wtorek, 20 kwietnia 2021

Od Echa – Anottappa

— Ale jak to dzisiaj?
— No dzisiaj. Kazał przekazać.
Brązowa tęczówka uniosła się znad talerza z jajecznicą o zastanawiającej, brązowawej barwie – nie wydawała mu się spaloną, prędzej z jajek o zagadkowej jakości. Usta swe zasłonił kubkiem z kwaśną kawą, oparł naczynie o wargi i nawet wyjątkowo niezbyt przejął się jego chropowatą fakturą, która na myśl przywoływała jedynie brud, kurz, syf.
— I gdzie ja go niby schowam?
Zmarszczył czoło, z hukiem odstawił kubek, chcąc zwrócić na siebie uwagę. I choć nie odezwał się ani jednym słowem, oczy Zofii błysnęły wyjątkowo groźnie, wymagając kompletnego podporządkowania się tym lśniącym zawsze tęczówkom, które może kiedyś porównałby w romantycznym geście, w szelmowskiej zagrywce do najdroższych kamieni szlachetnych na świecie.
Teraz jedynie przywoływały mu na myśl spojrzenie nieświeżej szprotki, którą ostatnio zauważył na targu, gdy szukał jarzyn dla kobiety. Tych oczywiście nie znalazł – inna historia, inna kwestia.
— Tak bardzo się mnie wstydzisz? — parsknął w końcu brzydko i nieelegancko, bo elegancję już dawno od siebie odrzucił.
— Nie. — Szorstkość słowa porysowała polik, chłopak skrzywił się nieznacznie. Zarzucił nogę na nogę, odchylił się na krześle i swym spojrzeniem nakreślił w powietrzu kolejne, dosyć proste pytanie, które nie wymagało od niego słów. — Boję się, że znowu rozjebiesz mi krzesło.
— To było przypadkiem.
— Echo.
— Pierwsze, co miałem pod ręką. Wolałaś świecznik? — Na podkreślenie swojego gestu wyciągnął dłoń ku wspomnianemu przedmiotowi, musnął opuszkami metal.
— Nie dotykaj. To babki.
Mężczyzna prychnął, posłusznie jednak odsunął swe palce od zabarwionej na miedziany kolor nogi.
— No, to kto przyjeżdża?
— Myszkin. Jak miał problemy, to go Zosia kiedyś chow... — wyrwało się młodemu chłopcu stojącemu za Zofią, by sekundą później zostać zdzielonym brudną szmatą w polik. Echo skrzywił się nieznacznie. Może nawet mu współczuł, bo przecież doskonale znał siłę, która kryła się w tych jej spracowanych dłoniach, teraz zaakcentowaną zamachnięciem i szorstkim materiałem.
Grymas na jego twarzy nie wiązał się z gwałtownym gestem kobiety, a z przed chwilą usłyszanym nazwiskiem.

— Kto to?
Mężczyzna oparł się o jedną ze ścian. Był duży. Przede wszystkim duży, z dużymi barkami, z dużymi łapami. Takimi, które po zaciśnięciu się na twojej szyi prawdopodobnie z prawie że już naturalną im łatwością zgniotłyby tchawicę. Przypominał mu byka gotującego się, by tylko nadziać szczupłego chłopaka, podpierającego tę drugą ścianę, wprost na przeciwko, na swoje rogi. Uderzyć, wbić się, zapomnieć.
Cieszył się więc chłopak, że chociaż zwinności mu nie brakowało, by odskoczyć w odpowiednim momencie od tego zwierzęcia o groźnych, bursztynowych oczach. To, jak mniemał, już szurało swym kopytem po drewnianym parkiecie, przy okazji rysując go swym podbitym obcasem.
— Nikt ważny. Pomaga mi — rzuciła Zofia, wychylając się nagle zza lady, niby nimfa z morskiej piany. Kilka włosów wymsknęło się z ciasno splecionego warkocza na jej spocone od roboty czoło.
Myszkin podniósł krzaczastą brew.
— Nikt ważny, a gapi się na mnie jak sroka w gnat. Znalazłaś se w końcu chłopca?
— Tylko do pomocy. — Uderzyła kuflem o drewniany blat szynkwasu. — Nie umie w naszym. Nie jest stąd.
Brązowe oko strzelca błysnęło może i z krztą rozbawienia, na które rzadko kiedy sobie pozwalał. Zastanawiał się, skąd w kobiecie tyle pewności, a przede wszystkim ufności, że coś lub ktoś nie roztrzaska jej drobnego kłamstewka niczym to krzesło, o które miała jeszcze kilka godzin wcześniej tyle wątów. Jak gdyby krzesło było ważniejszym od jej własnego noska, który miała rozbić pięść pijaka z następnie, również rozbitym, łbem.
Właśnie przez owe krzesło.
Mężczyzną przeciągnął się, zaskakująco kocio jak na swoją aparycję – coś strzeliło w jego barku, a może szyi, Echo nie miał pewności. Parkiet skrzypnął, gdy ruszył się z zajętego wcześniej miejsca, zaczynając kierować się ku cały czas obserwującemu go chłopakowi. Spiął łydki, przygotowując się do ewentualnego odskoku. Wolał, by byk swymi rogami wbił się jednak w ścianę, a nie w cudze ciało.
— I nie zdążyli go zgarnąć do burdelu? — Ciemna tęczówka błysnęła. Z doskonałym zrozumieniem. Z ostrzeżeniem godnym zazdrości tych wszystkich barwnych gadów i płazów, które kolorami swymi starają się odstraszać drapieżniki. Nie gryź, jadowitym. — Przecież ładny jest. I smukły. A na pewno smuklejszy ode mnie — parsknęli razem śmiechem, Zofia nawet przewróciła oczami.
— Najwidoczniej. Zwinny też jest. A kto wie, może im uciekł, wyskoczył przez okno? Nie wiem, mi nic nie powiedział — dodało dziewczę, ponownie znikając za szynkwasem. — A nawet jeżeli mówił, to nic nie zrozumiałam, nie? Robi robotę, siedzi cicho, nie wadzi, to się liczy.
— Daliby ci za niego niezłą sumkę.
Echo nigdy nie przepadał za zadzieraniem głowy, by na kogoś spojrzeć. Zdecydowanie lubował się w spoglądaniu z góry, z wyższością i z pogardą. W tym przypadku jednak nie miał wyboru, nie, gdy Myszkin stanął nad nim, uśmiechnął się, o dziwo, rzędem wyjątkowo zadbanych zębów, a jego bursztynowe oczy błysnęły z politowaniem.
Obaj przecież wiedzieli.
— A co u Annush... — kobiecy głos wydobył się zza blatu, nie zdążył jednak wyartykułować pytania leżącego na jej brzydkim, może kiedyś jeszcze szczerym i złotym, sercu.
Echo wygiął się ładnie i z przypisaną od urodzenia jego personie gracją, gdy pięść poleciała w kierunku niedraśniętej, w przeciwieństwie do tej Myszkinowej, twarzy. Odszedł o dwa kroki od nieszczęsnego byka, by następnie wymierzyć wdzięcznego i szybkiego kopniaka prosto w jego udo, tak w geście przyjacielskiego powitania.
— Dobrze ciebie znowu widzieć, Zivko.
— Ze wzajemnością, Echo. Nie miej mi za złe, dobra?
— Tobie? Nigdy! — parsknął chłodem prosto w tę jego spracowaną, bo zmęczoną przez wykonywaną od kilkunastu lat robotę, twarz z tymi dwoma bursztynami, które w sylwetkach swych rywali poszukiwały jedynie słabości, ewentualnych punktów do uderzenia w nie pięścią.
I nawet nie zauważyli, kiedy ta ich drobna Zofia zdążyła wepchnąć się pomiędzy nich. Wślizgnąć, by położyć swe łapki na cudzych piersiach i odepchnąć od siebie jak najdalej. Nawet jeżeli za mało siły miała, bo mężczyźni mocno i pewnie stali na swych nogach, będąc cały czas w gotowości, by rzucić się sobie do gardeł.
Echo nie dostrzegł nigdzie siekiery.
— Co, dzisiaj na nagie pięści?
— Chce sam dokonać dzieła. — Wzruszył ramionami Zivko, odpuszczając trochę i cofając się o krok na polecenie tych drobnych, Zofiowych dłoni. — Też bym wolał zrobić to osobiście, no ale dobrze mi płaci, wiesz, ja się z pracodawcą nigdy nie kłócę. A że przy okazji tu jesteś, to...
— To postanowiłeś rozjebać wszystko dookoła — wtrąciła się, ale przecież jej nie słuchali, zbyt w siebie będąc wpatrzonymi. Złośliwi rzuciliby, że niczym para stęsknionych kochanków gotowych rzucić się ku sobie, wprost w cudze objęcia.
— Och. Dobrze wiedzieć. A ile?
— Echo, kurwa! — Kobieta nacisnęła na klatkę piersiową. Ustąpił, choć z niechęcią i z nutą arogancji, niby robiąc to jedynie dla siebie. Nigdy dla niej, bo nigdy nie robił czegokolwiek dla kogokolwiek. Wszystko, każdy gest, wdech i wydech jedynie dla siebie.
— No co? Wiedziałaś?
— Nie — fuknęła na niego, prawie, że splunęła. Chłopak skrzywił się, uciekając swą twarzą od tych brzydkich zębów. — Przyjechał, bo...
— Bo mam pewne niespłacone długi, a, jak sam Echo wiesz, ja je spłacam. W przeciwieństwie do ciebie. — Tu uniósł te krzaczaste brwi w doskonale czytelnej, przynajmniej dla strzelca, sugestii. — U Annushki bardzo dobrze, miło mi, Zofiu, że pytasz.
— Żadne niespłacone długi. Po prostu drobne nieścisłości w umowie, a twój pracodawca to skończony idiota — prychnął w końcu, odwracając się na pięcie, by podejść do krzesła. — I pajac, i dupek, i nie zna się na kontraktach, jak widać. Co, za dużo rzeczy na głowie, ugania się za tym zwierciadłem jak wszyscy i dlatego ciebie wziął? Czy jednak cały czas jest tchórzliwym psem i boi się, że tym razem znowu będę szybszy?
Usiadł, bo miał już pewność, że nie rzucą się na siebie ponownie, a nawet jeżeli, to przynajmniej w pobliżu stał biedny świecznik babki Zofii. Musnął metal dłonią, objął jego nogę palcami i stuknął nim o stół. Delikatnie. Myszkin podniósł jedną brew, sugerując swe szczere zainteresowanie, a kobieca dłoń zjechała w końcu po jego piersi, by opaść następnie w bezwładzie przy biodrze. Zofia również podniosła brew, domyślając się przecież tematu całej rozmowy oraz powodu tego niezbyt drobnego spięcia.
— Nie dogadałem się z nim w kwestii terminów. I wynagrodzenia. Tyle. — Echo rozłożył dłonie, niby bezradnie, choć za bezradnego nigdy się nie uważał.
— Ja się dogadałem. Mam tydzień. Wynagrodzenie, jak wiesz, sowite.
— Od kiedy ty masz poczucie humoru?
— Od zawsze. Mówiłem, nie miej za złe.
Echo odepchnął się piętą od parkietu, bujnął się na krześle. Ciemne oczy błysnęły źle.
— Jestem pośrednikiem.
— Też jestem pośrednikiem. Tylko innego rodzaju.
— Nic na mnie nie zyska.
— Echo, wiesz, że twoje biadolenie mnie nie przekona?
— Ale ja amuletu nie mam, a on amuletu chce — rzucił w końcu śpiewnie Echo, przeciągnął ładnie ostatnie słowo. — A zwierciadło zgarną mu sprzed nosa. Taki to z niego wielki łowca artefaktów — parsknął ze szczerym rozbawieniem.
I widział tym swoim brązowym okiem, jak spięła się nagle niczym ofiara otoczona przez same drapieżniki – co całkiem nieźle odwzorowywało rzeczywistość – jak te dłonie zacisnęły się w piąstki, a rybie oczka zalśniły w panice. Ciało gotowe do ucieczki. I przecież wiedział, że Myszkinowi też to nie umknęło, bo bursztynowe tęczówki przyzwyczajone były do wyłapywania tak drobnych zmian. Dostrzegł na jego twarzy krztę zawahania czy zdziwienia.
Echo wzruszył ramionami, będąc niezwykle dumnym z tej jednej karty po raz pierwszy rzuconej tak prosto, wręcz w lekceważącym geście, na stół. 
— No właśnie. To co, mówisz, że mamy tydzień?

Promienie słońca prześlizgiwały się przez liście drzew, spływały po ich pniach i muskały swą jasnością ziemię pod końskimi kopytami, niby święcąc ją, jeszcze nim podkowa uderzyła w grunt, nim zabrała im miejsce cieniem swojej siwej właścicielki. Piórka zaginionej sikorki błysnęły w tej wymykającej się liściom światłości, by chwilę później rozpłynąć się prędko w ciemności typowej dla gęstego lasu, niby sprawującej nad nim pieczę. Po ptaku zostało jedynie echo jego trelu, a i to szybko rozmyło się w głosach innych leśnych stworzeń, innych istot i dawno zapomnianych duchów. Mężczyzna zgiął się w pół, pragnąc rozminąć się z jedną z gałęzi, która w zastraszającym tempie zbliżała się prosto do niedraśniętej nigdy twarzy. Przytulił polik do końskiej szyi, odliczył cztery sekundy w myślach, po czym wyprostował się w siodle, licząc na to, że najgorsze z drzew już za nim.
Gałąź uderzyła go w nos, a siwa kobyła w tym samym momencie prychnęła, niby z pogardą komentując ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Sama chwilę później dostała po chrapach liśćmi.
— Dobrze ci tak — mruknął jeździec, ściągając odrobinę wodzę z chęcią odszukania wygodniejszej dla ich dwojga drogi.
Kharqa zatańczyła, oparła się mocniej na zadnich nogach, w końcu jednak posłusznie odeszła na bok, może raz zarzucając głową, tak chociaż dla zaznaczenia własnego punktu widzenia w tej drobnej, nic nieznaczącej sprzeczce.
Niezbyt wygodną trasę sobie objęli, prawda, obawiał się jednak Echo tych wyjątkowych tłumów na pobliskim gościńcu, który wydawał się mu nagle kipieć nigdy wcześniej niespotykanym na sobie życiem. Zdarzało się w końcu objechać na nim chłopa z krową, większy wóz czy zmierzającą prosto do Almery wesołą, rycerską drużynę, zazwyczaj w stanie zastanawiającej trzeźwości. Wszystkich jednak udawało mu się wyminąć po cichu i bez ewentualnych rewelacji – nie pytali, bo rzadko kiedy zarzucał na swą głowę kaptur. Nigdy nie czuł takiej potrzebny, nie wydawał się więc podejrzanym. Ot co, jeździec jakich wielu, kolejny prawdopodobnie zmierzający ku stolicy, jakby w stolicy miał odnaleźć swe szczęście i spełnienie.
Ale teraz tylko w kapturze odnajdywał nieznane mu wcześniej bezpieczeństwo tego dziwnego typu, ściśle związane z unikaniem pewnych niebezpiecznych osób. Zaczynał zastanawiać się, czy nie miało to powiązania z nagłą ucieczką, z brakiem pożegnań, a przede wszystkim zostawionym na kobiecej szyi amuletem oraz bursztynowookim mężczyzną, który w każdej chwili mógł przecież wyczerpać limit swej cierpliwości i ruszyć wprost na uciekiniera ze swoją siekierą oraz wesołą kompanią, równie chętną do wieszania opłaconych nieszczęśników na drzewach, jak i do picia. Bo bał się tylko Zivki i tylko w nim widział zagrożenie. Ismael przecież nie miał jaj. 
Echo nie przypominał sobie, by Myszkin dobrze jeździł konno. Wolał się jednak nie upewniać w swych przeświadczeniach. Cały czas był więc w gotowości, cały czas na posterunku z czujnym, przyzwyczajonym do tego rodzaju działania okiem, wypatrując ewentualnych wrogów na horyzoncie. Cieszył się, że tu, poza murami przeklętego miasta przepełnionego odorem ryb i morza, miał nad nim wyższość w postaci całkiem długiego dystansu – dla dobrego strzelca wystarczającego, by zdjąć z niego przynajmniej dziesięć osób.
Wiedział doskonale, że dałby radę i dwadzieścia, bo strzelał szybko, a przede wszystkim celnie, nie marnując swych strzał. Pewnie wiedział o tym i sam Myszkin, nie ryzykując potyczki na otwartej, pustej przestrzeni. Kto to słyszał o pierdolonym łowcy głów, ogromnym mężu położonym za pomocą pojedynczej strzały nikomu nieznanego obcego zza morza.
Przez głowę prześlizgnęła się nagle okropna myśl o siekierze wycelowanej w kobiecą szyjkę. Zastanawiał się, czy ten przebrzydły byk zrobiłby to, gdyby tylko rzucono mu pod nogi dobrej wartości monetą. Gdyby w końcu uznano Echa za skończonego tchórza, gdyby o nim zapomniano i porzucono myśl o bezsensownej i raczej dosyć drobnej zemście na rzecz podjęcia kolejnych kroków, a przede wszystkim odzyskania tego przeklętego, wszystkiemu winnego wisiora.
Echo wzruszył ramionami w zupełnie pustym, nieskierowanym do nikogo, a przede wszystkim beztroskim geście, bo przecież już dawno nie było to jego problemem. Musnął łydką końskie boki, poganiając siwą klacz odrobinę, bo ta zaczęła się ociągać, a na ociąganie i spokojne spacery czasu aktualnie nie posiadali.
Miał się tylko za obcego, przypadkowego pośrednika, który do owego pośrednictwa w tamtym konkretnym momencie najwidoczniej nadawał się najlepiej. Zresztą, w swym zwyczaju, nie odbierał podarowanych prezentów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz