poniedziałek, 30 marca 2020

Od Victariona cd. Cahira - Misja

Sołtys — tęgi mężczyzna o rumianej twarzy — zafrasował się wyraźnie.
— Ja ludziom zabronić pracy nie mogę — oznajmił w końcu, po raz nie wiadomo który, pocierając błyszczące czoło białą, haftowaną chusteczką. — Nie mogę, powiadam. Na widłach by mnie wynieśli.
Victarion po raz nie wiadomo który uśmiechnął się uprzejmie, pokiwał ze zrozumieniem głową, lekko bębniąc palcami o gładką powierzchnię stołu.
— Rodziny mają, żony, dzieci — dorzucił sołtys. — Co ja im powiem, skąd omastę do kaszy wziąć mają? Nie mogę, nie przystoi.
— Inaczej nie unikniemy kolejnych ofiar, panie Nerbick. — Victarion mówił powoli, spokojnie, bez cienia irytacji w głosie. — Jeśli nie zamkniecie kopalni, ludzie będą ginąć.
Po raz kolejny uniósł wzrok na Cahira, prosząc o wsparcie, Cahir po raz kolejny westchnął i przywołał na twarz krzywy, niechętny uśmiech. Tego dnia był wyjątkowo burkliwy nawet jak na siebie; praktycznie cały ciężar rozmowy zrzucił na Victariona.
— To tylko na kilka dni — wymruczał jedynie, opieszale.
— Dopóki nie pozbędziemy się problemu tych stworzeń — dodał Victarion.
Sołtys Nerbick znów potarł czoło chustką, sapnął głośno, pociągnął długi łyk piwa z ciężkiego, szklanego kufla.
— Ja rozumiem, nie powiem, że nie. I pewnie by mospanom w pracy przeszkadzali, łazili, pod nogami się plątali.
Obaj nad wyraz zgodnie pokiwali głowami, zachowując kamienne twarze. Nazywanie ich mospanami było zabawne tylko za pierwszym razem.
— Ale ludzie pracować muszą, żyć muszą, w kopalni kupa roboty, chodniki nowe, korytarze, bo tych naszych kryształów to tylko więcej i więcej potrzeba. Do stolicy pono jadą, to nasi pracować muszą. A ja im nie zabronię, powiadam.
Victarion wbił spojrzenie w kufel stojący przed nim, w jasną, chmielową piankę. Sołtys przyjął ich miło, z entuzjazmem, posadził za stołem w najlepszej izbie, jasnej i przestronnej, uraczył piwem, przedłożył stosowne wyrazy zdumienia i zadowolenia, że udało im się dotrzeć tak szybko — a przeca aż z Nalaesii, na Erishię — wypowiedział się pochlebnie na temat gildii, zatroszczył, czy z wszystko z noclegiem się udało, chwilę pomstował na karczmarza, tego złodzieja, dusigrosza i odrzyskórę, na nowe edykty królewskie, kto to widział, żeby tak doić uczciwych ludzi, na podatki, na pogodę, na Zorkę, wredną babę — tutaj głos ściszony, ton konspiracyjny — że też Erishia go pokarała taką żoną.
Ale kopalni zamknąć nie chciał.
— Kto zarządza kopalnią? — zapytał Victarion po chwili, nadal miło. Gdy chciał, potrafił być cierpliwy. — Macie tu jakiegoś naczelnika, panie Nerbick?
— Naczelnika? — Sołtys podrapał się po policzku, szarpnął koniec szpakowatego wąsa. — Pryncypała znaczy?
— Tak.
— Mamy, a jakże. Zwie się Skorri Hedlund, na końcu wsi mieszka. Za gumnem, jak droga skręca, przy sosenkach.
— Jeśli naczel-... znaczy, pryncypał każe górnikom zamknąć kopalnię, posłuchają?
Sołtys wzruszył ramionami, uśmiechnął się dobrodusznie.
— Posłuchają, jak mają nie posłuchać. Pryncypał ich wszystkich za mordy trzyma. Ale on miałby zabronić? — Chwilę się zawahał, rozejrzał pośpiesznie, pochylił nad stołem, zniżył głos. — Gdzie tam, mospanowie. On pierwszy na zamknięcie się nie godzi i jeszcze się prawem, sukinkot, zasłaniał będzie. Ja już próbowałem, niech sobie mospanowie nie myślą. Jak tylko się ta afera zaczęła, chciałem kopalnię zamknąć, a Hedlund nie i nie. Pytam, czy ludzi mu nie szkoda, a on dalej, że nie zamknie. Gadać można i gadać, po próżnicy wszystko.
Victarion wymienił spojrzenia z Cahirem. Jakby, kurwa, nie mieli dość problemów.
— Spróbujemy przynajmniej.
— Ano, spróbować nie zawadzi. Może jak mospanów posłucha, chociaż… Ech, co tu dużo gadać, Hedlund uparty jak osioł. I gbur. Kto wie, czy mospanów w ogóle do chałupy wpuści. — Sołtys przechylił kufel, zajrzał do środka, skrzywił się. — Zorka! Przynieś no piwa jeszcze!
— Ilu ludzi zaginęło? — zagadnął go znów Victarion. — Trzynastu, prawda?
— Szesnastu — mruknął sołtys ponuro. — Odkąd do was pisaliśmy, jeszcze trzech nam zabrało, plugastwo.
— Czterech. — W progu stanęła żona sołtysa, dzierżąc dzban piwa. Przestąpiła kilka szybkich, lekkich kroków, stukając podkutymi bucikami, szczodrze uzupełniła tylko połowicznie opróżnione kufle Victariona i Cahira, nieco mniej szczodrze puste naczynie sołtysa. — Młody Ove też zaginął, drugi dzień z kopalni nie wraca. Siedemnasty, jak się patrzy, bogowie, miejcie litość.
— A kto cię, babo, pytał? — oburzył się sołtys.
Zorka spojrzała na niego ostro, z hukiem odstawiła dzban na stół, bojowo poprawiła czepiec. Na jej szyi kołysały się korale; czerwone, duże, ładne.
— Kto mnie pytał? — powtórzyła wysokim, wibrującym tonem. — A co ja, łaskawego pozwoleństwa potrzebuję, co by się odezwać móc? Mam tylko piwa dolewać i słuchać, jakie bajdy naszym szanownym gościom opowiadasz?
— Drugi dzień nie wraca, też mi — prychnął sołtys. Demonstracyjnie obrócił się plecami do żony. — Żeby to raz się zdarzało, że któryś się z domu zawieruszył. Młode to, niespokojne, a Ove dopieroć się ożenił, z krawcówną, swarliwą babą. Nie dziwota, że do domu wracać nie chciał.
— Durnyś ty. — Zorka, nic sobie nie robiąc z sołtysa, zamaszyście odsunęła rzeźbione krzesło i usiadła obok Cahira. — Siedemnastu zaginęło, mospanowie. Jeden się wyrwał.
— Tak, słyszeliśmy. — Victarion posłał jej przelotny, ale uprzejmy uśmiech. — Z nim też chcemy porozmawiać.
— A, rozmawiać. — Zorka żywo machnęła ręką, potrząsnęła głową, kolczyki zakołysały się w uszach. — Kiedy on do rozmowy niezdatny.
— Dlaczego?
— Pomyleniec — odparła pewnie.
— Zorka! — Sołtys aż się zachłysnął, gwałtownie poczerwieniał. — Durna babo. Żaden pomyleniec, jeno…
— Pomyleniec — powtórzyła uparcie, ignorując sołtysa. — Zmysły postradał, ot co, żadna tajemnica. We wsi wszyscy wiedzą. Gada jak czubek, nic nie idzie pomiarkować.
Victarion zamyślił się, uniósł kufel do ust. Piwo było zimne, pieniste, gorzkie.
— Widzieliście go, gdy wyszedł z kopalni, panie Nerbick? — zapytał nagle.
— Czy widziałem? Niech mnie diabli, kto nie widział!
— Był ranny?
— Pewno, Erishia mi świadkiem. I osiwiał zupełnie, jak wyszedł.
— Jak był ranny?
Sołtys zamrugał.
— Jak? — powtórzył nieufnie. — No… no poharatany był. Krew się lała.
— Pogryziony — włączyła się Zorka. — I podrapany. Wszystek odzienia poszarpany, a twarz, a oko, szkoda gadać. Zaraz wezwaliśmy felczera.
— Tutejszego?
— Skąd, gdzie by u nas, w Willsden, felczera szukać. My guślarza mamy, więcej nic. — Zorka westchnęła rozdzierająco, sołtys nieco się nachmurzył. — Wzywaliśmy go z Radin. Ręki już nie było co ratować, odcinać ją przyszło. Brzydkie to rany były, posiepane, pobabrane.
— Plugastwo — burknął sołtys pod nosem. Siorbnął posępnie piwo. — Ri… rininy cholerne, psia ich mać.
Victarion zmarszczył brwi, wyjrzał za okno; dzień był zimny, deszczowy, nieprzyjemny. Najwyraźniej na dniach czekała ich jeszcze wycieczka do Radin.
Wiadomości od felczera mogły być gówno warte, a mogły potwierdzić, czy mieli do czynienia z ririnami — albo chociaż określić, jaki rozstaw zębów miały bydlaki z kopalni. Nie dowiedzą się, jeśli nie spróbują z nim porozmawiać.
— Ten ocalały, jak się nazywa? — zapytał jeszcze.
— Velko Dragan. Sam mieszka, w tej chałupie z czerwoną dachówką, z daleka widać. Ale, mospanowie — sołtys się zawahał — miejcie baczenie. Velko jest…
— Pomylony — wtrąciła Zorka.
— Velko jest oryginał. A pryncypał z nim jak z jajkiem, trzeba baczenie mieć, co się do Velka gada.
— Będziemy ostrożni — zapewnił go Victarion łagodnie.
— Oryginał, też mi — parsknęła Zorka. — Pomyleniec.
Sołtys uderzył pięścią w stół, kufle zadzwoniły.
— Będziesz ty cicho, durna babo?

*

Naczelnik jednak wpuścił ich do domu.
Oparty o bieloną ścianę barkiem czekał, aż jego córka — ładna, drobna szatynka z dwoma warkoczami, sięgającymi aż do pasa — rozleje ale do trzech kufli. Jej drobne dłonie oplatały dzban z wyjątkową ostrożnością, rzęsy były skromnie spuszczone; raz uniosła nieśmiało-zaciekawione spojrzenie na Cahira, natychmiast spłonęła rumieńcem. Cahir zdawał się niczego nie zauważyć.
— No, już. — Skorri Hedlund oderwał się od ściany, zniecierpliwiony. — Zmykaj, Inga. I zostaw ale na stole. Chcę porozmawiać z naszymi gośćmi.
Inga posłusznie odstawiła potężny dzban, pośpiesznie dygnęła, i — jeszcze bardziej zakłopotana — umknęła z pokoju.
Gospodarz zmierzył ich ponurym spojrzeniem, usiadł przy stole, przysunął sobie kufel. Musiał mieć czterdzieści parę lat; ciemne włosy przetykały pasma siwizny, ogorzała twarz o orlim nosie była przecięta bruzdami.
— Oszczędzę wam fatygi — odezwał się w końcu. Jego głos był twardy, schrypnięty. — Nie, nie zamknę kopalni. Napijmy się ale jak przyjaciele i idźcie w diabły.
— Osobliwe pojęcie przyjaźni.
— Nie drażnij mnie, człowieku, bo pożałuję, że wam nalałem dobrego piwa.
— Kopalnia musi zostać zamknięta.
— Nie musi i nie zostanie — warknął naczelnik.
— To tylko parę dni.
— Gówno. Nie zamknę jej ani na pół dnia.
— Dlaczego?
Naczelnik prychnął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem, zakołysał zawartością kufla. Jego oczy, ciemne jak smoła, błysnęły niepokojąco.
— Może jeszcze mam wam się tłumaczyć, co?
Victarion wytrzymał jego spojrzenie, uśmiechnął się nieładnie.
— Czekamy, naczelniku.
— Z jakiej racji? Cholernie ciekawym.
— Z takiej, że idziemy nadstawiać karku za tę twoją zasraną kopalnię, więc mógłbyś, kurwa, nie utrudniać.
Naczelnik nie odpowiedział od razu. Napił się ale, obrzucił ich kolejnym, długim spojrzeniem, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Więc to prawda? Was dwóch na stado ririnów? — zapytał w końcu drwiąco, ale w jego głosie pojawił się nowy ton.
— O ile to ririny.
— A co innego?
Victarion wzruszył ramionami.
— Pełno gówna na świecie — rzucił sentencjonalnie. — Przekonamy się.
Kolejna chwila milczenia, dłuższa niż wcześniej.
— Kopalnia należy do króla — odezwał się w końcu naczelnik — nie do gminy. Ani słowo moje, ani sołtysa, ani wójta, ani wojewody nie wystarczy, zamknąć kopalnię może tylko edykt królewski. Widzieliście, co wydobywamy? — Kiwnęli głowami. — Właśnie. A kopalnia jest rentowna.
— Nawet mimo zniknięć?
Usta naczelnika przeciął krótki grymas.
— Nawet.
— Wysłaliście prośbę o zamknięcie?
— Po cholerę? Nawet gdyby doszła do króla, podskarbi tak mu to przedstawi, żeby się nie zgodził. Potrzebują naszych kryształów, psie syny. — Naczelnik zastukał knykciem o stół. — Mówiłem, nie zamknę kopalni, poślą mnie na szafot za sam pomysł. Co, nie pijecie? Nie wyrzucę was, jak tylko skończycie, bez obaw.
— A strajk? — odezwał się nagle Cahir; dotychczas ponuro milczał, ze wzrokiem wbitym w kufel. Victarion uniósł na niego zaciekawione spojrzenie, naczelnik zmarszczył brwi.
— Co: strajk?
— Strajk w kopalni — powtórzył Cahir powoli. — Skoro nie możecie prosić o zamknięcie, zgłoście, że górnicy odmówili pracy.
— Będą za to zwalniać ludzi.
— Nie, jeśli to będzie krótki strajk.
Zapadło milczenie. Naczelnik wbił spojrzenie w kufel z piwem, zamyślony. Gdy uniósł głowę, jego ton brzmiał zupełnie inaczej. Konkretnie. Rzeczowo.
— Ile potrzebujecie czasu na te ririny?
Cahir skierował złociste oczy na Victariona; zalśniło w nich nieme pytanie.
— Sześć, siedem dni — powiedział Victarion po chwili wahania. — Nie wiemy na pewno. Ale trzy dni strajku nam już starczą, panie…
— Dajcie sobie spokój z tym panem — naczelnik machnął ręką. — Skorri jestem. Wasze imiona znam, cała wieś zna. Karczmarz ma długi jęzor.
— Trzy dni, Skorri.
— Załatwicie ririny w trzy dni?
— Nie. Ale być może do tego czasu zajmiemy je na tyle, że nikt więcej nie zginie.
Skorri westchnął, przeczesał dłonią włosy.
— Dobrze. Zamknę kopalnię na trzy dni i zgłoszę jako strajk. — Niespodziewanie się roześmiał. — Niech mnie, a myślałem, że was kopnę w dupy, jak tu przyjdziecie.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, Cahir napił ale.
— Słyszałem też, że chcecie się zobaczyć z Velkiem Draganem — dodał naczelnik po chwili.
— Skąd…
— Na takim zadupiu wieści niosą się prędko. — Skorri uśmiechnął się ironicznie, oparł łokciem o stół. — Co wam sołtys mówił o Draganie?
— Że jest, hm, specyficzny — odparł ostrożnie Victarion.
— Specyficzny, aha. A nie, że szajbus, wariat i pomyleniec?
— A jest szajbusem, wariatem i pomyleńcem?
Chwila ciszy, śmiech naczelnika.
— Sprytnie — uznał lekko. — Ale dyplomacja na bok. Cokolwiek się stało w tej kopalni, Dragan zgłupiał ze strachu. Jest jak dzieciak, trzeba cierpliwie do niego, miło. I za lotny nie jest. Nie odpowie na żadne konkretne pytania o kopalnię, mogę was uprzedzić od razu. Zacznie pieprzyć o swojej żonie i dziecku.
Velko Dragan. Sam mieszka.
Victarion wbił spojrzenie w naczelnika.
— Dawno zmarli?
— Skąd… — Skorri się zatrzymał, znów parsknął śmiechem. — Sołtys wam opowiedział tę historię? No, nieważne. Dawno, będzie z piętnaście, dwadzieścia lat. Vid, synek, najpierw, żona potem. Samobójstwo. Przykra sprawa, ale z gównem w kopalni wam nie pomoże.
— I tak spróbujemy.
— Tak? — Skorri wstał energicznie, otrzepał ubranie. — W takim razie nie ma co zwlekać, przyprowadzę go tutaj, poczekajcie, napijcie się ale. Inga, przynieś jeszcze piwa! Tak będzie lepiej, sam by was do domu nie wpuścił. Zrobił się nieufny, a wam cholernie źle z oczu patrzy. Bez urazy.
Nie zaprzeczyli.
Skorri wyszedł, Inga wsunęła się nieśmiało z kolejnym dzbanem piwa.
— Dziękujemy — wymruczał Victarion, gdy postawiła naczynie na stole. Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało, zerknęła szybko w stronę Cahira.
— N-nie potrzeba czego szanownym panom…?
— Nie-nie, dziękujemy. — Victarion wygiął wargi w przyjaznym półuśmiechu, bez entuzjazmu oplótł dłonią kufel. Jego dzienny limit znoszenia smaku piwa powoli się wyczerpywał.
Inga przygryzła wargę, jeszcze się zawahała, wróciła spojrzeniem do Cahira.
— A-a szanownemu panu? — Jej głos, o miłym, delikatnym brzmieniu, załamał się z nerwów.
— Nie. Dziękuję. — Ton Cahira był dość suchy.
— O-oczywiście. — Inga znów przygryzła wargę. — Panowie przyjechali z N-nalaesii?
Pytanie było ewidentnie skierowane do Cahira, ten jednak milczał; Victarion kopnął go w kostkę pod stołem.
— Tak — wyburczał Cahir, łypnąwszy złowrogo na Victariona.
Inga, oblana ciemnym pąsem, zdobyła się na ostatni akt odwagi. Jej głos sięgnął tak wysokich tonów, że zabrzmiał jak pisk.
— P-podobno jest tam ł-ładnie.
— Jest — mruknął Cahir.
— Ach. — Inga cofnęła się, potknęła niezręcznie, zarumieniła jeszcze bardziej. — To j-ja może…
Nie dokończyła, napotkała zimne, niechętne spojrzenie żółtych, kocich oczu, spłoszyła się, uciekła z pokoju.
Victarion westchnął pobłażliwie, napominająco.
— Piętnaście sekund uprzejmości by cię nie zabiło, wiesz?
Cahir go zignorował.
— Co, ktoś tu wstał lewą nogą?
Milczenie.
— Zawsze zapominam, jaki potrafisz być wkurwiający.
Brak reakcji.
Victarion obrzucił go długim spojrzeniem, znów westchnął. Oczy Cahira — powleczone cieniem zamyślenia, roztargnienia — były nieznacznie podkrążone, twarz bledsza niż zwykle, powieki nieco opuszczone z jakimś osobliwym znużeniem, które nie miało nic wspólnego z niedoborem snu. Wydawał się przygaszony, wyjątkowo zobojętniały.
Victarion mógł tylko zgadywać, o co chodziło. Cahir nigdy nic nie mówił, na nic się nie skarżył, niczego nie pokazywał, nie wyjawiał; gdy chciał, jego twarz pozostawała marmurową maską, chłodną i nieprzeniknioną.
Nagle skrzypnęły drzwi. Unieśli głowy.
— Poznajcie Velka Dragana. — Naczelnik wepchnął Dragana za próg, usadził za stołem, nalał piwa. — Przyszedł się z nami napić ale, prawda, Velko?
Dragan pokiwał głową, wydusił z siebie grymas, który miał być uśmiechem.
Victarion wygiął wargi w miłym wyrazie, ogarniając szybkim, dyskretnym spojrzeniem to, co zostało z twarzy Dragana, kępki przydługawych, nierówno obciętych siwych włosów, nerwową dłoń, ukryty pod zawiązanym rękawem kikut.
— Miło poznać — zapewnił niegłośno.
— Jak się miewasz, Velko? — Skorri usiadł obok Dragana, rozluźniony, przyjazny.
— Dobrze — odparł powoli Dragan, zamrugał, zawahał się. Mówił cicho, niepewnie, bardzo niewyraźnie, spłoszony. — Miewamy się… dobrze.
— Zimna wiosna w tym roku — stwierdził naczelnik, wyglądając za okno. Blade, szare światło sączyło się zza mętnej szyby, krople deszczu uderzały monotonnie o parapet.
— Zimna. Wiosna jest... zimna — zgodził się Dragan. — Zimna — powtórzył ciszej, jakby do siebie, nagle marszcząc brwi. Blizna na prawym oku wygięła się nieco, pomarszczyła. — Też tak myślimy. Myślimy tak?
Skorri wykonał znaczący ruch głową w stronę Dragana, niemo wyszeptał: pytajcie.
— Velko — Victarion pochylił się nieco nad stołem, uśmiechnął miło — dobrze znasz tutejszą kopalnię?
— Tutejszą. Kopalnię. — Dragan nagle skierował zdrowe oko prosto na Victariona. Lśniło w nim coś niepokojącego, cień gorączki. — My znamy. Znamy dobrze. O, tak, dobrze znamy. Tutejszą… kopalnię.
— Velko to jeden z naszych najlepszych górników — wtrącił naczelnik. — Trzydzieści lat pracy stuknęło, co nie, Velko?
Dragan nagle się wyprostował, z dumą wypiął wątłą pierś; obok żylastego, krzepkiego naczelnika wydawał się wyjątkowo rachityczny, zmizerniały.
— My najlepsi — powtórzył z namaszczeniem. — Pryncypał… powiedział. Pryncypał. Pochwalił.
— Powiedz, Velko, a są nietoperze w waszej kopalni?
Cahir popatrzył na Victariona jak na idiotę, Skorri uśmiechnął się pod nosem.
— Nietopyrze? — Dragan poruszył się nieufnie.
— Gacki — podpowiedział naczelnik.
— Gacki. Gacki w naszej… naszej… kopalni. — Dragan zastanowił się głęboko. — Ga-acki. Są! Widzieliśmy… gacki.
— A pająki? Velko?
— Pa. Paję. Pajęczaki? W naszej… są. Widzieliśmy, my.
— Węże?
— Węże. Węże. E. Nie ma. — Dragan podniósł niepewny wzrok na naczelnika. — Nie… nie ma. Ma.
Victarion odetchnął lekko; jego głos nadal pozostawał spokojny, życzliwy, łagodny.
— A ririny?
Dragan zamrugał, dłoń zaczęła nerwowo bębnić o ławę. Spojrzał niewidzącym wzrokiem na leżące przed nim ale.
— Rirr. Ririny. U nas… w… kopalni. Były. My pamiętamy. Pamiętamy? — zwrócił się nagle do Skorriego, jakby wystraszony, gorączkowo. — Pamiętamy?
— Były, były. Dwadzieścia siedem lat temu, dopiero zaczynaliśmy pracę w kopalni. Miałeś dwadzieścia pięć lat, Velko.
— Dwadzieścia pięć. — Dragan wydawał się zaskoczony. — Dwadzieścia… pięć?
— Były — powtórzył Victarion. — A teraz są, Velko?
Dragan gwałtownie pokręcił głową.
— Ani jednego?
Znów przeczący ruch. Victarion uśmiechnął się do niego; czuł na sobie badawcze spojrzenie naczelnika, skupione, z niemą przestrogą. Oczy Cahira pozornie były utkwione z bliżej nieokreślonym punkcie, Victarion jednak mógł się założyć, że dokładnie obserwowały Dragana.
— Więc co cię zaatakowało w kopalni, Velko?
Cisza.
Bezruch.
Osłupienie.
Dragan nagle zerwał się od stołu, dłoń mu się zatrzęsła, oko zapłonęło dziwnym błyskiem.
— Ona! To była ona!
— Velko, siadaj. — Skorri podniósł się ze spokojem, położył dłoń na ramieniu Dragana. Głos miał opanowany.
— Ona — mamrotał Dragan — to była ona. Przyszła się zemścić. Na nas. Na nas się zemścić.
— Kto, Velko?
— Ona! Mówimy! Ona!
— Velko, usiądź — powtórzył naczelnik. Siłą osadził mężczyznę z powrotem na ławie, przytrzymał za ramię.
Dragan się trząsł.
— Ona. Ona nas chciała. Nas… chciała. Za... Zab... Nas. — Niespodziewanie z jego oka pociekły łzy. — Miała ten nóż. Miała. Nóż. Nas chciała… nim…
Victarion wymienił z Cahirem spojrzenia.
— My nie chcieliśmy. — Dragan brzmiał coraz żałośniej. — Nasz… nasz. Vid. Nasz. My nie ch-... kch-... chcieliśmy. A ona…
— Kończmy już — mruknął Skorri.
— Był tam ktoś poza nią? — Victarion zignorował naczelnika. Wbił spojrzenie w Dragana.
— Ona. Ona nas… Inni. Inni… w naszej… kopalni
— Kto, Velko? Velko?
— Inni — jęknął Dragan. Z zabliźnionych warg spłynęła cienka strużka śliny, z oczu wciąż płynęły łzy, całe ciało dygotało coraz gwałtowniej.
— Jak uciekłeś, Velko?
— Dość. — Skorri podniósł głos. — Starczy. Inga! Odprowadź panów! — Pochylił się nad trzęsącym się Draganem. — Spokojnie, Velko. Wszystko dobrze. No, już. — Podniósł przelotnie głowę. — Idźcie lepiej. Inga, gdzie jesteś? Odwiedzę was w zajeździe, jeszcze musimy porozmawiać. No, jazda stąd, już was nie ma. Inga!
Dragan płakał.

*

— Już rozumiem, dlaczego wszyscy tu piją ale — mruknął Victarion do Cahira. Zakołysał zawartością kubka; wino było kwaśne, wyjątkowo podłe. — Lura.
— Piwo mają dobre — odparł leniwie Cahir.
Victarion skrzywił się wymownie. Tak, tylko trzeba było jeszcze lubić piwo jako takie.
— Co myślisz o tym felczerze? — zapytał zamiast tego.
Cahir błysnął zębami w kąśliwym uśmiechu.
— Od kiedy cię interesuje moje zdanie, Calder?
— Od kiedy tak ci się wyostrzył język, O’Harrow?
Cahir wzruszył ramionami, powiódł wzrokiem po karczemnej izbie, kilku wysłużonych stołach, zadymionych ścianach, szczelnie pozamykanych oknach; na zewnątrz wciąż padało. Kilka utkwionych w nich spojrzeń, mniej lub bardziej dyskretnych, natychmiast rozproszyło się po pomieszczeniu.
Było duszno, w powietrzu unosił się zapach jedzenia i piwa.
— Myślę, że zmarnowaliśmy czas.
Victarion skinął głową. Też tak uważał. Spotkanie z Draganem było bardziej pouczające.
— Przynajmniej zwiedziliśmy Radin. Nad podziw, kurwa, piękne.
Cahira to nie rozbawiło; zajął się zawartością własnego kubka. Kilka głów na powrót obróciło się w ich stronę, Victariona doleciał szmer ściszonych, ale ożywionych głosów.
Wiadomość o zamknięciu kopalni przez naczelnika rozniosła się lotem błyskawicy; w Willsden zawrzało. Kobiety obrabiały im dupy na każdym rogu, dzieciaki chodziły za nimi krok w krok, uciekając z piskiem i śmiechem, gdy któryś na nie spojrzał, a mężczyźni łypali złowrogo, traktując tak szorstko i nieprzyjaźnie, jak tylko potrafili.
Ale nikt ich nie zaczepiał. Sołtys miał rację; Skorri trzymał wszystkich górników za mordy.
— Obejrzałeś mapy od Skorriego? — spytał znów Victarion.
— Mhm. — Chwila milczenia, kolejny złośliwy uśmiech. — Tym razem nie pójdziemy skrótem?
— Nasz miły gospodarz nawrócił mnie na mapy.
— N-i-e-m-o-ż-l-i-w-e.
— Spierdalaj — parsknął Victarion bez cienia złości w głosie. — Będzie tam trochę ścian, widziałeś? Podobno na tych pierwszych są zostawione haki, ale na pozostałe będziemy musieli wziąć swoje. I młotek. I liny.
— Czyli więcej noszenia — burknął Cahir.
— Twoja diagnoza poraża mnie swą trafnością.
Cahir wywrócił oczami.
— A światło?
— Mamy dostać te ich świecące kryształki. Podobno w niektórych częściach kopalni jest od nich jasno, ale no, pochodnie weźmy i tak.
— Mhm.
Gwar rozbrzmiewał w tle; pomieszane głosy, śmiechy, brzęczenie naczyń i sztućców. Victarion przymknął oczy. Był nieco zmęczony.
— Możemy mieć problem z wodą — odezwał się po chwili.
— Mhm. — Cahir odgarnął włosy z czoła; ciepłe światło świecy zapełgało na ciemnych pasmach, wzbudziło złote refleksy. — Tamte dwa zbiorniki po drodze mają pitną wodę?
— Ponoć. Ale są chujowo rozstawione.
— Widziałem.
Victarion pociągnął kolejny łyk wina, natychmiast skrzywił wargi. Smakowało równie źle jak pierwszego wieczora, gdy przyjechali do Willsden.
— Musimy przepakować aptecz-
— Przepraszam. — Jakiś głos, młody, chłopięcy wciął się w pół słowa.
Victarion uniósł wzrok.
Chłopak, rudowłosy, piegowaty i przeraźliwie chudy, stanął nad ich stołem, w jednej dłoni dzierżąc kufel z piwem, a drugą zawadiacko podpierając się pod bok. Odchrząknął, nieco tupnął obcasem, jakby chciał dodać sobie animuszu.
Cahir nawet na niego nie spojrzał.
— Co ci się znowu nie podoba z apteczką? — burknął.
— Przepraszam — powtórzył chłopak, odchrząknął nieco głośniej, wyprostował butnie ramiona. Victarion westchnął, uśmiechnął się samymi ustami; oczy tchnęły chłodem.
— Możemy w czymś pomóc? — zapytał. Rudzielec natychmiast oparł się o stół, poufale zniżył głos.
— Słyszałem, że wybieracie się na ririny — oznajmił pewnie, nieudolnie starając się ukryć ekscytację w głosie.
— I?
Rudzielec nie stracił rezonu.
— I chcę iść z wami.
Zaskoczona chwila ciszy. Chlupot nalewanego piwa. Ktoś przy sąsiednim stole głośno i z werwą opowiadał wyjątkowo sprośny żart.
— Ja pierdolę — parsknął Victarion w końcu. Cahir tylko wzniósł oczy do nieba.
— Znam groty. — Rudzielec nagle zaczął mówić bardzo szybko. — Chodziłem po nich. Często. Mój ojciec jest górnikiem i mnie zabierał, znam mapę na pamięć, a wy na pewno potrzebujecie przewodnika i pomyślałem, że…
— Chwila, chwila. — Victarion uniósł dłoń, kącik ust drgnął mu w rozbawionym półuśmiechu. — Ile ty masz lat, dziecko?
— Nie jestem dzieckiem — obruszył się natychmiast rudzielec i znacząco zakołysał kuflem; odrobina piwnej piany wychlapała się na stół.
Victarion z trudem powstrzymał kolejne parsknięcie.
— Więc ile masz lat, kawalerze?
— Na wiosnę skończę siedemnaście.
— Wiosnę przyszłego roku?
Rudzielec poczerwieniał.
— Wiosnę tego roku.
— Więc szesnaście — mruknął Victarion. Zniżył wzrok na kubek z winem. Apteczka. O czymś jeszcze miał pamiętać. — Przykro mi, kawalerze. Nigdzie z nami nie idziesz.
— Ale…!
— Wracaj grzecznie do domu, już późno. — Mrugnął do niego żartobliwie. — Pewnie rodzice się martwią. — Zwrócił się z powrotem do Cahira: — Nie mówię, że mi się nie podoba, tylko żeby ją przepakować.
Rudzielec nigdzie się nie ruszył. Postawił z hukiem kufel na stole, rozchlapał piwo; pienista struga spłynęła po drewnie, skapała na podłogę. Kilka głów obróciło się w jego kierunku.
— Potrzebujecie przewodnika — powtórzył twardo.
Victarion zmarszczył brwi, w jego tonie pojawiła się zimna, nieprzyjemna nuta. Cahir nadal go wytrwale ignorował.
— Nie przeciągaj struny, kawalerze.
Rudzielec wziął głęboki oddech, skrzyżował ramiona na piersi, zdeterminowany.
— Ja to widziałem — oznajmił na jednym tchu.
— Słucham?
— Widziałem to, co porywa górników.
Zapadło milczenie. Spojrzenia Cahira i Victariona znów się skrzyżowały.
— Wiesz co, kawalerze? — mruknął Victarion nieco zmienionym tonem. — Usiądź tu z nami na chwilę. Mówisz, że jak się nazywasz…?

Królisiu? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz