piątek, 20 marca 2020

Od Ophelosa CD Victariona

Brakowało mu jedynie zostania pieprzonym łowcą potworów, choć, musiałby przyznać, przygotowany byłby do tego lepiej niż niejeden. Bo na piersi leżał wisior w nieznany mu sposób ostrzegający przed niebezpieczną magią. Bo przecież doskonale wiedział, że wąpierza samym czosnkiem raczej się nie ubije, jak niektórzy kapłani w swych przemowach powtarzali, a jedynie zniechęci ewentualne adoratorki oraz adoratorów. Chryzant podejrzewał, że powtarzane przez duchownych głupstwa były więc raczej związane ze sferą ludzkiej seksualności, a nie ewentualną ochroną przed potworami. Przy okazji przecież mieli zarobić na kolejnych miejscach pod grób na cmentarzu, czysty interes.
W głowie pastuszkowi nie było jednak ani dyskusji o seksualności czy o cmentarzach oraz ewentualnych szeroko pojętych interesach religijnych przedsiębiorców idących w parze z tym tematem. Czosnek jednak przez głowę pospiesznie przebiegł, w końcu żadnych adoratorów czy adoratorek w pobliżu nie było.
Problematykę przyprawy przysłoniła jednak problematyka Elżuni, nadal wijącej się w ramionach delikatnie obejmującego zwierzę i chowającego nos w brudnej wełnie Chryzanta, który prawdopodobnie ze złości marszczył swoje czoło, jak nigdy w przeciągu swojego nadal niezbyt długiego życia. Bo żaden złodziej, żaden wilk i żaden pieprzony wampir nie miał prawa atakować chryzantowych wychuchanych owiec, nawet jeżeli uprzednio zapuściły się one samotnie w las, nie będąc pod jakąkolwiek kontrolą. Puchate stworzenie zaskomliło jeszcze raz, a pastuch po prostu musiał przyznać, iż coś ścisnęło go za klatkę piersiową, jak i za krtań.
Zerknął kątem oka na bułańca, nadal trzymanego w ryzach przez Victariona. Mógł spróbować wskoczyć w siodło wraz z Elżbietką, a wodze pochwycić w jedną dłoń, ryzykował jednak ewentualne zmiażdżenie już uszkodzonej nogi, nie wspominając nawet o jakimkolwiek spłoszeniu ogiera, zadębowaniu, nie daj bogowie przewróceniu, co mogłoby być tragiczne w skutkach dla owcy. On by się wykaraskał, nie z takich sytuacji wychodził cały i zdrowy. Jedyną więc opcją była podróż z buta, przy łopatce konia, który musiał zostać pochwycony przez jego towarzysza. Owca niesiona musiała być w dwóch rękach, przecież nie chciał taką głupotą, jak przerzucenie przez ramię czy niesienie jej na karku, uszkodzić malucha jeszcze bardziej.
Chryzant nie chciał nawet myśleć o tym, iż obie zajęte ramiona oraz niskie położenie w porównaniu do jego towarzysza czyniły z niego idealną ofiarę dla ewentualnej bestii. Zresztą, nie własne bezpieczeństwo miał na głowie, gdy wąpierz mógł właśnie dobierać się do pozostałych owiec. Gwałtownie pokręcił głową, spojrzał na Victariona wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu, choć ten mógł nawet tego nie dostrzec w otaczających ich ciemnościach. Światło pochodni zniekształcało twarze, cienie wydłużały się, rysy zaostrzały. Obaj wyglądali groźnie, pastuch obawiał się jednak, że za mało groźnie dla ewentualnej bestii, która w tym momencie mogła już czaić się na jego chude kostki, dzięki bogom, że przykryte porządnymi, skórzanymi butami.
— Wskakuj Victarionie na konia, nie ma sensu, byś i ty stał jak baran ziemi i wystawiał się prosto pod zęby sukinsyna — stwierdził w końcu, podrzucając delikatnie owcę i na chwilę chwytając ją jedną ręką, gdy druga dłoń szukała sztyletu za skórzanym pasem. Nadal tam był, nigdzie nie uciekał, choć raczej nie miał zdać się chociażby miernie w pojedynku z dużym zwierzem. — Wystarczy jeden z nas w tych zaspach — westchnął ciężko. — Jeżeli mógłbyś, weź wodze bułańca i osłaniaj mi plecy, ładnie proszę i obarczam swym zaufaniem.
Owca położyła pysk na jego ramieniu, nadal cicho pobekując. Najchętniej jak najszybciej zaniósłby ją do stajni, by tam wygrzała się porządnie, jednak na początku należało znaleźć pozostałą zgraję uciekinierów. Po krótszej chwili namysłu, jeszcze tuż przed wyruszeniem w dalsze poszukiwania, Chryzant pospiesznie schował ją pod swoim futrem w nadziei, iż to powstrzyma wyziębienie zranionego organizmu. Niezbyt przejmował się nadal powolutku sączącą się krwią, która w końcu miała przedostać się do jego koszuli, choć wolałby, by nigdy to nie nastąpiło.
— Ruszamy? — zapytał, krzyżując stalowe spojrzenia z mężczyzną.
— Ruszamy.
Owca zabeczała jeszcze raz, machnęła zdrowymi nogami, próbując się wyrwać, a dzwonek na szyi zadźwięczał szorstko, niby będąc zaniepokojonym całym przedsięwzięciem. Chryzant przytrzymał mocniej zwierzątko, niczym szorstki ojciec niesfornego syna i zaczął przekopywać się przez kolejne zaspy, nasłuchując, szukając śladu racic w śniegu. Większej lub mniejszej ilości, licząc jednak na pierwszą opcję, bo najchętniej zakopałby się już pod pierzyną, tą z puchu oczywiście, schował nos w poduszce i pierdoliłby to wszystko. Chciał jedynie spokojnego snu, nie liczył tej nocy nawet na ciepło drugiej osoby w łożu i mokrych pocałunków na polikach. Pragnął owiec na swoim miejscu, całych oraz zdrowych, własnego, nieprzemoczonego tyłka na materacu. Nic więcej, nic mniej.
— Wąpierz — stwierdził nagle, nie oglądając się jednak za siebie. Wolał mieć wbite spojrzenie tuż przed siebie, nie dając zajść się od jakiejkolwiek strony. Bo przecież Victarion osłaniał mu plecy. Miał przynajmniej taką nadzieję, choć ojciec zganiłby go jak diabli, stwierdziwszy, iż w ten sposób wystawiał się jak największa, nieelegancko ujmując, pizda. — Ten skurwysyn to pieprzony wąpierz. Wąpierz w tym kurwidole, no na Nathoriego, na Erishię, no ja pierdolę. — Niezbyt przejmował się dworską etykietą. Nie gdy chodziło o chuja atakującego jego wzorowe stadko owiec.
— Hm?
— To musiał być wąpierz.
— Wampir?
— No wąpierz. Wampierz. Wampir, jak kto woli — rzucił półgłosem, wzruszając ramionami. Kątem oka zerknął na owieczkę, której pysk wystawał spomiędzy futra. Wziął głębszy oddech, a następnie odetchnął prosto na nią, jakkolwiek chcąc ją ogrzać. — Nadal krwawi. Koszula mi chyba przesiąkła — mruknął, bardziej do siebie niźli do Victariona, poszukując rany zwierzęcia jedną z dłoni i ostatecznie natrafiając na wilgotne miejsce. Westchnął ciężko, jak gdyby przyspieszając kroku, choć nie sądził, by miało to przyspieszyć poszukiwania. — Będzie trzeba szuję ubić — zaskakiwało go jak wiele określeń na stworzenie zdążył już znaleźć we własnym umyśle — raz się jej udało, to zaatakuje i drugi, nie daj bogowie się rozhula i wejdzie do Tirie, rzuci się na dzieciaki. Módlmy się, że tylko jeden.
— Nie każdy pasterz zna się na wampirach.
Chryzant uśmiechnął się odrobinę tajemniczo, szelmowsko, będąc złapanym wręcz na gorącym uczynku, może i parsknąwszy cichym śmiechem. Sytuacja do tego nie zachęcała.
— Nie żebym był jakimkolwiek znawcą, ale nauczyli mnie kiedyś czytać, to korzystam. W końcu pastuch powinien wiedzieć, co może czyhać na je... — Stanął jak wryty, nasłuchując ewentualnych niepasujących do leśnej nocy dźwięków. I choć wydawało mu się, że gdzieś w tle majaczy beczenie owiec oraz dzwoneczków, tak wolał nie ruszać biegiem w las. Nie w środku nocy, nawet będąc zdesperowanym, nie, gdy zmęczenie mogło jedynie łudzić i sprowadzać człowieka na manowce, kusząc prosto w nieodkryte.
Wolałby, by Victarion nie musiał poszukiwać dnia następnego ludzkiego oraz owczego sopla lodu.
— Victarionie, wiem, że nie masz wolnych rąk, ale byłbyś skłonny wyjąć swoją broń? — zapytał cicho, poważniejąc, prostując się. Jedna z dłoni, choć zesztywniała, a ramię zaczynało ciągnąć, przy kompletnym braku zmienianiu swojej pozycji, nadal przytrzymywała owcę, podczas gdy druga dotknęła krótkiej rękojeści sztyletu.
Miał nadzieję, że pamiętał, jak wymachiwać ostrzem. Niepokojąco, wisior nawet nie zaczął pomrukiwać. W sercu zawsze wiedział, że była to najzwyklejsza zabawka, chałtura. 
[ no wąpierz jak malowany ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz