środa, 25 marca 2020

Od Victariona — Zagubiony w błękicie

Ancora qui
Ancora tu
Ora però io so chi sei
Chi sempre sarai

Still here
Still you
But now I know who you are
Who you will always be


— Spadniesz.
— Nie spadnę.
— Spadniesz i rozjebiesz ten swój durny łeb.
— Zobaczymy. — Victarion mocno zasznurował buty; solidne, skórzane, sięgające za kostkę, ale lekkie.
— A nawet jeśli nie spadniesz — Arstan skrzyżował ramiona, zmarszczył brwi — to Ned cię oskalpuje, jak tylko stamtąd zleziesz.
Victarion wzruszył ramionami z lekceważącym uśmiechem. Zanurkował w kufrze, przesunął pokaźny kawał brezentu z płótna, raki, samotny czekan, obrzucił długim spojrzeniem liny, haki, kliny, aby ostatecznie wyjąć tylko skórzany woreczek z magnezją. Bez asekuracji, zgodnie z umową.
— Nie mówiąc o tym, że ja też skopię ci dupę. — Arstan z pewnym zaniepokojeniem śledził ruchy Victariona.
— Już się boję.
— Rion!
Victarion zajrzał do woreczka — biały proszek zalśnił w porannym świetle, łagodnie wlewającym się przez okno — westchnął lekko, zasznurował go z powrotem, z premedytacją omijając wzrokiem Arstana.
— Nie uważasz, że jest już za późno, aby się wycofać? — mruknął w końcu, gdzieś w stronę kufra i podłogi. — Poza tym, tutaj chodzi o Neda. I o Estaron. Nie będzie się z niego napieprzał jakiś chujek z zaplutej Askry, który nawet nie...
— Rion.
Milczenie. Victarion zamknął z hukiem kufer.
— Rion, popatrz na mnie.
Uniósł wzrok powoli, opieszale, kpiąco, wywróciwszy oczami. Arstan, stojąc w otwartych drzwiach oparty ramieniem o framugę, z rękami skrzyżowanymi na piersi, wyglądał jak posąg niezachwianej stanowczości. Oczy błyszczały surowo, wręcz — ostro, bez śladu zwykłej sennej łagodności, ciepła, życzliwej pogodności.
— Tobie nie chodzi o Estaron ani o Neda. — Arstan mówił wolno, starannie, akcentując każde słowo. — Ani nawet o tych dwóch z Askry. Tylko o to, że znowu będziesz chuj wie komu, co i po co udowadniał.
Victarion nie zmieszał się. Patrzył w oczy Arstana prosto i drwiąco, nieładnie krzywiąc wargi. W dłoni ściskał woreczek z magnezją.
— Mam ci teraz ze skruchą przyznać rację i iść popłakać w kąciku, że mnie mamusia nie kochała? — zapytał zjadliwie. — A tamtym chujom oznajmić, że jednak się rozmyśliłem? Tego oczekujesz?
— Nie. Oczekuję rozsądku. I żebyś przestał pierdolić o Nedzie i przyznał, że nie dla niego będziesz się wspinał na tę cholerną Czarcią Szyję.
— A dla kogo?
— Dla siebie.
Chwila ciszy. Victarion demonstracyjnie wolno wrócił spojrzeniem do woreczka, przerzucił go z dłoni do dłoni, oparł się o kufer.
— Proszę bardzo. Przyznaję. Zadowolony?
— Cholernie. Skoro tak bardzo chcesz skręcić kark, przynajmniej nie mieszaj w to starego Neda. — Arstan oderwał się od framugi, mars na jego czole niespodziewanie się wypogodził. Usiadł obok Victariona. — Od której strony masz wejść?
— Północną ścianą.
— Wchodziliśmy już północną ścianę.
— Tak. — Ale z linami. Victarion znów się skrzywił, nie dodał tego na głos.
— I bez asekuracji?
— Taki był warunek.
— Wiesz co, Rion? — Arstan pokręcił głową z niedowierzaniem. — Pojebało cię. Naprawdę cię pojebało. Jak Ned się o tym dowie, szlag go trafi.
— Mhm.
— Jak chcesz przejść tamten okap?
— Jak z liną. Tylko bez liny.
Arstan znów pokręcił głową, zawahał się nagle.
— Co będzie, jeśli spadniesz?
Victarion chwilę nie odpowiadał. Zważył ciężar woreczka w dłoni, spojrzał za okno, na skrawek nieba, kilka pobłękitniałych chmur, kołyszące się w oddali drzewa.
— A co ma być? — odparł w końcu powoli. — Rozjebię ten mój durny łeb.

*

Północna ściana Czarciej Szyi pięła się pionowo w górę, ciemna, granitowa.
Victarion oparł się dłonią o zimny kamień, zadarł głowę, ocenił odległość. Sto jardów, może trochę mniej. Na początku jeden trudniejszy przechwyt, ale zaraz potem będzie wygodny gzyms, w połowie duża rysa, w wyższej partii będzie musiał przejść trawersem, a potem pokonać okap — dużą przewieszkę, mocno odstający od ściany fragment skały; to najgorszy moment.
Jeśli go przejdzie i nie odpadnie, da radę.
Zerknął z ukosa na Arstana, Arstan łypnął na niego, ułożył usta do niemego: pojebało cię.
— Co, wchodzisz czy nie? — Victariona dobiegł szyderczy, zaczepny głos zza pleców; obrócił się leniwie. — Strach cię obleciał?
Dwójka z Askry.
Obaj wysocy, potężnie zbudowani, obaj jasnowłosi i jasnoocy, obaj pewnie wyprostowani, z identycznymi, wkurwiającymi uśmiechami wymalowanymi na twarzach; byli tak podobni, że Victarion mógłby przysiąc, że to rodzeni bracia. Arstan z kolei twierdził, że to zaledwie kuzyni, nawet znał ich imiona. Hosvir i Tola Gardarssonowie.
Konia z rzędem temu, kto wiedział, który był którym.
— Już wchodzę — odparł Victarion spokojnie, głośno. Ogarnął wzrokiem całą ścianę, prześledził drogę, zatrzymał się przy okapie. Kurwa. W co on się wjebał.
— Boi się. — Jeden z Gardarssonów zrobił krok do przodu, uśmiechnął się pogardliwie. — Zobacz go, Tola. Bez liny nie wejdzie. Nie robicie takich rzeczy w tym waszym zasranym Estaronie, co?
Tola parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem, Victarion nie odpowiedział, wrócił wzrokiem do ściany. Arstan podążył za spojrzeniem Victariona, przygryzł wargę.
— Rion, nie rób tego.
— Daj spokój.
— Jebać Gardarssonów i całą Askrę. Nie rób tego, skręcisz kark.
— Daj spokój — powtórzył Victarion. Poczuł, jak wzbiera w nim bliżej nieokreślona potrzeba konfrontacji, jak kusi i hipnotyzuje go rzucone wyzwanie.
— Rion.
Drwiny Gardarssonów wciąż rozbrzmiewały w tle, Victarion podniósł wzrok na Arstana, uśmiechnął się.
— Życz mi powodzenia, Norrey.
— Pierdol się, Calder.
Victarion parsknął śmiechem, obsypał dokładnie dłonie białym proszkiem, oparł butem o skałę, podciągnął za zimną krawędź.
Zaczął wchodzić.
Gardarssonowie nagle umilkli.
Powoli, ostrożnie, z wyważeniem, bez pośpiechu. Sprawdzał każdą krawędź, każde zagłębienie w kamieniu, każdą szparę — znana droga, znany lodowaty dotyk granitu, jego chłodny oddech. Nogi silnie zapierały się o nierówną powierzchnię ściany.
Palce skostniały mu od zimna.
Ramiona zaczęły rwać.
Usłyszał, jak jeden z Gardarssonów zmienionym tonem mówi przecież-on-spadnie, jak wkurwiony Arstan ich ucisza. Nie spojrzał w dół.
Skupienie. Chropowaty, twardy kamień. Wyżej — niebo, sinobłękitne, ogromne.
Przechwyt, gzyms, poprawienie chwytu. Magnezja z palców nieco się starła, ręce zaczęły się ślizgać; ale nie mógł jej poprawić, nie mógł dołożyć nowej warstwy, nie teraz. Zacisnął zęby. Przy rysie. Poprawi przy rysie, będzie bezpieczniej.
Jard za jardem, chwyt za chwytem, podciągnięcie za podciągnięciem. Zatrzymał się na chwilę przy kolejnym gzymsie, musiał odpocząć; mięśnie paliły, rozpaczliwie żądały rozluźnienia, odpuszczenia. Victarion wziął głębszy oddech, ruszył dalej. Krew zaczęła szumieć w uszach.
Głosy z dołu przycichły.
Nagle — noga omsknęła się z krawędzi, but zazgrzytał o kamień, uderzył o drugą nogę, ją też strącił. Victarion zawisł na rękach.
Fala gorąca. Panika. Drżące palce zaciśnięte kurczowo na klamie.
Kurwa. Kurwa. Zacisnął zęby, podciągnął ostro jedną nogę, oparł o krawędź. Serce waliło jak szalone, krew w uszach szumiała głośno, oddech się rwał. Kurwa. Nie spadnie. Nie może. Kurwa. To będzie koniec.
Podciągnął drugą nogę, oparł, wypuścił powietrze z płuc, przylgnął ciasno do ściany. Kurwa. Spokojnie. Spokojnie. Nic się nie stało. Kurwa. Przecież nic się nie stało. Zadarł głowę, zobaczył rysę tuż nad sobą; już prawie połowa za nim.
I tak nie mógł się już wycofać, nikt go stamtąd nie zdejmie.
Uspokoił oddech, zaczął się dalej wspinać.
Ramiona drżały od wysiłku, dłonie zupełnie zesztywniały, wiatr zaświstał nad uchem, szarpnął za włosy. Cały świat nagle skurczył się do szarego, połyskliwego granitu, jego szczelin, wgłębień, szpar, chłodnego dotyku, całej tej kamiennej ściany, która nabrała dziwnej wyrazistości, ostrości kryształu. Każdy gest był jedyny, ścisły i określony, słuszny i doskonały, bezwzględnie konieczny. Ruch miał swój kierunek; wyłączny, niezaprzeczalny, niewątpliwy, święty. Głosy rozpuściły się w zawodzeniu wiatru, czas się zatrzymał, nic już nie miało znaczenia.
Umysł się wyciszył. Strach odszedł. Została klarowna, kojąca i nierozproszona próżnia.
Poza skałą i tym skrawkiem siwego nieba — nic.
Ruchy Victariona nabrały śmiałości, spokojnej pewności, szczególnej gładkości. Rysa, przechwyt, chwila odpoczynku, magnezja na dłonie, trawers, odpoczynek, znowu, ból rąk, okap. Bez obaw, bez wątpliwości, bez wahania. Skała i niebo.
Szczyt był już tak blisko — ręka się omsknęła, poślizgnęła, ale to nic — kolejne jardy, już prawie, widać niebo, tyle nieba, zmęczona noga nie znalazła oparcia, nie szkodzi, oczy utkwione tylko w szczycie. Ostatni przechwyt, ładna, wygodna klama, podciągnięcie.
Wszedł.
Victarion odetchnął, wyprostował się powoli, rozejrzał, jakby nie wierzył w to, co widzi. Szczyt, więc tak, więc wszedł, więc najwyraźniej mu się udało. Beznamiętnie zerknął w dół na małe sylwetki, spojrzał na swoje zmęczone, obtarte dłonie, potem na niebo. Słońce stało już wysoko nad horyzontem, jak długo musiał się wspinać? Przeszedł dwa kroki, raptownie usiadł na małej skałce i zamknął oczy. Był zmęczony. Oddech powoli się uspokajał, mięśnie bolały, wiatr szumiał.
Wszedł, tak.
Myślał, że będzie czuł dumę. Czuł tylko, jak go nakurwiają ręce.

*

— Dostałeś zjebę?
— I to jaką.
Arstan parsknął śmiechem, odgarnął niesforne, brązowe kosmyki z czoła. Siedzieli przed schroniskiem, na ganku, ściskając w dłoniach kubki z herbatą i leniwie obserwując zapadający zmrok, nieco zmęczeni; chatar ich wcześniej zagonił do rąbania opału i noszenia wody ze studni.
Wieczór był ciepły.
— Ja też — wyznał Arstan po chwili. — Za to, że ci tego nie wybiłem z głowy.
— Cały Ned. — Victarion pokręcił głową, pociągnął długi łyk herbaty; przyjemne ciepło rozeszło się po gardle. Był trochę roztargniony.
— Ale cholera, Rion, jeszcze raz odwalisz coś takiego i tak ci jebnę, że zobaczysz wszystkie gwiazdy.
— Tak mówisz?
— Tak. — Arstan nagle spoważniał. — Nie ma nic gorszego niż bezczynnie patrzeć i nie móc pomóc. Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś spadł.
— Powiedziałbyś: a nie mówiłem — mruknął Victarion. Natychmiast dostał silnego kuksańca w bok, herbata w kubku zachybotała się niebezpiecznie. — Arstan!
— Nie ma nic gorszego — powtórzył Arstan cicho. — Obiecaj, że więcej tak nie zrobisz.
— Obiecuję.
Gwiazda Duołaja błysnęła na nocnym niebie, zamigotała jasno nad ich głowami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz