piątek, 6 marca 2020

Od Xaviera

Noc ciemna powłóczyła pomieszczenie, uchowawszy wyłącznie kąt, gdzie na etażerce błyskała świeca. Delikatnie trącana przeciągiem, skrzyła łuną po meblach i obiciach foteli. Migotała we futrach, odbijała się w szkle i purpurach nalewki, lśniła na spoconym ciele. Okalała twarz bladą, pogrążoną we śnie, lecz śnie, w którym panoszyła się mara nie stworzona przez zmęczenie, czy późne godziny, a wyłącznie przez gorączki od przepicia. Uparcie trzymała chłopaka na pograniczu świadomości, męczyła go, zabierała mu oddech i zimnym dotykiem wywoływała szok, który sprawiał, że raz po raz zrywał się w półśnie, wierzgał i próbował uciec; czy to od koszmarów, czy przedziwnego poczucia, że coś stoi w mroku i przygląda się mu. Szkarłatnym ślepiem ciemięży istnienie, pazurem powłóczy po włosach, między kłami mamle złorzeczenie.
Oddech mu zamarł w piersi, gdy następny zryw wyrwał go ze snu i otworzył oczy przed czarną sylwetką. Bies, demon, olbrzymie cielsko o masywnych rogach, ubrany w ciężkie szaty, z których ciemnych barw wyrywała się wyłącznie biały kryza. Pochylał się nad chłopakiem, niewątpliwie świadomy, iż ten w końcu się obudził, lecz nawet pomimo tego nie odsunął się choćby o krok. Miętolił między pazurami brodę, obserwując epizod barda, w którym ten strwożony przez strach, panicznie próbował uchwycić się rzeczywistości.
— Nie śpisz — odezwał się demon po paru okropnie dłużących się chwilach.
Miał głęboki, niski głos. Całkiem ludzki, zdecydowanie nieprzypominający w brzmieniu piekielnych chórów i innych lamentów umarłych. 
— Musisz ruszać.
— Co?
— Jechać. Teraz.
Ramy mebla zawyły, gdy istota usiadła na wysokości nóg chłopaka. Xavier wciąż tkwił w bezruchu, spętany w lękach, może nie tak paranoicznych, co z początku, bo po czasie w nienormalnym zdarzeniu począł doszukiwać się oznak ciągłego snu, lecz nadal na tyle silnych, że nie dopuszczały do niego rozsądku.  
— Gdzie..?
— Brahm. Północnym szlakiem do Geremell, wzdłuż rzeki.
Dłonie demona chwyciły go za ramiona i pociągnęły do przodu, zmuszając do podniesienia się. Oparł się bokiem o oparcie i pozwolił, aby pazurami zszedł na pierś i nieporadnie począł zapinać mu guziki. Demon półszeptem tłumaczył mu drogę, lecz chłopak zbyt struty alkoholem, aby zważać na istotne rzeczy, w pełni skupił się na zimnym metalu, który raz po raz ocierał się o jego skórę. Srebrne pierścienie, charakterystycznie bite ornamenty, scalone kryształy, którym przyglądał się, ilekroć miał stosowność.
— Balthazar — warknął. 
Machinalnie chwycił go za dłoń i ścisnął, jakby chcąc przekonać się, czy faktycznie ma do czynienia z materialnym bytem.
— Czy cię do reszty popierdoliło? 
Bies nie mógł się powstrzymać przed uśmiechem.
— Zostaw mnie. Czy ty na bogów wiesz, która jest godzina?
— Czy to istotne?
— Straszysz ludzi.
— Było nie zasypiać w sali spotkań. 
— To cię nie tłumaczy.
Gwałtownym ruchem odtrącił smoliste dłonie od piersi. Odsunął się i na ponów zaległ w poduszkach. 
— Czego chcesz? 
— Mówiłem. Musisz ruszać. Do Brahm.
Delaney przetarł twarz i przytknął palce do skroni, czując wzbierające się migreny. Alkohol wciąż szumiał mu w trzewiach, plątał myśli, ale nieco łagodził w wydźwięku absurdalne wydarzenie; wątpliwe, aby trzeźwy długo wytrzymał w podobnym zdarzeniu.
—  Oszalałeś? Po co mam to robić?
— Chłopiec nadał list z tego miasta siedemnaście dni temu. List przyszedł po siedmiu, on sam powinien pojawić się po ośmiu. Spóźnia się dwa dni. 
— To normalne. Nie przewidzi się drogi. Podróż może się wydłużyć. — Xavier westchnął i mało brakowało, a również przewróciłby oczami. Zsunął się na poduszkach i wychylił się, aby dosięgnąć pozostawionej tam szklanki napitku.
— Oczywiście.
Balthazar gwałtownie wyrwał dłoń spod połów płaszcza i sięgnął ku chłopakowi. Szpony zacisnęły się na przegubie barda i odciągnęły jego dłoń, nim ten zdołał dotknąć szkła. Złote bransolety zaszczebiotały, wybrzmiały ponad nocne cisze, gdy chłopak odruchowo spróbował się wyszarpać, lecz masywne ostrza ciasno przylgnęły do skóry, ograniczając Xaviera z głupimi pomysłami.
— Wiem o tym. Ale też jestem przekonany, że to nie to. Coś się musiało stać.
— Dlaczego sam po niego nie wyruszysz?
— Nie jeżdżę konno. Musiałbym organizować powóz, woźnice. Za dużo zmarnowanego czasu.
Demon wciąż mruczał w przymilnym tomie, lecz pewne zachowania; nerwowe ruchy chrap, spięta gardziel, mocny uścisk, świadczyły o pewnym rozdrażnieniu.
— Na koniu dotrzesz do rozdroży przed Taewen, zanim nastanie świt. Jeśli się pośpieszysz, unikniesz możliwości, że się z nim miniesz.
— Czemu się na mnie uwziąłeś? Poszukałbyś kogoś innego. Na pewno znalazłbyś bardziej... chętniejszego.
Balthazar parsknął, machnął rogami, gładko zaczesana grzywa wzburzyła się. Xavier nie był pewny, czy ten się zaśmiał, czy był to odruch o wręcz przeciwnym znaczeniu.
— Wszyscy posłańcy są poza gildią. Reszty akurat nie ma w pobliżu. Poza tym jest noc. Pewnie śpią.
— Też spałem.
— Raczej chlałeś.
Bransolety ponownie zaklekotały, lecz szpony czarta nawet nie drgnęły. Możliwe, że tylko tym bardziej zakleszczyły się na kościach.
— Wiem, że ci się nudzi. Szwendasz się z kąta w kąt. Nie masz co robić. Szukasz zajęcia.
— Na pewno nie takiego.
Chłopak szarpnął się ponownie, lecz tym razem postanowił wspomóc się również nogami. Kopną demona w bok, co było dla niego na tyle niespodziewane, że mimowolnie warknął i faktycznie zwolnił nieco uścisk. Jednak zanim Xavier zdążył to wykorzystać, Balthazar gwałtownie pociągnął go w bok, że ten niechybnie runął z kanapy.
Demon parsknął albo wręcz zarżał zwierzęcym odruchem, napawając się przyduszonym przekleństwem barda wymamrotanym do podłogi. 
— Zważając na twe niedomogi, wspaniałomyślnie odpuszczę ten akt idiotyzmu.
Deski skrzypnęły, gdy demon wstał. Przeszedł o dwa kroki, wymijając barda, który burcząc i warcząc, próbował się podnieść. Chłopak przez chwilę próbował walczyć z własnym ciężarem, lecz po chwili zrezygnował i po prostu przekręcił się na plecy.
Monety wysypały się z sakiewki. Posypały się po podłodze, odbiły się o pierś, zabrzęczały, gdy rozbiegły się na boki, poturlały się pod kanapy, niektóre zniknęły w mroku. Chłopakowi brakło tchu, wyłącznie wbił zszokowane spojrzenie w demona, który ostatnim ruchem strzepnął mieszek, po czym schował go z powrotem do wewnętrznej kieszeni. 
— Na drogę. Reszta, gdy z nim wrócisz.
Chłopak nabrał w garść kilka koron i wlepił wzrok w migotliwe błyski skrzące na nominałach.
— To kogo w ogóle mam szukać?


— Mamy go.
Wałach w końcu pozwolił się poprowadzić, lecz na wszelki wypadek, asekurowało go dwóch mężczyzn. Spłoszony poszedł poprzez pola, nie zważając na trzęsawiska i stare pło, aż do momentu, gdy kopyta nie ugrzęzły mu w mule i nie zaplątały się w turzyce. Dopiero wtedy pogoń zdołała go dopaść i wyprowadzić; chociaż nie bez trudności, bowiem prawie do końca koń uparcie stawiał opór. Rżał, tańcował na błocku i nawet próbował ustrzyc zębiskami tego, który nierozważnie podłożył mu się z ręką.
— Temperamentny.
Mężczyzna, ostatni, który pozostał na suchym trakcie i nie poszedł za koniem w pole, zagwizdał. Bębenek zarżał w odpowiedzi, a białowłosy rzucił się gwałtownie, lecz nie posiadał w sobie wystarczająco siły, aby cokolwiek zdziałać. Wywołał tylko śmiech u draba, który praktycznie usiadł mu na plecach. Przyciskał go udami do ziemi, grubą łapę zaciskał mu na włosach, drugą pilnował wykręconych do tyłu rąk.
— Szkoda było, żeby poszedł w las. Taki ładniutki. Kradziony?
— Pierdol się. 
Szarpnął go za głowę, przeorał jego polikiem o żwir. Chłopak nie mógł powstrzymać syknięcia, które wyrwało mu się za zębów.
— I po co te brzydkie słownictwo, po co — mężczyzna cmoknął, nieco pobłażliwie — Tylko pogarszasz swoją sytuację. 
Zwolnił uścisk na głowie białowłosego, aby móc machnąć do towarzyszy. Xavier momentalnie poderwał się, począł rozglądać się na boki, możliwie szukając swojego wierzchowca, lecz nim cokolwiek zauważył, został ponownie przygnieciony do ziemi. 
— Mogłeś się zatrzymać, mogłeś z nami porozmawiać. Myślę, żebyśmy się dogadali.
Zabrzęczały wiązania przy siodle. Słychać było, jak któryś z mężczyzn odpina rzemienie i grzebie w jukach, bezwstydnie wyciągając własność barda. Część rzeczy nawet niekontrolowanie posypała się po ziemi.
— Ta część traktu należy do nas. Ktokolwiek chce przejechać przez Brahm, musi nanieść odpowiednie cło. — wytłumaczył, wciąż posługując się spokojnym tonem. Było jednak coś w jego głosie, co wywoływało u Xaviera dziwne poczucie niepokoju, które mimowolnie przyśpieszyło mu oddech.
— Masz coś? — zawołał do mężczyzny, który przeglądał torby.
— Dupa. Żarcie, koce, mapa i tylko tyle monet.
Drab westchnął.
— Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Xavier poczuł, jak zwalnia się uścisk, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, został gwałtownie pociągnięty do pionu. 


 Syriuszu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz