sobota, 28 marca 2020

Od Cahira cd. Victariona

Wnętrze zajazdu było przyjemnie ciepłe, uśpione, częściowo pogrążone w mroku. Ogień łagodnie trzaskał w kominku, deszcz cicho grał na parapetach, uderzał w szyby. 
Właściciel, spostrzegłszy ich przybycie, uniósł nos znad książki, zerknął na nich przez okrągłe, nisko osadzone na nosie szkła.
— Mogę w czymś pomóc?
Calder stanął przed kontuarem. Jego ubrania były przemoczone, woda skapywała z nich obficie, tworzyła na posadzce niewielkie kałuże.
— Chcemy skorzystać z noclegu.
— Z noclegu? — Właściciel przerzucił stronę. — Więc trochę się panowie spóźnili. Ostatni pokój wyszedł mi niespełna godzinę temu, gdyby pano...
— Nasz przyjazd był zapowiedziany — wpadł mu w słowo Calder. Mówił powoli, spokojnie, choć Cahir wiedział, że był zmęczony, poirytowany wielogodzinną podróżą w trudnych warunkach. — Jesteśmy tu na życzenie sołtysa, sołtys miał zadbać, aby trzymano tu dla nas wolne pokoje.
Właściciel zmarszczył wielkie, siwe brwi.
— Sołtys?
— Sołtys.
Książka zamknęła się gwałtownie, spoczęła na blacie.
— Zaraz to sprawdzimy... W terminarzu powinno być coś na ten temat. — Właściciel zgarnął świecę z blatu, postawił ją na podłodze, zaczął przetrząsać jedną ze skrzynek. — Jak na nazwiska?
— Calder i O'Harrow. — Cahir dyskretnie wykręcił poły płaszcza, woda urywanym strumieniem pociekła na podłogę.
Właściciel rozpostarł na kontuarze rolkę pergaminu.
— Calder i O'Harrow, Calder i O'Harrow, Calder i O'Harrow... — Szpic długiego pióra zaczął sunąć niespiesznie po jednej z kolumn. — Calder i... Mam! Faktycznie, jest tu jakaś adnotacja przy nazwiskach. Och, o sołtysie... Wygląda na to, że było, jak panowie mówią...
Twarz Caldera rozpogodziła się nieco. Rozluźnił ramiona, swobodnie oparł się bokiem o kontuar.
— Doskonale. Niech stajenny zajmie się naszymi końmi. I byłoby dobrze, gdyby ktoś pomógł nam wnieść bagaże.
— Alee-alee, chwileczkę! Jak już mówiłem, nie mam już żadnych wolnych pokoi.
— Słucham?
Właściciel obrócił terminarz do góry nogami, podsunął go Calderowi, postukał w pergamin końcem pióra.
— Proszę spojrzeć, tu jest jak wół napisane, że zjawią się panowie piątego, najdalej ósmego kwietnia. A dzisiaj jest trzeci. Są panowie zbyt wcześnie, panów pokoje aktualnie są wynajmowane.
Cahir zbliżył się, przebiegł wzrokiem po adnotacji, uniósł kącik ust w krzywym, złośliwym uśmiechu, spojrzał na Caldera.
— Jedziemy skrótem, jedziemy skrótem — zaczął go przedrzeźniać.
Calder na niego nie spojrzał.
— Naprawdę nie znajdziemy tu ani jednego wolnego pokoju?
Właściciel wrócił na krzesło, rozsiadł się wygodnie, przysunął sobie książkę, zaczął ją kartkować.
— Ani jednego. Zapraszam za dwa dni.
— Mamy pieniądze, jeżeli mogłoby to w czymś pomóc.
— Nie, to nic nie pomoże.
— Może są w okolicy jeszcze jakieś zajazdy? — odezwał się Cahir.
— Jest jeden, w Radin, sąsiedniej wiosce. To ze dwie godziny drogi stąd, jeżeli jedzie się żywym tempem, ale przy tej pogodzie... — gwizdnął przeciągle.
Calder zaklął, przeczesał mokre włosy palcami. Cahir przeszedł się w tę i z powrotem.
— Bogowie, o bogowie...
— Chyba żeee — mruknął właściciel, zatrzymując ich na progu. — Chyba że poddasze.
— Poddasze? — powtórzył Cahir.
— Poddasze — przytaknął właściciel. — Mogę wynająć w drodze wyjątku. Ale tam warunki są niespecjalne.
Calder strząsnął wodę z dłoni, rzucił Cahirowi pytające spojrzenie. Cahir westchnął, potarł skroń, zamknął znużone oczy, skinął głową.
— Może być.
— Ale będą panowie spali na podłodze.
— Przeżyjemy — zapewnił Cahir.
— I szczury...
Calder uśmiechnął się samymi ustami, postukał palcami we framugę.
— Drobiazg.
Właściciel podniósł się z krzesła z lekkim ociąganiem, rozprostował przygarbione plecy, stęknął, sięgnął po świecę, zaczął lekko kuśtykać w głąb pomieszczenia.
— Pójdę po pościel. I obudzę syna, zajmie się końmi i pomoże z bagażami.

~~***~~

Cahir położył swój materac pod ścianą, w pobliżu okna. Westchnął, usiadł na słomie, rozejrzał się bez przekonania.
Poddasze było zaniedbane, brudne, niemożliwie zakurzone, wypełnione po brzegi wiekowymi, bezużytecznymi sprzętami. Wszędzie walały się skrzynie, puste beczki, połamane krzesła, fragmenty zdezelowanych mebli. Cahir nie zobaczył jeszcze ani jednego szczura, choć z kątów nieustannie dobiegały piski, odgłosy pośpiesznie dreptających łapek. Uniósł podbródek, spojrzał w górę. Sufit przeciekał, był niski, do tego stromo opadał z jednej strony, łatwo było uderzyć w niego głową.
Calder siedział na materacu po drugiej stronie. Obok niego leżała para ubłoconych, przemoczonych butów.
— Mogłeś zostawić je za drzwiami — stwierdził Cahir sucho.
Calder uniósł kącik ust.
— Robi ci to różnicę w takich warunkach?
— Tak. Nie musisz ich pogarszać.
— Zaraz doprowadzę je do porządku. I tak miałem to zrobić.
— Ile policzono nam za ten apartament? — westchnął Cahir. Położył się na materacu, wsunął rękę pod głowę, wyciągnął się. Pościel była czysta, świeża słoma miała wspaniały zapach.
— Tyle, co za zwykły pokój.
— Pieprzysz.
Pomieszczenie wypełnił śmiech. Krótki, mrukliwy, cichy, nieco ponury.
—  Nie.
Calder wydobył z worka kawałek materiału, podniósł się, sięgnął po buty. Gdy przysunął sobie świecę, płomień zadrżał, zamigotał lekko. Pomarańczowe błyski obrysowały pochyloną sylwetkę ciepłym konturem, musnęły ściany, prześlizgnęły się po sperlonej kroplami deszczu szybie.
— Idziesz już spać?
Cahir nie odpowiedział. Przewrócił się na bok, twarzą do ściany, narzucił na siebie kołdrę. Woda leniwie skapywała z sufitu, jej uderzenia o dna garnków były miarowe, miały w sobie coś uspokajającego, przywołującego sen. Zamknął oczy.
— Ten stary naciągacz za chwilę przyniesie nam coś do jedzenia — dodał Calder.
— Nie chcę nic.
— Nawet wina? — judził Calder. — Po tygodniach picia wody ze strumienia?
— Nie — mruknął Cahir w poduszkę. — Dobranoc.
— Dobranoc.

~~***~~

Warkocz sunącego po ziemi oparu, ciemność, przejmujący chłód powietrza, zaszyty na dnie serca niepokój. Cahir prawie nic nie widzi, niemal nic nie czuje, idzie powoli, ostrożnie, noga za nogą. Rzeczywistość składa się z zimna i skłębionej, wijącej się wokół kolan czerni.
Obraz się przejaśnia, dym ulatuje, rozwiewa się. Cahir zaczyna zmierzać nieco pewniej, jego oczom ukazuje się przestronne pomieszczenie. Wie, gdzie jest, choć ściany są rozmyte, pozacierane, pogrążone w cieniu. Nie jest tu po raz pierwszy, bywał tu już dawniej. Rozpoznaje meble, choć ich kontury są eteryczne, przelatują mu przez palce. W powietrzu unosi się zapach, nikły, subtelny. Ale nie do pomylenia.
Cahir idzie dalej. Staje przed białą toaletką, z nawyku opiera się przedramieniem o ramę krzesła. Przed nim rozpościera się lustrzana tafla. Wielka, obszerna, ciemnoszara, rzucająca mdłe błyski, przywodząca na myśl mętną, moczarową wodę. Cahir nie chce w nią patrzeć. Nie podoba mu się to lustro. Wie, co w nim ujrzy, nie śni tego snu pierwszy raz.
Woń różanej wody staje się intensywniejsza. Krzesło cicho poskrzypuje pod czyimś ciężarem. Bo teraz ktoś na nim siedzi. Rozlega się szept. Cichy, śpiewny, lekko przeciągnięty.
Cahir.
Każdy fragment duszy zaczyna boleć. Cahir unosi wzrok. Rhiannon przechyla łagodnie głowę, uśmiecha się niewyraźnie, trochę blado, jej oczy są smutne, ale nie przygaszone.
Życie bywa piękne, prawda?
Nie ma odwagi jej odpowiedzieć. Ostrożnie wyciąga rękę, wierzchem dłoni dotyka jej włosów. Stara się nie wykonywać gwałtownych ruchów, wie, że wizja zaraz się rozpadnie, że lada chwila sylwetka Rhiannon rozwieje się w proch i pył.
Spogląda w lustro, nie poznaje samego siebie. W uniesionym kąciku ust czai się pycha, jakaś cicha pogarda, spojrzenie ma wyniosłe, jakby rzucające wyzwanie. Kręci głową na widok bordowego, świetnie skrojonego płaszcza, wysokich, pięknych butów, migoczących różnobarwnie pierścieni. Nie przypomina ulicznego złodzieja, raczej ekstrawagancko ubranego syna lokalnego wielmoży.
Rhiannon ma na sobie jedynie nocną koszulę. Bez wyrazistego makijażu i odważnych ubrań wygląda jak zwykła dziewczyna, krucha i delikatna jak każda inna. Ręka Cahira zsuwa się, opada jej na ramię, tuż przy szyi. Rhiannon zamyka oczy, wtula w nią policzek.
Niemożliwy huk, trzask, dźwięk kruszących się ścian. Lustro tłucze się, szkło kryształową lawiną spływa na podłogę. Sufit pęka na części, tynk sypie się cienkimi, urywanymi strumieniami. Szczeliny w murach rozwierają się, wypadają z nich chmury dymu i...
Obraz znika.
Cisza.
Niebyt.
Kosmyki mgły pełzające po ziemi jak węże.
Stęchłe, lodowate powietrze, przywodzące na myśl dech spłukanego deszczem kurhanu.
Cahir idzie. Nie widzi niczego. Nic tu nie ma. Tylko gęsty opar, który formuje się w ludzkie, pozbawione twarzy sylwetki. Ich kontury dymią, zdają się płonąć szarym ogniem. Cahir przyspiesza, powietrze gęstnieje, zaczyna drapać w gardle, staje się nieznośne, nie da się już nim oddychać. Cahir zrywa się, zaczyna biec ile sił w nogach, nie jest to już bieg, ale...
Koński galop.
Hugin wyciąga szyję, mknie jak czarny diabeł. Droga rozmazuje się w oszałamiającym pędzie, kopyta łomoczą o deski, choć zdają się nie dotykać podłoża. Cahir pochyla się nad grzywą, słyszy świst bełtów, tak bliski, rozlegający się tuż nad głową. Nagle koń pada, czas zwalnia, Cahir wylatuje z siodła, zderza się z ziemią, teraz przerażająco nieruchomą. Ma w ustach piasek, połowa twarzy pali żywym ogniem, bo właśnie zarył nią o grunt.
Wstaje, potyka się, próbuje odszukać konia. Gdzie jest Hugin?
Wokół nie ma już niczego.
Tylko ten dźwięk... To melodia. Słyszał ją wiele razy, kiedyś grywano ją czasem w przydrożnych zajazdach. Zna na pamięć jej prosty, żartobliwy, nieco wulgarny tekst.
Cahir idzie. Widzi stół. Ktoś przy nim siedzi. Mężczyzna. Wysmukły, czarnowłosy. Cahir go zna, mógłby przypomnieć sobie, jak się nazywa. Ale nie chce. Dźwięk jego imienia budzi wspomnienia, dawne, nieszczęśliwe, dźwięk jego imienia...
Budzi lęk.
Cahir siada naprzeciw. Już nie wygląda jak syn wielmoży. Stary, przetarty na łokciach płaszcz wisi na nim luźno, jego buty są popękane, zniszczone, rękę zdobi tylko jeden pierścień: mały, skromny, niewiele warty, z matowym kamieniem. Tu są lwy, tu są lwy. Na usta mężczyzny wstępuje miękki, koci uśmiech, jego oczy są blade, skrzą się jak lód.
Tu jest lew.
Chłód przybiera na sile. Okno obok nich jest otwarte. Księżyc, okrągły jak talerz, wydaje się niemożliwie wielki, dziwnie bliski. Jego promienie lśnią jak sztylety, padają na stół, na mężczyznę, załamują się na szalbierczo wystających kościach policzkowych, wskrzeszają na kruczych włosach jasne refleksy, odbijają się od ubrań srebrną łuną.
Cahir oddycha niespokojnie, wie, co się zaraz wydarzy, wie, jakie słowa zaraz padną. Rozlega się głos, nieco mrukliwy, niski.
Za parę dni już nas tu nie będzie, wracamy w góry. Jesteśmy Przewodnikami, nie wiem, czy...
Cahir wstaje, krzesło przewraca się ze wstrząsającym hukiem. Obraz rozpada się na kawałki, pęka jak szyba, w którą ktoś cisnął kamień. Przestrzeń zasnuwa zasłona dymu, jest zimno, coraz zimniej.
W jednej chwili: zapach wina, półmrok, ruiny gdzieś w pobliżu lasu, niedaleko Ovenore.
Ishil wzdycha ciężko, teatralnie. Siedzi rozwalony na skarpie, opiera policzek na pięści, rozgląda się wokół, jego spojrzenie wydaje się zarazem zaintrygowane i obojętne.
Więc mówisz, że — o ile dobrze zrozumiałem — sprzedałeś dwóch ludzi za to? 
Wskazuje butelki. Cahir nie potwierdza, nie zaprzecza, siedzi nieruchomo, jego serce rwie się, bije głośno. Ishil przeciąga się, tłumi ziewnięcie.
I co, było warto, Cahir? Jestem ciekawy. Uważasz, że ubiłeś dobry interes?
Cahir cofa się na oślep. Jego but osuwa się na wyślizganym, wyszczerbionym murze. Spada prosto w drgającą polifonią dźwięków przepaść.
Było warto?
Nagle: niebyt, pustka. Ziemię przesłaniają chmury ciszy, które są czarne jak dno oceanu. Zimno wzbiera falą, narasta, przeszywa kości. Pozostaje tylko mrok.

~~***~~

— Obudź się, Cahir.
Otworzył oczy, które natychmiast zalała fala oślepiającego blasku. Zamknął je, owinął się szczelniej kołdrą, naciągnął ją na głowę. Materac zapadał się pod nim przyjemnie, był miękki, pachniał wspaniale.
— Jeszcze śpisz? No dalej, wstawaj.
Puścił słowa Caldera mimo uszu, nie poruszył się, nie otworzył oczu. Wciąż czuł zmęczenie, miał wrażenie, że w nocy nie zmrużył oka.
— Wstawaj. — Calder złapał za koniec kołdry, ściągnął ją na podłogę.
Cahir zmarszczył brwi, rzucił mu wrogie spojrzenie.
— Dlaczego budzisz mnie tak wcześnie?
— Tak wcześnie? — Calder podparł się ręką pod bok, złożył usta w półuśmiechu. Był ubrany, gotowy do wyjścia. — Spaliśmy do południa. Jest już późno, dlatego wstań grzecznie, doprowadź się do porządku i zejdź na dół. Zjemy coś i złożymy sołtysowi wizytę.
Cahir zmusił się, by usiąść. Potarł skroń, zamknął oczy. Wokół było zbyt jasno.
— Zrozumiałeś mnie, chłopcze? — upewnił się Calder.
— Mhm.
— Świetnie. Czekam na dole. Masz pięć minut.
Zawiasy zaskrzypiały, drzwi zamknęły się z charakterystycznym kliknięciem. Na schodach rozległy się kroki.
Cahir jęknął, rzucił się z powrotem na materac.

Kocie? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz