poniedziałek, 2 marca 2020

Od Victariona cd. Cahira

— Cahir.
— Mhm.
— Zatrzymajmy się przy rzece.
— Mhm.
— Napoimy konie.
— Mhm.
Woda błyszczała z daleka — zielono i niebiesko, migocząc w blasku słońca, miękko rozkołysana drobnymi falami. Przejrzysta toń, na wpół ocieniona nadbrzeżnym zagajnikiem, kusiła obietnicą chłodu. Rozświetlone drzewa ściągały wzrok świeżą i jeszcze nieśmiałą zielenią, drobne liście na smukłych gałęziach drżały przy każdym, najmarniejszym nawet powiewie. Victarion poluźnił wodze, wciągnął głęboko powietrze do płuc; tchnęło ciepłem, niosło zapach rzeki i wiosny.
Byli zmęczeni, obaj. Od prawie dwóch tygodni, odkąd tylko opuścili Tirie, jechali do oporu, dzień w dzień, bez wytchnienia, nie dosypiając, zatrzymując się na nocleg późnym wieczorem i zrywając do dalszej drogi przed świtem. Cervan nie krył, że sprawa jest pilna. Przynajmniej: stała się pilna w momencie, gdy w przedwiośnie do gildyjnej sokolniczki ledwie żywy ptak przyniósł rozpaczliwy list donoszący o kolejnych zaginięciach, tym razem z jednym, nowym szczegółem — jeden górnik ocalał. Poraniony, niemal wykrwawiony, oszołomiony, ale żywy.
Ruszyli do Willsden, gdy tylko skończyły się roztopy.
Funt chętnie zboczył z pylącej, suchej drogi na miękką trawę; gdy się zatrzymali, wyciągnął głowę w stronę najbliższej gałęzi, szczypnął kilka listków, obejrzał się na rzekę z zainteresowaniem. Siwa nieco się zagapiła, podeszła dwa kroki za blisko, trąciła łbem kolano Victariona.
— Dajmy im ostygnąć.
— Mhm.
Victarion wzniósł oczy do nieba, na wpół zirytowany, na wpół rozbawiony, ale już nic nie powiedział; zsiadł z Funta, uwiązał oba konie, poluźnił im popręgi, machinalnie zajął się sprawdzaniem ich kopyt i nóg. Rutyna, święty obrzęd każdego postoju. Nie musiał patrzeć na Cahira, aby wiedzieć, że ten właśnie robi dokładnie to samo.
Funt i Siwa podawały nogi grzecznie, rzeka szumiała, coś plusnęło.
— Wszystko w porządku — stwierdził Victarion, szybkim rzutem oka sprawdzając jeszcze, czy konie na pewno stoją równo, czy nie starają się odciążyć którejś nogi. Gdyby któryś nagle okulał, byliby w dupie. Wyprostował się, zmrużył oczy, spojrzał na słońce wiszące coraz niżej nad horyzontem. — Kurwa, późno już jest. Powinniśmy ruszyć najdalej za pół godziny.
— Mhm. — Cahir wyjął mapę z juków, rozłożył pod drzewem, pochylił się nad nią ze zmarszczonymi brwiami. Na chwilę zapadła cisza.
Victarion przyklęknął nad brzegiem rzeki, ochlapał twarz. Rozbryzgnięte krople zamigotały w słońcu.
— Musimy dojechać dzisiaj do Femen — odezwał się nagle Cahir.
Victarion obrócił się leniwie, oparł przedramię o kolano, uśmiechnął się lekko i złośliwie.
— Mógłbyś powtórzyć? — Jego ton ociekał słodyczą.
— Mówiłem, że musimy dojechać dzisiaj do Femen.
— Do Femen?
— Głuchy jesteś, Calder? — burknął Cahir ze źle skrywaną irytacją. Dopiero teraz podniósł wzrok znad mapy, skrzywił wargi. — Tak, do Femen.
— Och, wybacz to dopytywanie — mruknął Victarion, pochylając się z powrotem nad błyszczącą taflą rzeki i nabierając wody w dłonie. — Już prawie zapomniałem, jak brzmi twój głos.
Odpowiedziało mu pełne niechęci milczenie. Woda znów chlusnęła, miło, kojąco, chłodząc rozgrzaną skórę.
— Femen to prawie połowa drogi, dobrze myślę?
Cisza.
Victarion ostatni raz zanurzył ręce w rzece, wstał, podszedł do Cahira, zerknął mu przez ramię z umiarkowanym zainteresowaniem, przemknął pobieżnie wzrokiem po mapie. Białe Turnie rysowały się potężnymi, zdecydowanymi pociągnięciami czarnego tuszu na bladym pergaminie; wąska, granatowa kreska Teru odbiegała od nich na północny zachód ku Oceanowi Droedyjskiemu. Nieco na północ od Teru, w połowie drogi z Sorii, z ozdobnym zawijasem na końcu czerniło się Femen.
— No, połowa. Za tydzień powinniśmy już dotrzeć do stóp Turni.
— Nie pomocz mapy, Calder.
Victarion stłumił w sobie chęć strzepnięcia kilku kropel wody na pergamin. Elra, niestrudzony strażnik wszelkich bibliotecznych dóbr gildii, najpewniej by go zlinczowała za rozmazanie tuszu.
— Chyba już możemy je bezpiecznie napoić — powiedział zamiast tego, wskazując niedbałym ruchem konie. — Schowaj tę swoją świętą mapę, Cahir. Za dwie godziny zajdzie słońce, pora ruszyć dupy.
Dziesięć minut potem stali tuż nad brzegiem rzeczki, niemal gotowi do drogi; Cahir już w siodle, znudzony, Victarion jeszcze na ziemi, dociągając Siwej popręg przy jukach. Funt stał bez ruchu, wpatrzony z natężeniem i tęsknotą w chłodną toń przed nim, Siwa opuściła nieco kształtną głowę, pełna łagodnej rezygnacji. Victarion poklepał ją pokrzepiająco po szyi.
— Jeszcze dwie godziny, mała. Dasz radę.
— Długo jeszcze? — mruknął w tym samym momencie Cahir. Poluźnił wodze swojej karej diablicy, oparł łokcie o łęk przedni, ostentacyjnie wyjął nogi ze strzemion. Zatrzymał ją na małym klifie, tuż nad miejscem, gdzie rzeczka była nieco głębsza, w stosownej odległości od Funta; na wszelki wypadek.
— Już, chwila. — Victarion cofnął się pół kroku, przekrzywił krytycznie głowę. — Poprawię jej tylko juki, żeby się nie rozjebały po drodze.
— Nie mamy całego dnia.
— Już.
Palce zręcznie poprawiały węzły przy jukach, oba konie stały spokojnie, Cahir westchnął znacząco. Rzeka szumiała miło, nęcąco, szklista tafla błyszczała w słońcu, gdzieś zaświergotał szczygieł.
Nagle — szarpnięcie.
Funt straceńczo wyrwał się do przodu, do rzeki, pociągnął Siwą i Victariona, ten zaklął, zaparł się nogami, nie utrzymał, runął do wody po kolana.
— FUNT, KURWA!
Cahir prychnął śmiechem, Victarion znów zaklął szpetnie, pociągnął gniewnie za wodze Funta. Chłodny strumień wody przelał się nad cholewami, chlusnął mu do butów, przemoczone spodnie przylgnęły ciasno do ciała.
Kurwa mać. Lubił te buty.
— Funt — powtórzył po chwili, już spokojniej, jakby z pewnym zdumieniem — ty mały zasrańcu. Musiałeś, prawda?
Wałach parsknął bez szczególnej skruchy, plusnął wesoło wodą, zadowolony; Victarion po chwili wahania pogładził go po ochlapanym boku, tłumiąc uśmiech. Siwa stała tuż obok z filozoficznym spokojem.
— Calder, pośpiesz się. — Głos Cahira — nadal nonszalancko, luźno i swobodnie wygiętego w siodle — znów brzmiał beznamiętnie, ale w kocich oczach błyszczały iskry czystej satysfakcji. — Bo będziemy jechać po nocy.
— Zajebiście. — Victarion zacmokał, pociągnął Funta z powrotem w stronę brzegu; Siwa posłusznie ruszyła za nimi. — Stęskniłem się za patrolami.
— Więć może powinieneś był zostać w gildii.
— Więc może powinieneś był nie wszczynać burd, Cahir.
Wałach niechętnie dał się wyprowadził z rzeki; tym razem Victarion postanowił zatrzymać go parę kroków dalej, niż wcześniej, za klifem, na którym stała klacz Cahira. Woda chlupała w butach — chyba powinien ją wylać — lekki powiew wiatru wydawał się zimniejszy niż wcześniej.
— Ciekawie to brzmi w twoich ustach, Calder.
— Coś mi sugerujesz?
Milczenie.
— Nie ukrywam, że chętnie bym wyjaśnił parę spraw — podjął Victarion, uśmiechając się miło, ale jego oczy zabłysły zimno i nieprzyjaźnie. Wrócił wzrokiem do juków Siwej, oceniając straty; Funt stanął za karą klaczą, machnął ogonem. — Ale mamy dotrzeć do Willsden żywi.
Cervan powtórzył mu to co najmniej pięć razy z rzędu, a potem jeszcze dwa razy, na wypadek, jakby nagle nie był pewien, czy wysłanie Victariona i Cahira razem gdziekolwiek to dobry pomysł i czy na pewno nie pozabijają się w drodze.
Nie pozabijali się. Jeszcze. Ale chociaż poranione twarze w końcu się zagoiły, przeorany pierścieniami policzek dawno przestał piec, a w kąciku ust Cahira nie został nawet najmniejszy ślad po bójce — niewiele się zmieniło. Victarion miał dziwną pewność, że starczyłby jeden silniejszy bodziec, aby znów rzucili się sobie do gardeł.
Głośne rżenie i nagły plusk przywróciły go do rzeczywistości. Uniósł gwałtownie głowę.
Klacz Cahira spazmatycznie cofnęła się do tyłu, uciekła w bok od Funta i Siwej, błysnęła białkami oczu; siodło było puste. Victarion odruchowo w dwóch zdecydowanych krokach podszedł do niej, złapał wodze, wymruczał coś uspokajająco, położył rękę na jej szyi. Dopiero teraz spojrzał w stronę rzeki.
I wybuchnął śmiechem, dźwięcznie, wesoło. Kara stuliła uszy.
Cahir, rzucając Victarionowi gromiące spojrzenie, odgarnął mokre włosy z twarzy, ostrożnie wstał, chlapiąc i rozbryzgując wodę na boki. Był kompletnie przemoczony; musiał zlądować z siodła prosto do rzeki. Ubrania przykleiły się do skóry, znacząc każdy mięsień, każdą kość, z włosów skapywała woda. Głośno chlupiąc, wydostał się na brzeg, oglądnął swoje ubrania z jakąś osobliwą rezygnacją, szczególnie długo zatrzymując wzrok na butach.
— Wyglądasz jak jakiś utopiec — parsknął Victarion, podając mu wodze karej. Cahir przyjął je w milczeniu, nieznacznie się krzywiąc. — Lepiej się przebierz w coś suchego. Nie będę cię niańczyć, jak się rozchorujesz.
Cahir wywrócił oczami wymownie, zerknął na słońce; złotą kulę wiszącą nisko nad horyzontem. Musiało już być po piątej.
— Jest już późno, powinniśmy jechać dalej — mruknął sceptycznie. — Im szybciej dotrzemy do Femen, tym lepiej.
— Wiesz co? — Victarion podążył za jego spojrzeniem, machinalnie podszedł do pozostałych koni, złapał Funta. — Może już tu zostańmy na noc. Starczy opału, mamy jedzenie, wodę i obrok dla koni. To dobre miejsce.
— Ale…?
— Ale co, mieszczuchu? — Victarion uśmiechnął się lekko, nieco złośliwie. — Im bliżej Turni, tym częściej będziemy spać pod gołym niebem. Przyzwyczaj się, Cahir. No, i przynajmniej wypierzemy i wysuszymy ubrania.
Cahir znów spojrzał na swoje buty, zawahał się.
— Niech ci będzie, Calder.
Konie wydawały się całkiem zadowolone z takiego obrotu spraw. Zwłaszcza — Funt.
Victarion i tak był już mokry. Równie dobrze mógł być mokry trochę bardziej, więc bez szczególnych oporów zrzucił buty, rozebrał się do spodni i koszuli, wskoczył na podekscytowanego Funta na oklep i wjechał do wody.
Funt kochał rzeki. Kochał wodę. Kochał się chlapać.
I kochał zrzucać Victariona do wody.
— Funt, krowo!
Victarion grzmotnął o dno rzeki plecami, podniósł się chwiejnie, parsknął wodą. Mokre włosy wpadły mu do oczu, z ubrań ściekała woda; gdzieś z brzegu doleciał go śmiech. Cahir, na wpół ubrany, jeszcze przed chwilą z wyrazem głębokiego niesmaku na twarzy wykręcający koszulę, teraz nieco drwiąco obserwował radosny trucht Funta i jeszcze radośniejsze wierzgnięcia.
— Co, utopcu... — Victarion złapał wałacha, wślizgnął się na jego grzbiet. Funt uderzył kopytem o wodę, z zachwytem wpatrzył się w zbudzone morze kropel, przebiegł kilka szczęśliwych kroków, fiknął, znów spektakularnie zrzucając Victariona do rzeki. Victarion zakrztusił się wodą i roześmiał cicho. — Nie stój tak, Cahir, weź Siwą, skoro twój diabeł boi się wody.
— Mój diabeł ma na imię Al-Fala.
— Al-Fala — zgodził się Victarion. Funt nie dał się chwycić, zaparskał, odtruchtał kawałek. — Siwej jest za ciepło, mógłbyś mieć litość.
Funt niespodziewanie się zatrzymał, podejrzanie posłusznie poczekał, aż Victarion znów wespnie się na jego grzbiet, aby natychmiast zerwać się do radosnego kłusa. Woda bryzgała na boki, Funt podskoczył, wskrzesił ogromną falę, nadzwyczaj zadowolony z siebie.
Nowe kroki, nowy chlupot.
Cahir wjechał na Siwej do rzeki, siedząc tak pewnie i spokojnie, jakby był w kulbace, a nie bezpośrednio na mokrym, końskim grzbiecie. Siwa najpierw ostrożnie, niepewnie machnęła nogą, przyjrzała się pluskającej wodzie, machnęła ponownie. Ożywiony Funt podbiegł do niej, wyminął w ostatniej chwili, przyśpieszył, wierzgnął.
Victarion znów zleciał.
Cahir parsknął śmiechem, przeczesał palcami ciemne włosy, przyłożył Siwej łydkę, ruszył lekkim kłusem. Siwa zachlupotała, zaparskała, nagle podskoczyła, wzbijając dziesiątki kropel w powietrzu, skrzących się jak brylanty. Cahir utrzymał się lekko, swobodnie, odchylił do tyłu, mięśnie wyraźnie się napięły; kilka kropel ochlapało jego klatkę piersiową, zalśniło na jasnej skórze.
Funt pozwolił się dosiąść z figlarnym błyskiem w oczach, tylko po to, aby znów wykonać serię fikołków; Victarion ścisnął go kolanami, ale wytrzymał. Rozochocona Siwa przyśpieszyła, wierzgnęła z niezmąconą radością, zapluskała, parsknęła. Na twarzy Cahira przelotnie, na ułamek sekundy pojawił się uśmiech, zupełnie inny, niż kiedykolwiek wcześniej: naprawdę miły, jasny, ciepły, z czymś jak odległe drgnienie radości. Zniósł kolejne wierzgnięcie z niezmąconym spokojem, nie tracąc równowagi ani na chwilę, doskonale zgrany z ruchami Siwej, jakby stworzony do jazdy na oklep, harmonijny, estetyczny.
Victarion patrzył o chwilę za długo.
Funt fiknął z entuzjazmem i triumfalnie wysadził go z grzbietu.

Królisiu? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz