smukłym ramieniu, uspokajając oraz kojąc rozedrgane emocje dziecka.
Chryzant uśmiechnął się w myślach. A jednak coś ich łączyło.
Dłoń ułożył na rękojeści miecza, palce zatańczyły na niej odrobinę filuternie, niby gotowe w każdej chwili do rozpoczęcia swojego pozbywającego kończyn oraz głów tańca. Następnie przeniósł ją do tej drugiej, za plecami, łapiąc własny nadgarstek, co zmusiło żebra do wypchnięcia się dumnie. Możliwe, że w ten sposób dodawał sobie odrobinę pewności siebie.
W końcu robił to pierwszy raz. 
— Poszukujemy człowieka nieoficjalnie przedstawiającego się jako Av, dezertera z gwardii Fryderyka piątego. — Siwe oko zaiskrzyło niebezpiecznie, prawie że agresywnie, a palce zacisnęły się mimowolnie, gdy zauważył poruszenie wśród kapłanek. — Oficjalnie jednak chodzi nam o Antoniego z domu Welsh, bylibyśmy niezmiernie wdzięczni, gdybyście ułatwiły nam Panie całe przedsięwzięcie i zdradziły aktualne miejsce jego pobytu. Oczywiście, wszystko za odpowiednim dofinansowaniem.
Dłoń jednej z kobiet drgnęła, szybko schowała ją jednak za materiałem szaty, nie pozwalając Ophelosowi dostrzec większej ilości szczegółów. Dziewczynka, nadal otoczona szerokim wianuszkiem kapłanek, parsknęła głośnym śmiechem, zdradzając to, czego cała kompania była świadoma nim przekroczyła próg świątyni.
Niezręczną ciszę przerwało głuche klepnięcie, mocne klepnięcie, jak wydedukował rycerz po dźwięku, oraz płacz. Tak samo obrzydliwy jak śmiech, kojarzący się ze szczypiącymi kącikami oczu, zatkanym nosem oraz bąblami wypływającymi z prawej dziurki, suchymi wargami. Prawa dłoń momentalnie przeniosła się na rękojeść miecza, będąc w gotowości. Tak na wszelki wypadek, choć nie uważał, by kapłanki mogły zrobić im krzywdę, przelewając gęstą krew na uświęconej posadce.
Pozory nieraz go zmyliły.
— W naszych progach nie zawitał nikt o imieniu Av czy Antoni. — Właścicielka głosu wysunęła się na przód, spoglądając chłodno prosto w szare oczy. Nie dotrzegł tych jej, nadal ukryte były za kapturem, kobieta nie siliła się na zrzucanie go z głowy. Przez kręgosłup rycerza przebiegł niepowstrzymany dreszcz. — Nie przepadamy za mężczyznami nocującymi w naszych progach, pokusa zwiodła niejedną z cór, dlaczegoż to miałybyśmy ryzykować dla losowego skazańca? — Po sali rozszedł się szmer, kilka chichów, kilka prychnięć. Chryzant również się zaśmiał, zrobił to jednak w myślach, na uwadze mając odpowiednią, rycerską etykietę, choć sytuacja nie zachęcała, by się nią kierować.
Ophelos chciał jak najszybciej mieć całą tę sprawę za sobą. Czuł się nieswojo, gdy na łopatki spoglądała mu mozaikowa podobizna Erishi widniejąca na jednej z kamiennych ścian, a on gotów był do doprowadzenia wyroku do końca.
Swoim chłodnym spojrzeniem odwdzięczył się na chłodne spojrzenie kapłanki, spoglądając prosto w bezkształtną twarz ukrywającą się w cieniu kaptura.
— Im prędzej to załatwimy, tym szybciej stąd znikniemy. Pokojowo, bez mordu. Nie mamy zamiaru przelewać krwi w świątyni, chcemy tylko...
— Tu odpowiedzi na własną rozterkę nie znajdziecie.
Usłyszał stal unoszącą się w powietrze. Podniósł własną dłoń w kierunku kompani, chcąc, by mężczyźni nadal zachowali spokój, choć atmosfera zrobiła się gęsta jak smoła i miał wrażenie, że wszyscy byli na granicy wybuchu.
— I tak go w końcu znajdziemy, zostaniecie z nim powiązane i skaz...
— Defros nie podlega Fryderykowi piątemu. Chyba, że w przeciągu ostatnich kilku miesięcy coś się zmieniło. — Po sali rozniosło się echo trzeciego głosu. Męskidgo, pełnego pychy i przekonania o swojej jedynej słusznej racji, Ophelosowi przypominającego lepki miód. Przesłodzony do granic możliwości, kuszący niczym łakoć, by spróbować choć odrobinę.
Kolejna zakapturzona postać wysunęła się do przodu. Dłonie przykryte czarnymi rękawiczkami zsunęły kaptur z głowy, na rycerza spojrzały błękitne oczy. Te błękitne oczy, praktycznie znane na całym królewskim dworze, jeżeli nie Nalaesii. Przeniósł wzrok na nadal dziarsko stojącą kapłankę, skinął głową. Ta wycofała się do pozostałej części grupy, wianuszka cały czas otaczającego dziewczynkę.
Czarna rękawiczka upadła pod stopy Ophelosa. Skinął głową, podjął ją, nim zrobił to złotoskóry towarzysz, nadal znajdujący się po prawicy blondyna. Zdawał sobie sprawę z tego, iż byłby do tego zdolny.
— Miecz — odpowiedział oczekiwaną odpowiedzią na niezadane pytanie, zgodnie z tradycją całego rytuału. — Oczywiście o własnych nogach, bez koni, szkoda koni, zresztą zgaduję, że twój już dawno dziko biega po lasach. Do samego końca.
Błękitnooki mężczyzna odpowiedział mu szerokim uśmiechem i skinięciem głowy, a Chryzant stwierdził, że gdyby nie okoliczności całego zajścia, prawdopodobnie dałby mu się zauroczyć, wpaść w zastawioną przez dezertera pułapkę, by następnego dnia obudzić się bez towarzystwa u boku, już dawno wychłodzonym materacem po lewej.
Dłoń o długich palcach, które na pierwszy rzut oka nie zaznały nigdy miecza, a jednak doskonale znały kształt rękojeści oraz pamiętały, jak się nim posługiwać, by szybko zakończyć niepotrzebną i niechcianą zagwozdkę, która mężczyźnie kojarzyła się z upierdliwą muchą latającą obok ucha, zwinnie zakreśliła kółko w powietrzu, a następnie wskazała wyjście ze świątyni.
— Wyjdźmy. W końcu nie chcemy wylać mojej brudnej krwi skalanej krzywoprzysięstwem na świętej posadce, prawda, Ophelosie?


Mężczyzna o błękitnych, pysznych oczach spoglądał na niego od dołu, z własnych kolan, bo podcięte ścięgna uniemożliwiały jakiekolwiek powstanie, by podjąć ostatnią próbę samoobrony. Uśmiechał się szeroko. Dumnie wyprostował szyję, ukazując grdykę, zmęczone dłonie splótł za wyprostowanymi plecami. Jego miecz leżał kilka metrów dalej, już gotowy na pochwycenie przez kompanię. Czekał, Ophelos słyszał ich ciężkie, zmęczone szaleńczym tańcem oddechy. Westchnął, wziął miecz w jedną dłoń, gdy drugą wskazał w kierunku ziemi. Skazaniec skinął głową, po czym błękitne spojrzenie wbił w brudny, wydeptany grunt, gdy rycerz ustawiał się z boku, wyczekująco jeszcze spoglądając na pokonanego.
— Niech ci ziemia lekką będzie.
Skinął głową, uniósł miecz w powietrze, chwytając już rękojeść w obie dłonie. Wziął głębszy oddech, stal przecięła powietrze ostrym dźwiękiem. Cios zadany przez blondyna nie był płynny, daleko mu było do książkowej gładkości przebrnięcia przez opór. Stal zatrzymała w połowie drogi. Przeklnął pod nosem, wyrwał ostrze z już i tak śmiertelnej rany, zamachnął się po raz drugi.
Rozległ się głuchy odgłos uderzenia o grunt, Ophelos upuścił miecz i złamał się w pół.
Poczuł ciepłą dłoń na własnym ramieniu.
— Pierwszy raz rzadko kiedy jest płynny, jeszcze się nauczysz. — Słowa niezbyt go pocieszyły.
Po kompani przeszedł szmer aprobaty oraz potwierdzeń, rycerz w tym samym czasie podniósł wzrok na głowę bez ciała, które leżało bezwładnie na brudnej ziemi. Napotkał na nadal błękitne, aczkolwiek puste już oczy, lekko rozchylone usta. Miał wrażenie, że dezerter cały czas śmieje mu się prosto w twarz.
Zwymiotował. Ciało spalili kilkanaście minut później.


— Czasami obawiam się, że przyjdą i po mnie, by urżnąć mi łeb czy powiesić na losowej topoli, wiesz? W końcu jestem dezerterem, krzywoprzysiężcą. Nieoficjalnie, przecież na przymusową przerwę odesłał mnie sam król, ale wszyscy wiemy, że nigdy tam nie wrócę — prychnął, po czym westchnął ciężko, skrzywił się nieznacznie. — Mam wrażenie, że nie staraliby się o szybką śmierć, zbyt wielu jest moim wrogiem, by litować się i zadać szybki, uczciwy cios. Albo trafiłbym na żółtodzioba. Wiesz, raczej pastwiliby się jak dzieciaki nad żabami czy jaszczurkami, wiesz jak dzieci potrafią się nad nimi pastwić, prawda? — zapytał, spoglądając w sufit siwymi, zaszklonymi odrobinę oczętami. Nawet nie zauważył, gdy zrobiły się nadmiernie mokre. — Depczą, rzucają w nie kamieniami, zgniatają i przypal...
Potok słów przerwała chłodna dłoń ze szczupłymi palcami na jego wargach.
Nie wiedział, czy była to jeszcze jawa, czy już sen.

*nadal doskonale ją pamiętał – kształt, barwę i to, jak chłodna była.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz