piątek, 20 marca 2020

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Odprowadzała go wzrokiem już tyle razy, by potrafić określić jego humor jedynie na bazie skrzywienia i ułożenia jego pleców, które tym razem, wygięte w dziwny łuk, kształtem przypominały te nieszczęśliwe dni po parszywym wypadku. Zdradzieckie posunięcie demona, (które, mimo że popierała pełną swoją piersią, również w pewnym stopniu uważała za bolesne i kaleczące dotychczas spokojny umysł) śmiała w tamtym momencie przyrównać do żałoby, która nastała po ujrzeniu ukochanego zanurzonego potylicą w szkarłatno-brunatnej cieczy, dawno już wystygniętej i zgęstniałej. Nie popierała hiperbolizacji, do której przyszło jej się posunąć, a mimo to nie potrafiła inaczej opisać uczucia towarzyszącego jej podczas spoglądania na zmarniałą i zmarkotniałą sylwetkę kuzyna, który w tamtej chwili smęcił się porównywalnie do przysłowiowego smrodu po gaciach. Całą tą otoczką troski o członka rodziny, skutecznie zbagatelizowała prośby o ubranie się, będąc gotową na przekonujące wyjaśnienia i zgrabnych próbach przeskoczenia z tematu na temat, nie lękając się dzielącej ich przepaści. Taka kolej rzeczy czekała przynajmniej na Chryzanta, którego przekonać do własnego spojrzenia na daną sprawę trudno nie było, w pomieszczeniu jednak wciąż czaił się również Khardias, który mimo spuszczonego na łapy łba i doskonale już wyćwiczonej otoczki ignoranta, którą wylewał nad sobą za każdym razem, gdy rozmowy zaczęły schodzić na rzeczy, podobno dla niego nieistotne, raz po raz zerkał na kobietę, a z każdym kolejnym łypnięciem dało się coraz lepiej zauważyć subtelną zmarszczkę przy nosie, pojawiającą się tam zawsze, kiedy coś dotyczyło Narcissi.
Również, tak jak zazwyczaj bywało i na jego reakcję nie należało czekać zbyt długo, bo w końcu ruszony impulsem, wspiął się ociężałym cielskiem na długie łapy i wolnym jak dla siebie tempem, dodreptał do blondynki, by w tylko jednym, prędkim susie znaleźć się tuż obok niej na tym zaskakująco miękkim łożu, a następnie, licząc na brak reakcji ze strony kobiety, pozwolić sobie na położenie się, wyciągnięcie kończyn i oparcie łba o jej uda. Jak najwygodniejszy piesek salonowy na świecie, przymykając oczy, przytulał się do jej ciała, licząc, że nie tylko zapewni samemu sobie wygodę, lecz również jej samej, choć odrobinę ciepła, o którym zawsze zapominała i zawsze zarzekała się, że go nie potrzebuje. Wiedział jednak, że chociaż zahartowana przez miesiące spędzane na wojnach i w warunkach trudniejszych, niż większość mężczyzn potrafiłaby sobie wyobrazić, Narcissa wciąż była osobą wyjątkowo rozpieszczoną i zawsze utrzymywaną w dobrobycie. Zdawał sobie też sprawę z tego, jak ważna była dla niej odpowiednia temperatura, a ta należała raczej do wyższych, zważając na jej lubowanie się w kąpieli w wodzie, która raczej przypominała wrzątek. Również uwielbiała ubierać się w grube, ciepłe futra, co nie umykało uwadze Sistova.
Zazwyczaj też spychała go z kolan, siląc się jedynie na parsknięcie śmiechem. Teraz jednak ugodzona we wrażliwszą jej część, ze wzrokiem wbitym w odwróconego do niej plecami Chryzanta, który jeszcze kilka chwil temu szlochał w balii, co dało wyczuć się, nie będąc żadnym wyższym medium, przytuliła własną, drobną dłoń do potężnej ciemnej głowy biesa. Przejechała kilka razy po przestrzeni między uszami, nie spoglądając na niego ani razu, a dając mu czułość, o którą nie śmiał prosić, a która potrzebna była mu już od kilkunastu lat. Do której tęsknił jak nigdy, bo ostatni raz otrzymał ją, kiedy ta miała może dwanaście lat i wciąż pasjonowała się zwierzakami maści wszelakiej. Zaczynając na wiewiórkach i szczurach, które czaiły się w spiżarni dworu rodu Lavillenie, na dostojnych, potężnych koniach kończąc. Wtedy nie trzeba było im nic więcej. Jedynie pozbycia się nieco ciążącej ciszy, która trwała tak do momentu, gdy zmęczony Ophelos w końcu nie zasnął, a sama Aigis nie odetchnęła z ulgą. Rozmowy z Chryzantem ostatnimi czasy sprawiały jej trudność, jakby przez te kilka lat, kiedy się nie widzieli, rozbiegli się całkowicie, gubiąc gdzieś dawny brak barier. Teraz Narcissa odnosiła nieodzowne wrażenie, że między ich dwójką wyrósł mur. Wielki, potężny, wzbudzający irracjonalny strach przed samym spoglądaniem na niego, o przeskoczeniu nad nim nie wspominając. Sprawiało jej trudność pocieszanie go, jakby nie posiadała w sobie potrzebnej do tego wrażliwości, którą najwidoczniej również posiała gdzieś w drodze do gildii.
Mieli inne priorytety. Spoglądali na świat z całkiem różnych perspektyw. Kochali inaczej, inaczej również odczuwali to, co ich spotykało. To, co gnębiło Chryzanta, co ucinało mu skrzydeł, dla samej Aigis stanowiło jedynie jeden z wielu pagórków, które wystarczało przejść, obejść, albo nad którymi należało przeskoczyć. Czasem wręcz bała się, że to z nią jest coś nie tak. Że jej obojętność na niektóre sprawy, chłodny tok rozumowania, który nie odstępował jej na krok, miał być dla niej zgubny i pragnął odejmować jej radości z życia, których powinna doświadczać. Nie była bowiem w stanie określić, czy radość, która dotychczas ją spotykała, była na tyle pełna, co radość innych osób? Co, jeśli jej szczęście nie było w pełni ukształtowane? Jeśli nigdy nie było prawdziwym szczęściem, a jedynie jego marnym widmem, o które tylekroć się zabiegała. Dla zwykłego kłamstwa, majaczenia i udawanej rzeczywistości, która dla niej miała na zawsze pozostać taką wypraną z wielu jaskrawych barw i kolorów.
— Zbliża się pełnia — mruknął w pewnym momencie bies, starając się ominąć drażniący temat szerokim łukiem, jakby co najmniej przenosił zarazę, przez którą przejście należy do czynów niebywale wymagających. Kobieta pokiwała głową, nie ściągając dłoni z czoła psa, który oddychał ciężko, wydmuchując jak najwięcej gorącego powietrza na jej nogi. Raz na jakiś czas zamiast opuszków używała również paznokci, co spotykało się z wyjątkowym zadowoleniem ze strony Khardiasa, który mimowolnie rozpływał się w tych momentach pod jej dotykiem.
— Będzie dobrze — odparła tylko, przenosząc rękę na jego kark, który, ku satysfakcji biesa, zaczęła delikatnie masować.
Zaczęła wierzyć w przeznaczenie już kilka lat temu, gdy to zaczęło malować jej się przed oczami w postaciach demonów, zjaw i mar, które w swoim życiu napotykała zdecydowanie zbyt często. Nie wiedzieć skąd i nie wiedzieć czemu, ale od momentu napotkania po rad pierwszy magicznego wisiora i zaklętego w nim biesa, jej osoba zaczęła coraz mocniej okręcać się wokół nadnaturalnych stworzeń, które mimo złej renomy, zazwyczaj okazywały się istotami najbardziej współczującymi i pełnymi troski do kobiety. Miała ich w końcu przy samej sobie dwunastu, a prócz nich jeszcze wiele innych doświadczeń i wielu innych towarzyszy, czasem jedynie przechodnich, osoby, które pojawiły się, by zniknąć w mgnieniu oka. Byli jednak również ci podobni do Marcina, który zawitał w jej życiu na dobre, co spotykało się z zadowoleniem ze strony kobiety.
Zdarzali się też ci, o których pamiętać nie chciała, a mimo to wciąż ich wspominała, nęcona dziwnymi wizjami i echem słów, które brzęczało w jej uszach. Czasem myśli te budziły ją w środku nocy, wyrywając dech z piersi i zraszając czoło perlącym się potem. Czasem po prostu cicho o sobie przypominali, wzbudzając na plecach szybki dreszcz, który przebiegał od kości ogonowej aż do potylicy. Kończyła ze zmoczonymi włosami na karku. Kończyła z ciężkim oddechem. Kończyła z widokiem cudzych oczu, które wisiały tuż nad tymi jej, wżerającymi się w nią bezdusznie. Jakby pragnęły wyssać z niej resztki energii życiowej, jaką w sobie zachowała.
I ten, chociaż zdecydowanie bardziej związany z jej starszym bratem, odcisnął się na niej żarzącym piętnem, wydobywającym z kobiety najgorsze z cech, jakimi się odznaczała. Niby pieczęć piekielna, jedno z wielu przekleństw, jakie zdołano wymyślić i sprowadzić na ludność. Myśl paliła zawsze, gdy tylko jego postać znajdowała się w okolicy. Odejmowała rzetelności i poczytalności, gdy tylko zakwitała w umyśle, mącąc dotychczas lazurowe wybrzeże umysłu mułem, gruboziarnistym, brudnym piachem, takim, które leżało na dnie wód przy mieście Rafghaas. Śmiała się smutno, że za każdym razem, gdy zmora witała w progach jej duszy, idee, które dotychczas przypominały plaże na Wyspach Fliss, momentalnie zmieniały się w miejsca paskudne, brunatne i zanieczyszczone przez ludzką dłoń.
Nie rozumiała tylko, dlaczego osoba demona tak bardzo na nią oddziaływała, skoro przyznał się, że bezpośrednio powiązany miał być tylko z Apollinairem, a raczej jego cząstką. Fragmentem zakopanym głęboko w jego podświadomości i ciele, który miał wykiełkować dopiero za kilka lat, za kilka pokoleń. Energia, jaką jednak emanował, była jednak na tyle intensywna, by zwabić do niej ducha. Wątpiła w jego złe zamiary, dostrzegała bowiem w nim jednak coś wskazujące na resztki zachowanego człowieczeństwa, które być może począł tracić już dawno, a może wręcz przeciwnie, dopiero co zaczął podejmowania prób wyuczenia się zasad obowiązujących w rzekomo moralnym społeczeństwie.
Wskazał jednak to, czego doszukiwał się w Apollu dość wyraźnie, a przynajmniej tak słyszała Narcissa, której nigdy nie było dane dowiedzieć się, co wzbudziło tak wyraźne zainteresowanie w długowłosej zjawie, malującej się na kształt atrakcyjnego mężczyzny niemającego więcej, niż dwadzieścia siedem lat. Robili to praktycznie zawsze. Nie dziwiła im się jednak, w końcu mieli w tych ciałach przecierpieć blisko kilkaset lat. Spodziewała się, że tak długi okres przyjemniej jest spędzić w osobie atrakcyjnej.
Nie powiedziano jej, a ona nie miała zamiaru doszukiwać się odpowiedzi na swoje pytania, twierdząc, że ze zjaw w końcu nigdy nie wychodziło nic dobrego. Stąd też może i lepiej, że nigdy nie było dane jej poznać tajemnicy zakopanej między dwójką, która to miała w końcu objawić się dopiero za kilka pokoleń w postaci krnąbrnego chłopca, który ujarzmić miał ogień.
Gdy raz udało jej się zapytać brata, czy i na niego tak bardzo wpływa aura, którą oczarował ich demon, wzruszył jedynie ramionami, oczy jego jednak nigdy nie były już takie same, jakby wejrzenie głębokich, złotych tęczówek dosięgnęło jego duszy i odmieniło ją całkowicie. Tłumacząc wszystko od początku do końca. Wszelkie wątpliwości, niejasności, pytania natury jak najbardziej ludzkich, tych, których podejmował się każdy, przeciętny kowal, pastuch, farmer, czy osoba żebrząca na ulicy. Długo zajęło jednak kobiecie pojęcie faktu, iż brat jej już nigdy nie miał spojrzeć na nią w ten sam sposób, a ich relacja zrujnowana miała zostać na co najmniej kilka, zaplutych lat. Mimo to nigdy demona nie znienawidziła, a gdyby doszło i do tego, samo odwrócenie się Apollinairego nigdy nie miało stać się rzeczywistym powodem jej zawiści skierowanej w stronę Mephistophake'a. Prędzej nieskończone pokłady bólu zaklętego w kościach, który postępował z każdym dniem, doprowadzając ją do niejednokrotnych napadów migren, tak bardzo nieznośnych i utrudniających normalne funkcjonowanie. Obiecano jej uleczenie przy najbliższym spotkaniu, jakoby przekleństwo miało być czymś niezamierzonym, lata jednak mijały, a demon zdawał się rozmyć w powietrzu i już nigdy nie powrócić.
Taka była chyba ich natura, a kobiecie, ani też nikomu innemu, niedane było na to wpłynąć i chociaż trochę odmienić ich zachowanie. Stwierdziła również z żalem, że zapewne, gdyby i swojej dwunastce dała w pełni wolną rękę, prędko by ich straciła. Odzyskując poczytalność prawie całkowicie, urwaliby się z ciasnego naszyjnika, wybywając w szeroki świat i licząc na łaskę bogów, którzy dotychczas nie mieli wobec nich dobrych zamiarów.
Chociaż Khardias dopytywał się, co jest powodem jej momentalnego smutku, nigdy nie miała zamiaru odpowiedzieć na jego pytanie, kręcąc jedynie głową i zbywając krótką, nic nieznaczącą odpowiedzią. Mruczała o winie Marcina, gładząc przy okazji łeb biesa, który nie ruszył się ani o milimetr, odnajdując tę pozycję jako wyjątkowo wygodną i sprzyjającą ich relacji.
— Znajdziecie się — powtórzył jej słowa, na co zareagowała delikatnym śmiechem. Refleksja na temat zachowania Khardiasa uderzyła ją jednak na tyle prędko, by za chwilę wróciła do twarzy kamiennej, niewzruszonej, może i nawet trochę zaskoczonej. Od dawna bowiem nie odnalazła w biesie tak prostej czułości. Zaakceptowania przyziemnych spraw, zrozumienia bólu, jaki wypełniał jej pierś, bez względu na to, jak koniecznie starała się to utajnić przed jego osobą. Khardias znał ją jednak na tyle dobrze, by bez zająknięcia zauważyć zmianę w jej zachowaniu. Coś, co nie pasowało do zazwyczaj ciasno przylegającej układanki, z której składała się stąpająca twardo po ziemi kobieta.
— Przecież wiem — odparła z uśmiechem i była to prawda. Prawda, którą przywrócił jej do pionu po tym krótkim zachwianiu, które spowodował rozgoryczony Chryzant.
Znajdą się. Zawsze się znajdowali.
W końcu powiązani byli nierozerwalną nicią przeznaczenia, która ciasno spajała ich dusze.

Atmosfera tego dnia kładła się gęstą, ciężką warstwą, mieszając się z mleczną mgłą. Sprawiała wręcz wrażenie cieczy rozlanej ponad wysokimi źdźbłami. Trudno więc przy takich warunkach mówić o komfortowej podróży, szczególnie gdy takowy nastrój skutecznie udzielał się każdemu, a najdotkliwiej chyba samemu Onyksowi, na którym jazda nagle stała się niewygodna. Dotychczas wręcz płynący przez pola ogier, tego dnia stawiał kroki niezdarne, raz na jakiś czas również kulał, doprowadzając samą Narcissę do szaleństwa. Bo ciągłe podskakiwanie, czy upadanie na twarde siodło nie sprawiało jej radości, a tym bardziej nie było przyjemne. Ciężkie kroki nie stawiał jedynie on, ale również Khardias, który najwidoczniej nie miał ochoty dalej brodzić w trawach, pozwalając na to, by te nieprzyjemnie szastały go po wrażliwym nosie.
Jedyną rzeczą, która utrzymywała całą trójkę w formie, to świadomość, że od samego przeklętego Rafghaas do defrosiańskiego dworku wcale tak daleko nie było (o ile trasę wiodącą przez praktycznie pół państwa można nazwać krótką wycieczką). Nie zmieniało to jednak faktu, że cała droga dłużyła się niemiłosiernie odkąd cały nastrój związany z wycieczką i dotychczasowa energia, która im towarzyszyła, wyparowały w mgnieniu oka, skazując wszystkich na grzęźnięcie w niewypowiedzianych słowach i głośne zgrzytanie zębami.
Szczególnie Khardiasa, którego najwyraźniej drażniło coś poza samym odorem zgnilizny, która coraz mocniej malowała się pomiędzy dwójką.
— Coś mi tu nie gra — żachnął się nagle, dość cicho, marszcząc przy okazji swój poharatany we wszystkie możliwe strony nos. Wzbudziło to delikatne zdziwienie ze strony Narcissi, ta jednak nie odezwała się nawet słowem, twierdząc, że jeśli rzeczywiście najdzie go takowa potrzeba, sprecyzuje, co właściwie wywołuje u niego niepokój.
Nic jednak nie powiedział, a jedynie przystanął i czekał, aż kobieta zdenerwowana jego zachowaniem w końcu skieruje na niego swoją uwagę i wyprosi od niego informacji, jakie zdołał zaczerpnąć przy pomocy zmysłów. Zatrzymali się więc oboje, czekając na jego reakcję.
— Nie powinniśmy tam iść — rzucił głośno, dbając, by głos zaniósł się echem do kuzynostwa, które zza ściany gęstej mgły mogli nie dosłyszeć głosu borzoja. — To miejsce jest złe — dodał, specjalnie akcentując to jedno, dość istotne według niego słowo, któtym nie posługiwał się często. Nic bowiem dla Khardiasa nigdy nie było w pełni dobre ani w pełni złe. Zdecydowanie preferował szarości i przy takowej nomenklaturze pozostawał na tyle długo, na ile się tylko dało.
Teraz jednak jeśli rzucił głośno ten jeden klucz, wzbudził on niepokój w samej Narcissi, która niespokojnie zerknęła na kuzyna, wypatrującego biesa w oddali.
— Coś nas tam nie chce. Mówi, żebyśmy odeszli.
— Khardias, proszę się — odparła w końcu Aigis, licząc na lekkie rozładowanie atmosfery. Zachowanie Onyksa jednak również się zmieniło. Zaczął wierzgać. Kierować łeb w stronę zupełnie odwrotną od dotychczasowego celu. Jakby rzeczywiście coś odciągało go od zapomnianego dworku w głębi dębowego lasu. Wbiła pięty w boki Onyksa, popędzając go w poprzednim kierunku.
— Narcisso Aigis Lavillenie — ryknął jednak, wynurzając się tuż przed koniem i zatrzymując go w połowie ruchu. Onyks nie miał zamiaru się stawiać, zdając sobie sprawę, że mimo wszystko znajduje się niżej w hierarchii niż Kha'sis. Posłusznie się zatrzymał, wyrażając przy okazji swego rodzaju ulgę, bo nie musiał dalej pędzić w stronę wylęgarni zła. — Nie wybierasz się tam. Nie pozwolę ci narażać się na...
— Byłam na wojnie, Khardiasie.
— To nie wojna, na wojnie nikt nie grozi ci tym typem magii, do cholery jasnej. Chociaż raz nie bądź tak uparta, ty durna dziewucho — warknął w końcu, wywołując grymas na twarzy Aigis, która to jednak nie pisnęła słowem, a swoje zniesmaczenie ograniczyła jedynie do mocnego ściągnięcia brwi. — Ty tym bardziej — zwrócił się do Ophelosa, który całej sytuacji przyglądał się z daleka. — Są siły w tym świecie, których zwyczajnie się nie drażni.
— Pierdolenie.
Nie spodziewała się ryku, który nagle wydobył się z piersi biesa. Krzyku przepełnionego złością i skondensowanym żalem, jakby wszystkimi swoimi słowami drążyła mu dziurę w brzuchu, która paliła długo i nieustannie, by teraz wylać z siebie całą żółć chowaną latami w płatach grubej skóry.
Onyks cofnął się o dwa kroki, zawieszka na jej piersi zajaśniała purpurową poświatą.
Wbiła rozgoryczone spojrzenie w Ophelosa, który całej sytuacji przyglądał się z boku i obawiała się, że w tym miejscu ich wspólna podróż miała się zakończyć, bo o ile samego Chryzanta zdołałby puścić, zdając się na szczęście głupiego, tak Narcissę gotów był przytrzymać przemocą, własnymi kłami, byle nie stała się jej większa krzywda. Żałowała strasznie, bo wolałaby stanowić zaplecze dla kuzyna, o którego życie dość mocno się obawiała.
Cissa ściągnęła lejce, już miała nadrobić poprzednie dwa kroki, chcąc spróbować ostatni raz sprzeciwić się ojcu, a sam Khardias wystawił kły gotów do kolejnego warknięcia i rzucenia się na Onyksa, który mimo wszystko stawiał kobietę wyżej, niż samego biesa, gdy ziemia rozmiękła. Łapy zaczęły grzęznąć w błocie, by zatopić borzoja po pierś w grząskim mule. Taplał się długo, machając kończynami, to jednak zdawało się całkiem bezskuteczne, odkąd rozpościerające się pod nim bagno zaczęło poruszać się we własnym, nieokreślonym tempie. Mącone obcą siłą, to wciągało, to znów wypluwało biesa, który warczał i rzucał się w brązowej toni, która coraz mocniej działała mu na nerwy.
Pierwszą reakcją wszystkich było oczywiście odskoczenie, co kary ogier wprowadził w życie dość prędko, cofając się na tyle nagle, by wbić Narcissę w jego szyję, której złapała się kurczowo, całkiem zaskoczona tym posunięciem ze strony kolejnego biesa.
Atmosfera nagle zelżała. Plumkająca melodia zagłuszyła warknięcia Khardiasa i głośne, beznadziejne dźwięki psa taplającego się w gównie. Szum. Jedna kropla, która zatrzymała czas, wygłuszyła wszystkie szmery świata zewnętrznego i rozproszyła mleko nad polami, pozostawiając na widoku jedynie zbitą grupkę i jedną, oddaloną sylwetkę.
Jak zawsze, czarną plamę na białym pejzażu. Pozasłanianego, wyróżniającego się jedynie błękitem oczu i mistyczną aurą, która rozlewała się wokół niego bardzo przyjemną, sprawiającą wrażenie spokoju łuną, którą człowiek gotów był się zachłysnąć.
— A już miałem się z tobą zgodzić, przyjacielu — rzekł głosem melodyjnym i aksamitnym, przypominającym wodę rozdzieraną jedynie lekką falą od północy. Brzdęk kryształów. Plumknięcie kropli wody. Wyciągnął biesa z brązowej masy, ściągnął ją z niego jednym, prostym ruchem.
Skłamałaby, gdyby powiedziała, że jej świat się nie zatrzymał. Że jej serce biło. Że nie brakowało jej oddechu. Że wszystko było dokładnie tak złe, jak jeszcze kilka chwil przed zobaczeniem mistycznej jednostki.
— Przepraszam za Rafghaas. Nie spodziewałem się, że tak szybko w nim zawitacie.
Stał oto on. Tak bardzo zwyczajny, jak zawsze, a jednak tak odmienny od wszystkiego, co znali do tej pory. Z uśmiechem i ulgą na twarzy. Z wolnością wplecioną w rozwiany radośniej niż zwykle włos. Z wyprostowaną i dumną sylwetką, zdrową skórą, która nie wyglądała już, jakby pokryta była grubą warstwą soli. Stał piękniejszy niż zwykle, wyraźnie pokazując, jak korzystne było dla niego wyrwanie się z miasta. To, o czym marzył, odkąd po raz pierwszy zobaczył zapchlony port i zrozumiał, że duch jego przywiązany był tam na długie lata. Wyczuwalne było, jak wiele ulgi sprawiło mu w końcu powąchanie czegoś innego, niż tylko beczki ze śledziami w occie, soli morskiej i odoru starych, popsutych ryb.
Stał.
Bzdreth.
Udowadniając, że nić ich spleciona była mocniej i ciaśniej, niż mogłoby się wydawać.

⸺⸺✸⸺⸺
[och kurwa]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz