piątek, 20 marca 2020

Od Victariona cd. Deryn

— Jeszcze raz przepraszam za kłopot.
— Nie szkodzi, nie szkodzi. — Właściciel przybliżył pęk kluczy do oczu, zaczął ze skupieniem szukać właściwego. Mały kaganek w jego dłoni palił się nierówno, chybotliwie. — Ale skąd, na najświętszą Erishię, panience przyszło do głowy w noc, w burzę wychodzić?
— Panienka miewa oryginalne pomysły — mruknął Victarion, poprawiając trzymany w rękach koc. Chwycił go mimochodem, odruchowo, gdy wychodził z pokoju i bardzo starał się nie prychnąć śmiechem na pół budynku.
— Z burzą nie ma żartów, łatwo o nieszczęście. — Starzec w końcu znalazł klucz; zgrzytnęło w zamku, stuknął skobel. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, chłodny powiew wtargnął do środka. — Na Erishię i wszystkich bogów…! Panienka kompletnie przemoczona…!
Deryn uśmiechnęła się blado, z zażenowaniem, odgarnęła wilgotny kosmyk za ucho; trochę dygotała. Woda ściekała jej z ubrania, włosów, krople toczyły się po bladej, wyziębionej twarzy, skapywały z rzęs, spływały po szyi, niknęły w mokrym materiale, cicho spadały na podłogę. Skrawek jasnej, przemoczonej koszuli nocnej przykleił się jej do łydki.
— Niech panienka wchodzi, wchodzi szybko! — Przejęty starzec usunął się z korytarza, pośpiesznie wskazał głąb sieni, wyprostował przekrzywioną szlafmycę. — Panienka się przeziębi, na bogów.
— Płaszcz przemoczony? — zapytał Victarion; gdzieś na dnie jego głosu migotało rozbawienie, iskierki z trudem tłumionego śmiechu. Deryn dopiero teraz uniosła na niego spojrzenie, umknęła nim w bok, skinęła głową. Victarion westchnął lekko, rozłożył koc, przytrzymał w dłoniach. — Zostaw go tutaj, rozwiesimy go przy ogniu. I idź się przebrać w coś suchego.
— Zagotuję wodę na herbatę — zaofiarował się właściciel. — Panienka na pewno zmarzła. Tommy rozpalił w kominku na dole, można już rozwiesić mokre rzeczy.
— Dziękujemy. — Victarion wrócił wzrokiem do Deryn. — A buty? Co z butami?
— Trochę mokre — bąknęła.
— Spróbujemy je wysuszyć do jutra.
Z płaszczem mógł być większy problem. Ale tego już nie dodał na głos.
Deryn zdjęła buty, błysnęła bosymi stopami; niezręcznie, ogromnie zażenowana zsunęła płaszcz z ramion, pozwoliła okryć je kocem, zacisnęła zaraz na nim zziębnięte dłonie, opatuliła się, oddała Victarionowi wełniany płaszcz; był ciężki od wody.
Szary, ciemny koc przelotnie się rozchylił.
Przemoknięty materiał koszuli przykleił się szczelnie do skóry, znacząc każdą krzywiznę ciała.
Victarion odwrócił wzrok ułamek sekundy później, niż wymagałaby tego grzeczność; kącik ust drgnął mu do uśmiechu. Deryn oblała się ciemnym pąsem, okryła szczelnie kocem, cofnęła o krok.
— Powieszę płaszcz. Idź na górę, zanim zmarzniesz jeszcze bardziej, ogarniemy ci zaraz coś na przeziębienie. — Mrugnął do niej żartobliwie, zawrócił w stronę kominka. Usłyszał jeszcze pośpieszne uderzanie bosych stóp o podłogę, głośne, urywane skrzypnięcia schodów, zupełnie, jakby Deryn przebiegała po dwa stopnie.
Nie obrócił się.
Rozwiesił mokre okrycie starannie, pieczołowicie, tak, aby nie groziły mu iskry z paleniska, w stosownej odległości odłożył jeszcze wilgotne buty. Tommy dobrze się spisał, płomień był wysoki, huczał wesoło i donośnie; trzeba będzie im zwrócić za dodatkowe zużycie opału, ogółem za całe zamieszanie. Victarion wpatrzył się w ogień, zamyślony. Zajmie się tym jutro, dyskretnie. Deryn nie musiała wiedzieć.
Jeszcze chwilę postał przy kominku, wyciągnął dłonie; przyjemne ciepło rozchodziło się od palców, gorące światło opromieniało ręce, tańczyło niespokojnie na skórze. Kilka iskier prysnęło w powietrze, żar jarzył się pomarańczowo, hipnotyzująco, palące się drewno przyjemnie pachniało — przywodziło na myśl coś nieokreślonego, westchnienie nostalgii, uścisk żalu, zmącony cień wspomnień powleczonych patyną czasu, echo wielu minionych wieczorów.
— Zrobiłem herbaty.
Victarion drgnął, obrócił się, nieco zbyt gwałtownie.
Starzec stał w progu, przyjaźnie uśmiechnięty, przejęto-zatroskany, całym sobą wyrażając gotowość do pomocy, niespotykanie życzliwy.
Parę minut później — po wymienieniu niezbędnych grzeczności, podziękowań, przeprosin za kłopot i nawet uprzejmych żartów — Victarion zapukał w drzwi pokoju Deryn, drugą ręką podtrzymując tacę z herbatą wlaną do potężnego, glinianego garnuszka, w jakim zwykle pije się grzańca, szklanym gąsiorkiem i łyżeczką.
Cisza.
Zapukał jeszcze raz. Mocno. Stanowczo.
— Już otwieram!
Kroki. Szelest. Chwiejne światło prześwitujące przez szparę pod drzwiami. Zgrzyt klucza w zamku.
Deryn uchyliła drzwi odrobinę, wyjrzała niepewnie, zmrużyła oczy, gdy napotkała gęstą ciemność korytarza.
— Przyniosłem ci herbatę.
— Och, dziękuję, nie trzeba...
— Tylko wymaga drobnej, hm, modyfikacji. — Victarion uśmiechnął do niej żywo, miło, bez cienia złośliwości. — Mogę…?
Zawahała się długo i wyraźnie, zanim wycofała się z progu.
Victarion, taktownie omijając wzrokiem jej sylwetkę ubraną w inną, nieco krótszą koszulę, w dwóch długich krokach podszedł do małego stolika, odłożył tacę, wziął do rąk gąsiorek. Na krześle obok rozwieszona była ta poprzednia, przemoczona; krople wody skapywały na podłogę, znacząc ją ciemnym śladem.
— Deryn, po co właściwie wyszłaś na ten deszcz? Nudziło ci się? Nie mogłaś zasnąć? — zapytał, nadal na nią nie patrząc; ton brzmiał łagodnie, pobłażliwie. Korek cicho wyskoczył z szyjki butelki. — I zmiataj do łóżka. Jeśli się teraz rozchorujesz, wrócimy do gildii i oddam cię na pastwę syropków Iriny.
— Nie jestem już dzieckiem — wyburczała pod nosem, nieprzychylnie, z irytacją.
— Zajebiście, a teraz zmiataj pod kołdrę.
Chwila niechętnej ciszy, zaraz potem: kolejne kroki, rama łóżka zaskrzypiała, zaszeleściła pościel.
— Poza tym… — zaczęła znów Deryn po chwili buntowniczo, nieco zniecierpliwiona, ale nagle urwała. Poczuł na sobie jej wzrok. — Victarion, co ty robisz? Co to jest?
— Spirytus. — Chlusnął szczodrze, od serca. — Góralska herbata, innymi słowy. Pewnie obrzydliwie słodka, gospodarz wjebał chyba dwie łyżki miodu, ale przynajmniej jutro nic ci nie będzie.
Zamieszał herbatę, wziął kubek, podał Deryn, zawiniętej w kołdrę aż po szyję, oparł się barkiem o framugę. Dziewczyna chwilę ściskała kubek w dłoniach, wpatrując się w parującą zawartość uporczywie. Nie zbliżyła go do ust.
Czas mijał, herbata stygła, Deryn zaklinała ją wzrokiem.
Victarion roześmiał się cicho.
— Nie jest zatruta, Deryn.
Podniosła na niego spojrzenie — jasne oczy zalśniły niemal błagalnie — westchnęła z frustracją, zacisnęła palce na kubku.
— Nie lubię herbaty — powiedziała w końcu, cicho, zmieszana.
— Spróbuj chociaż.
Nie odpowiedziała. Skuliła nieco ramiona, wbiła znów wzrok w kubek, we własne, blade dłonie. Włosy, nadal mokre, skręcały się w fale wokół jej głowy; w tym świetle wydawały się o wiele ciemniejsze, niemal czarne.
— Deryn, daj spokój, na pewno nie jest aż tak chujowa.
Milczenie. Oczy spuszczone.
— No dobrze, niech ci będzie. — Victarion oderwał się od framugi, rozbawiony, wyciągnął dłoń. Oddała mu kubek z wyraźną ulgą. — W takim razie zrobimy ci grog. Grog wypijesz?
— Och, tak. — Wszystko-byle-nie-herbata zadźwięczało tak wyraźnie, że Victarion znów się roześmiał. — Dziękuję.
(Po chwilowej konsternacji pozwoliła zabrać mokrą koszulę i rozwiesić ją na kominku obok płaszcza).
Okazało się, że gospodarz nie ma rumu.
Victarion, znów pukając w drzwi Deryn — tym razem z kubkiem prawie-grogu w rękach — przelotnie zastanowił się, czy powinien ją ostrzec, że zrobili go na czystym spirytusie i że nieco za dużo im się nalało.
Uśmiechnął się lekko. Cóż.
Najwyżej spłonie w piekle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz