wtorek, 24 marca 2020

Od Victariona cd. Deryn

Ter zawsze wyłaniał się niespodziewanie.
Jeden zakręt traktu — i nagle przed oczami rozwijała się modra wstęga rzeki, długa i szeroka, ciągnąca się łagodnymi meandrami daleko, po horyzont. Po drobnych falach marszczących toń pełgały białe błyski światła; rzadko kiedy coś wzburzało spokojną taflę.
Tutaj, zaledwie dwieście mil od ujścia, Ter był leniwy. Płynął gładko i opieszale, nie przypominając w niczym porywistego potoku wypływającego z Turni.
Victarion ściągnął wodze Funta, ogarnął znajomy brzeg wzrokiem, nieznacznie się uśmiechnął. Deryn machinalnie zatrzymała rudą Aferę obok, podążyła za jego spojrzeniem. Chwilę milczeli, zgodnie obserwując powolny nurt potężnej rzeki.
— Najdalej za cztery dni przekroczymy granicę Tiedal — odezwał się w końcu Victarion półgłosem. Lekki, wiosenny wiatr dmuchnął delikatnie, zakołysał ciemną wodą.
Deryn tylko krótko skinęła głową, chociaż błyszczące oczy, utkwione w horyzoncie, zdradzały podekscytowanie. Victarion zdążył się już nauczyć odgadywać, kiedy była ożywiona, kiedy zamyślona, kiedy smutna, kiedy zła, kiedy zawstydzona; kiedy milczała, bo myślami była w zupełnie innym miejscu, kiedy ze zmęczenia, zmieszania, zniechęcenia, a kiedy mimo chęci rozmowy, bo trwająca między nimi cisza okazywała się zbyt ciężka, aby ją przerwać.
Jej oczy, barwą przypominające skrzący się lód, potrafiły dużo wyrazić, więcej niż słowa. Lepiej było słuchać oczu niż ust, Victarion już dawno się o tym przekonał.
Pomyślał o Demet, odwrócił spojrzenie.
— No, jeźdźmy dalej — rzucił lekko. — Do przeprawy jeszcze dobre siedem mil.
Funt, spięty łydkami, ruszył energicznego stępa.
— Przejedziemy dzisiaj przez rzekę? — Deryn zrównała się z Victarionem.
— Tak, tak sądzę. — Zerknął na nią spod oka, uśmiechnął się przekornie. — Niestety, bez burzy, sztormu i huraganu, dzisiaj będzie mało emocjonująco.
Deryn westchnęła, posłała mu spojrzenie pełne wyrzutu i rezygnacji.
— Długo będziesz mi to wypominał?
— Długo — przytaknął wesoło. — Burka też.
— Po prostu nas polubił!
— Mhm. Pokątne dokarmianie na pewno nie miało z tym nic wspólnego.
— Pokąt-... — Deryn prychnęła, oburzona. Odgarnęła niecierpliwym gestem pasmo włosów za ucho. — Wcale nie pokątne. I dalej nie rozumiem, w czym ci przeszkadzał ten pies.
Próbował zeżreć mi buty. Victarion skrzywił wargi.
— Naruszał moją przestrzeń osobistą. I nie lubię psów. Są głupawe, jazgotliwe i zapchlone.
— Sam jesteś… — zaczęła Deryn bojowo, ale nagle zamilkła. Victarion parsknął śmiechem.
— Głupawy, jazgotliwy czy...
— Poza tym to nie ja skręciłam w tamto pole — wybrnęła szybko. — A jakoś ci nie wypominam.
— Wzrusza mnie twoje miłosierdzie.
— Piesek przynajmniej nie sprawił, że nadłożyliśmy drogi — mruknęła, niby do siebie, niby do konia. Pochyliła się nieco w siodle, poklepała bok klaczy. — Prawda, Afera?
— Nadłożona droga przynajmniej nie szczekała na konie. — Victarion uniósł się w strzemionach, zmrużył oczy. Gdzieś przed nimi zamajaczył wóz.
Deryn pochyliła się jeszcze niżej, coś szepnęła w rudą grzywę. Victarion nie zadał sobie trudu, aby wsłuchać się w stłumione słowa; Funt wstrząsnął łbem, cicho zaparskał.
Resztę drogi do przeprawy pokonali w milczeniu.
Od wyjazdu z Tirie minęły ponad dwa tygodnie, ale właściwie nie wiedzieli o sobie wiele więcej niż na początku drogi. Deryn nie była skora do mówienia czegokolwiek na swój temat, a Victarion nie zadawał pytań; wiedział tyle, ile udało mu się dostrzec, zgadnąć, tyle, ile zdradziły jej oczy, mimowolne gesty, pojedyncze słowa. Kochała zwierzęta, litowała się nad byle bezdomnym kundlem, nie ufała ludziom i była niepoprawną marzycielką ze skłonnością do sentymentów. Kolekcjonowała przeżycia i wspomnienia jak drogocenny skarb, z pewnością tak było, to tęskne, nieobecne spojrzenie nie mogło świadczyć o niczym innym. Marzyła — może żyła marzeniami. Nawykła do pracy, wstawała wcześnie rano bez mrugnięcia okiem. Musiała mieć ciężkie życie, uznał nagle. Jak niemal każdy, kto dołączył do gildii.
Kiedyś spyta, co ją przygnało do Kissan Viikset.

*

Nadterreńskie Alith, jak zwykle, pachniało mułem i rybami.
Miejscowi przyglądali im się dość nieufnie, ktoś splunął, gdy ich mijał; Victarion nawet nie drgnął, Deryn zachowała kamienną twarz. Alith było małą, zabitą dechami dziurą, a tutejsza chybotliwa tratwa z zarośniętym przewoźnikiem w komplecie — jedyną atrakcją. Rzadko kiedy zapuszczał się tam ktoś obcy; podróżni wybierali zazwyczaj wygodniejszą przeprawę przy Femen, mosty Cresnet albo brody na południu. Popularne, zatłoczone i z bandyckimi cenami.
Rzadko kiedy zapuszczał się tam ktoś inny.
Zatrzymali się blisko rzeki, na brukowanym bulwarze przy nabrzeżu; kostka była nierówna, pełna dziur, porostów, wystających gnieniegdzie kępek trawy.
Victarion zeskoczył lekko z Funta, podał Deryn wodze.
— Poczekaj tutaj — powiedział półgłosem, oglądając się na rzekę. — Zdaje mi się, że tratwa już gotowa, pójdę zapytać, czy znajdą się jeszcze dwa miejsca. Nie zsiadaj z konia, staraj się wyglądać nieprzyjaźnie, ignoruj zaczepki i krzycz w razie kłopotów, w porządku?
— W porządku.
Zostawił ją niechętnie. Już raz czy dwa się zdarzyło, że nieprzychylność, którą niektóre wioski i małe miasteczka hojnie obdarzały Victariona, spłynęła i na Deryn; nie chciał tego, nie chciał, aby musiała tylko z powodu jego towarzystwa znosić złe spojrzenia, splunięcia, wulgarne komentarze. On już się przyzwyczaił, ona nie musiała.
Uśmiechnął się krzywo. Upokarzanie przy świadkach zawsze bolało bardziej.
Tratwa już bujała się na wodzie; ktoś już na niej stał, ktoś wprowadzał wierzchowca, przewoźnik stał z boku, zawzięcie i z wielkim skupieniem przeliczając kilka srebrnych i miedzianych monet. Victarion podszedł z miłym, przyjaznym wyrazem twarzy, oparł się niedbale o kamienny słupek nabrzeża.
— Mocny nurt dzisiaj? — zagadnął.
— Na prom? — huknął przewoźnik ciemnym, schrypniętym basem. Uniósł głowę, niespodziewanie się rozpromienił. — A-a, poznaję was! Wyście tutaj na wiosnę już przyjechali, rok będzie.
— Tak — odparł Victarion po chwili zdumienia. — Tak, istotnie. Skąd…?
— Złotem żeście płacili, w pośpiechu żeście byli. A, pamiętam, jakże. Wpadliście jak huragan jaki. — Przewoźnik zamachał rękami gwałtownie. — I ja żem mówię, że miejsc nie ma, żebyście poczekali. A wy, że nie lza, żeby was wpuścić, bo żeście w opóźnieniu i żeście świec nie przyszli gasić. Konia żeście byli gotowi ostawić na brzegu! A ja na to, że…
— Tak-tak, pamiętam. — Victarion uniósł dłoń, uśmiechnął się uprzejmie. — Dziękuję raz jeszcze. Byliście bardzo… uczynni. Znajdzie się jeszcze miejsce na promie? — dodał szybko, zanim przewoźnik zdążył otworzyć usta.
— Znajdzie się, znajdzie. Jak żem wam wtedy mówił, kolanem, łokciem się dopchnie i jeden więcej zawsze wlezie. A dziś pogoda dobra, wiatr słaby, przeprawa spokojna jak patrzy.
Uśmiech Victariona stał się jeszcze bardziej uprzejmy.
— Tym razem chciałbym prosić o dwa miejsca. Z końmi — zaznaczył.
— Dwa-a? — Przewoźnik cmoknął, obrócił się, zerknął krytycznie na tratwę.
Victarion nieśpiesznie wyjął sakiewkę. Oczy przewoźnika skupiły się na niej.
— W zeszłym roku pięć srebrnych koron od człowieka i dziesięć od konia, dobrze pamiętam? — zapytał Victarion lekko.
— Ta-ak.
— Świetnie. — Brzdęknęły złote korony, przewoźnik nagle zbystrzał. — Za dwie osoby i dwa wierzchowce.
— Przyprowadźcie konie i towarzysza. — Mrugnął do Victariona porozumiewawczo. — A miejsce zaraz się zrobi.
Victarion obrócił się akurat, jak przewoźnik — przy wtórze głośnych, wrzaskliwych protestów — przemocą ściągał z tratwy chłopa z żoną, dwójką dzieci i klatką z tłustą gęsią.
Deryn niczego nie zauważyła.
Wprowadzili konie na tratwę ostrożnie; Funt zniósł niepewny, kołyszący się grunt z filozoficznym spokojem, Afera wydawała się nieco spięta, ale nie protestowała. Uwiązali zwierzęta do belki, Deryn zbliżyła się do drewnianej barierki, przewoźnik coś zakrzyknął i z pomocą dwóch wyrostków odepchnął tratwę od brzegu długimi żerdziami.
Wypłynęli na Ter.
Tratwa kołysała się chwiejnie, prąd — chociaż łagodny — znosił ją na północ. Wiosła pluskały w wodzie, któryś koń zarżał, Victarion oparł się obok Deryn. Wpatrywała się z natężeniem w taflę, rozmigotaną, ciemną, głęboką; blask odbijający się od wody ładnie opromieniał jej twarz, pełgał po przerzuconych przez ramię włosach. Wyglądała na przejętą.
— Wypatrujesz utopców? — zagadnął ją cicho, z rozbawieniem.
Deryn nie zdążyła odpowiedzieć.
— Calder? — zadudnił głos tuż za nimi. — Niech mnie, to naprawdę ty?
Deryn drgnęła, Victarion obrócił powoli głowę; dłoń mimochodem podniosła się do rękojeści miecza.
Potężny brodacz — jasnowłosy, rumiany i okrągły — postąpił krok do przodu, podparł się rękami pod boki z niedowierzaniem. Jego twarz wykrzywiła się w szerokim uśmiechu. Victarion przesunął opieszale wzrokiem po jego sylwetce, zatrzymując się nieco dłużej przy pasie; brodacz nie miał broni.
Dłoń opadła.
— Znamy się? — zapytał Victarion w końcu, po chwili milczenia.
— Czy my się znamy? — Brodacz parsknął głośnym, gardłowym śmiechem, klepnął się w potężne udo, podszedł jeszcze bliżej. — Niech mnie, Calder. I to jak się znamy! Gardarsson jestem. Tola Gardarsson.
— Gardarsson — powtórzył Victarion obojętnie. Nagle go olśniło. — Zaraz, ten Gardarsson? Z Askry?
Ten chuj, który nie ominął żadnej okazji, aby przypomnieć Victarionowi nieprawe pochodzenie i nieznanego ojca? Zacisnął zęby, uśmiechnął się nieszczerze. A miał nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczy tej parszywej gęby.
Gardarsson pokiwał głową z entuzjazmem. Niewiele już w nim zostało z barczystego, ale nadal harmonijnie zbudowanego dwudziestolatka, którego Victarion zapamiętał. 
— Nic się nie zmieniłeś, Calder, niech mnie — oznajmił Gardarsson w tym samym momencie. Z nieskrywaną ciekawością spojrzał na Deryn. Trochę zbyt otwarcie. Zbyt znacząco. — A to jest…?
— Deryn. — Victarion błysnął zębami w wyjątkowo paskudnym uśmiechu, w nagłym impulsie objął ją ramieniem. — Przyjaciółka.
Zacisnął palce na jej skórze, współpracuj-proszę. Deryn nie zaprotestowała, uśmiechnęła się miło, ukradkiem trącając go butem w kostkę.
— Miło poznać — zapewnił ją Gardarsson szarmancko, chwilę czekał, czy Deryn wyciągnie dłoń do ucałowania albo chociaż uściśnięcia. Nie wyciągnęła. — No, Calder, opowiadaj. Gdzie się podziewałeś te wszystkie lata, co? Myśmy się wszyscy zastanawiali, Nyśka mi nawet ostatnio mówiła, że ty to jak kamień w wodę, hyc i cię nie ma. Co niektórzy przebąkiwali, że, już, hm…
— Nie żyję? — zapytał Victarion z niezmąconą słodyczą.
Gardarsson nieco się zmieszał, przeczesał włosy dłonią.
— Wiesz, jak to jest, ludzie gadają. I do tego po tej paskudnej historii, z Norreyem… Niech mnie. Norrey był morowy chłop. Szkoda go cholernie.
— Szkoda — powtórzył jak echo Victarion, momentalnie sztywniejąc; krótki, przelotny skurcz chwycił go za gardło. Nieświadomie zacisnął dłoń na ramieniu Deryn mocniej. — A co u, hm, tego… Ha… He… Hes…?
— Hosvira? — zgadł Gardarsson. Machnął ręką. — Ech, kuzynek już w królestwie Duołaja, niech nas prowadzi. Trzecia wiosna będzie.
— Och. — Victarion zrobił pełną ubolewania minę. Hosvir, drugi chujek z Askry, wyjątkowo cięty na Arstana. — Co się stało?
— Lawina — wzruszył ramionami Gardarsson. — Uparł się, że wylezie na Hawrań zimą, od południa. No i nie wylazł, zdjęło go jak piórko.
Idiota, uznał Victarion. Ale nie powiedział tego na głos.
— Przykro to słyszeć.
— Góry dają i odbierają, takie życie. — Gardarsson znów wzruszył ramionami, nieszczególnie przejęty. — Nie każdy ma tyle szczęścia, co ty, Calder. Czarcia Szyja! Niech mnie, pamiętam to jak dziś.
Deryn, coraz bardziej zdezorientowana, przenosiła spojrzenie z jednego na drugiego, nadal wyginając wargi w miłym uśmiechu. Ostrożnie i delikatnie zsunęła dłoń Victariona ze swojego ramienia.
— Niech mówiłem ci wtedy — dodał Gardarsson tubalnie — ale łazisz jak kot, Calder, niech mnie. Ja bym się nie odważył, nie bez lin.
Ty mnie do tego podjudzałeś, zasrańcu.
— Byłem głupi.
— Ale będzie co wnukom opowiadać, co? — Gardarsson puścił oko do Deryn wyraźnie i bezpośrednio, zaśmiał się rubasznie; ta od razu się zmieszała. Victarion przelotnie zastanowił się, jak wyglądałby uśmiech Gardarssona, gdyby go nieco poszerzyć. Nożem. Od ucha do ucha.
— A ty, Gardarsson? — zapytał zamiast tego. — Co tutaj robisz?
Gardarsson natychmiast się nadął, przybrał ważną minę.
— Interesy w Sorii. Wracam właśnie na południe. O! — Uśmiech, który nagle pojawił się na jego twarzy, nie wróżył nic dobrego. — A wy? Też na południe? Może pojedziemy razem, powspominamy dawne czasy, co, Calder? Opowiesz, co u ciebie? — Znów spojrzał na Deryn, natychmiast się poprawił. — U was? Moja Nyśka się ucieszy, niech mnie. A jak w Estaronie będą ciekawi! Sto lat tam nie zaglądałeś, a ile się pozmieniało, wszystkie twoje siostry już powychodziły za mąż, o!, a Clementia czwarte dziecko urodziła, wiesz…?
Victariona nie obchodziło, co się pozmieniało w zasranym Estaronie, ile Clementia, brunetka o uśmiechu żmii, z którą łączyła go tylko krew matki, miała gówniarzy, kogo ojczym unieszczęśliwił pozostałymi siostrzyczkami ani kim, do kurwy nędzy, była Nyśka.
Obchodziło go tyle, że — chociaż nie jechali na południe — droga w stronę Fosse i Białych Turni częściowo się pokrywała, a on nie chciał spędzić tych kilku dni w towarzystwie Gardarssona.
Rzucił Deryn spojrzenie, które mogło znaczyć tylko jedno.
Pomocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz