✵
Uniosłam dłoń, chcąc dotknąć gwiazd, które już następnego dnia, a może nocy,
miały pokierować mnie dalej – ku nieznanemu i jeszcze niezbadanemu, ale oba ta
przymioty już dawno zostały przeze mnie mianowanymi mianem pojęć
przemijających; bo przecież to, co nieznane, należało kiedyś poznać, a to, co
niezbadane, zbadać. Tak działała od wieków ludzka ciekawość, a ja i w tej
kwestii nie różniłam się nadto. Bo w końcu talent miałam do znajdywania się w
jeszcze niepoznanych przeze mnie bagnach, miejscach niezbyt przychylnie do
mnie nastawionych – zazwyczaj z czystej obawy przed obcą, pod której rzęsami
tańczyły niebezpieczne, zielone ogniki, a przejmujący, wydawać by się mogło,
że proroczy dźwięk dzwonków nekromanty ciągnął się za kobiecą sylwetką.
Ale zawsze wychodziłam z tego śmierdzącego błota cała i zdrowa, i doskonale
radziłam sobie, prząc cały czas do przodu – nieważne, czy na przed twarzą
miała być północ czy południe, wschód czy zachód, bo, jeżeli miałabym być
szczera, niezbyt mnie to kiedyś obchodziło. Kiedyś. Teraz jednak, stawiając
swe stopy w kierunku ściśle określonym i z konkretnym celem wyznaczonym w
umyśle, odnajdywałam się w tej inności równie doskonale, jak wtedy, gdy po
prostu nie wiedziałam. Gwiazdy w końcu zdecydowały się wyszeptać do mych uszu
swe tajemnice i to, co widzą za dalekim horyzontem, a to wszystko dzięki
dawnym naukom równie dawnego przyjaciela. Kto by pomyślał, że w tej
spiczastouchej głowie znajdywało się jednak kilka uniwersalnych wartości,
które doceniłam dopiero z mijającymi latami. Dzięki Erishio, że pamięć miałam
nie najgorszą, a przesiedziane z nim godziny nie poszły na marne.
Drewniane znaki na gościńcach też jednak zaczęłam doceniać, a te szczególnie
przydawały się podczas podróży za dnia, podczas którego na marne mogłam
wpatrywać się w niebo, zwłaszcza te pochmurne, obdarzające mnie jedynie
deszczem, a nie odpowiedzią, w którym kierunku powinnam się skierować.
Dzwonki coraz częściej poruszały się niespokojnie. Niecierpliwiły się. I
niecierpliwość tę sugerowały dosyć dosadnie, unosząc się, krzycząc wręcz i
dobijając się do moich snów. Tych intymnych także. Gdy siedziałam na stołówce.
Gdy obmywałam swe ciało w łaźni. Gdy próbowałam skupić się nad kolejnymi
kartkami papieru, które następnie, jak te pozostałe, rzucić miałam w zielony
ogień, stwierdziwszy, że do niczego się nie nadają. Gdy piłam z Xavierem,
żaląc mu się, że właśnie owe dzwonki nie dają mi spokoju, a te brzęczały, nie
dając ani mi, ani jemu dojść do słowa.
Gdy w końcu udało mu się zapytać, czemu po prostu ich nie zdejmę, nie zamknę w
jakiejś drewnianej skrzynce, a następnie rzucę do tej pobliskiej rzeki,
znajdując w ten sposób najprostsze rozwiązanie problemu, ale, przede
wszystkim, jakże logiczne, odpowiedziałam mu parsknięciem śmiechem, unosząc
czerwone wino, którym zawsze zapijaliśmy swe rozterki, do ust. Może i zieleń
błysnęła gdzieś w tle, a może ten szczegół tylko sobie dodałam, od tak, dla
podbudowania napięcia całej tej pięknej, wieczornej scenki.
Dusz odprawiających swą wieczną pokutę nie porzuca się w tak drastyczny
sposób, Xavierze. Zostawić ci jedną?
Duszom odprawiających swą pokutę należało jednak dogadzać. A gdy jedno miejsce
zaczynało im się nudzić, a przecież w swej bardziej naturze tę kwestię
rozumiałam doskonale, bo i ja tej nudy doświadczałam coraz częściej, należało
znaleźć drugie.
— Jadę — powiedziałam w końcu od niechcenia Cervanowi, który obdarzył mnie
jedynie pytającym spojrzeniem na tak wyjątkowo zdawkową jak na mnie wypowiedź.
— Znaczy wyjeżdżam. I nie wracam, prawdopodobnie. Jakbyście mnie szukali, to
pytajcie w Misentei, pewnie ktoś będzie wiedzieć, gdzie mnie znaleźć. Ale nie
pytajcie, nie ma takiej potrzeby i mam nadzieję, że nigdy nie będzie.
Skinął głową. Och, jakże łatwy to był gest, a z nagłym pozbyciem się
wszystkich zobowiązań, odetchnęłam i głębiej. Skinęłam głową, zaszurałam
niedbale krzesłem. I ostatni raz pochyliłam się nad jego biurkiem, przesunęłam
jakiś papier, który prawdopodobnie mógłby niektórych zainteresować, ale nie
mnie, wręcz przeciwnie.
— A, i zostawiam kamienie szlachetne, jakbyście mieli ochotę na zadbanie nie
tylko o umysł, a i o ciało, to są w — zawahałam się przez chwilę, w umyśle
wyobrażając sobie pokoik, w którym tak wiele przeżyłam, a teraz z taką
łatwością porzucałam — czwartej szufladzie biurka. Po lewo. — Zakręciłam się
na pięcie, w progu przystanęłam jeszcze na chwilkę. Ale już tylko chwilkę. —
Pamiętaj Cervanie, w zdrowym ciele zdrowy duch!
I wyszłam. I zostawiłam gildię, zostawiłam swe błyszczące kamyczki Xavierowi,
który, a przynajmniej miałam taką nadzieję, nie miał ich wszystkich przerobić
na biżuterię lub przegrać w zakładach, zostawiłam dwie kartki z
niewykorzystaną nigdy melodią wsunięte do pokoju młodziutkiej, nowiutkiej
bardki i zostawiłam jeden dzwonek, ten najspokojniejszy i najbardziej gotowy
ze wszystkich, w dłoniach pewnej niewidomej egzorcystki, mającej ów
poprowadzić ku boskiej wieczności.
Berneck przywitało mnie z otwartymi ramionami oraz, jak zawsze,
charakterystycznym smrodem ryb, na który już dawno przestałam narzekać, bo i
co narzekanie miało mi dać, prócz złego humoru. Pomimo charakterystycznego
odoru, rzuciłam się więc w jego ramiona, wtuliłam i pozwoliłam ponownie, po
raz ostatni na dłuższy czas porwać się w wir nocnego życia, alkoholu. Wybito
mi kolejnego zęba, poszłam spać z szukającą wrażeń mężatką oraz obudziłam się
z okropnym bólem głowy. Stoczyłam się jak zawsze po schodach, ledwo i na
miękkich nogach z uginającymi się kolanami, by potknąć się na ostatnim
stopniu, a następnie spojrzeć prosto w czyjeś szare oczy.
Mrugnęłam raz, drugi, odchrząknęłam niezbyt skrzętnie i wyprostowałam się
gwałtownie. Gwałtowność tego ruchu zmusiła mnie jednak do prędkiego, ale nadal
nonszalanckiego podparcia się o ścianę.
— Kope lat — powiedziałam niezwykle poważnie, by następnie roześmiać się
głośno, podskoczyć wręcz w miejscu i ignorując żółć zbierającą się w gardle,
rzucić się ku niemu, wziąć w swoje objęcia, by niczym najwyrodniejsza matka
zawstydzić przed otaczającą go zewsząd wesołą zgrają.
Wyprostowałam się, skinęłam im głową, przedstawiając się, tak z grzeczności,
ale szybko powróciłam do interesowania się jedynie nim, bo, myśl ta wprowadza
mnie w niemałe zdziwienie, chyba się za nim po prostu stęskniłam. Tak po
ludzku i pomimo naszych umów, kontraktów i niepisemnych ustaleń.
— Chyba znowu trzeba ci trochę przyciąć czuprynę — mruknęłam, przejeżdżając
dłonią przez te włosy. — Wiesz, że napisałam dla ciebie pieśń?
Dwa dni później pożegnałam się z nim, z Charłakami i z Kontynentem.
Szmaragd błyska w gorącym słońcu, stopa muska rozgrzany piach, który parzy
skórę, ale kobieta niezbyt się tym faktem przejmuje, bo przywołuje to na myśl
dom. Dzwonki cichną, swój spokój odnajdując w erlańskiej bryzie. Ta muska je i
zaprasza do wspólnego tańca.
Dzwonią spokojnie.
✵
Wow. Coś się kończy, coś się zaczyna. Trzy lata pisania tą cudowną panią,
cudowne trzy lata i teraz po napisaniu tego opowiadania bardzo trudno mi
się z nią żegnać (i mówię serio, piszę to, uśmiecham się i czuję, że łzy
mi się w kącikach oczu zbierają XD). Ale zostało napisane, to co napisane
miało być, opowiedziane to, co do opowiedzenia było, wolę puścić ją wolno
teraz, jeszcze zanim powstał ten charakterystyczny zgrzyt na linii
autor i postać, która przestaje współpracować, bo współpracą jest
zmęczona.
Kai można oczywiście spotkać na Wyspach Fliss, myślę, że na Kontynent czasami również zagląda. Kto wie, może wasze postacie natrafią na nią jeszcze podczas swoich przygód?
Kai można oczywiście spotkać na Wyspach Fliss, myślę, że na Kontynent czasami również zagląda. Kto wie, może wasze postacie natrafią na nią jeszcze podczas swoich przygód?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz