wtorek, 27 kwietnia 2021

Od Kai – Pożegnanie

Uniosłam dłoń, chcąc dotknąć gwiazd, które już następnego dnia, a może nocy, miały pokierować mnie dalej – ku nieznanemu i jeszcze niezbadanemu, ale oba ta przymioty już dawno zostały przeze mnie mianowanymi mianem pojęć przemijających; bo przecież to, co nieznane, należało kiedyś poznać, a to, co niezbadane, zbadać. Tak działała od wieków ludzka ciekawość, a ja i w tej kwestii nie różniłam się nadto. Bo w końcu talent miałam do znajdywania się w jeszcze niepoznanych przeze mnie bagnach, miejscach niezbyt przychylnie do mnie nastawionych – zazwyczaj z czystej obawy przed obcą, pod której rzęsami tańczyły niebezpieczne, zielone ogniki, a przejmujący, wydawać by się mogło, że proroczy dźwięk dzwonków nekromanty ciągnął się za kobiecą sylwetką.
Ale zawsze wychodziłam z tego śmierdzącego błota cała i zdrowa, i doskonale radziłam sobie, prząc cały czas do przodu – nieważne, czy na przed twarzą miała być północ czy południe, wschód czy zachód, bo, jeżeli miałabym być szczera, niezbyt mnie to kiedyś obchodziło. Kiedyś. Teraz jednak, stawiając swe stopy w kierunku ściśle określonym i z konkretnym celem wyznaczonym w umyśle, odnajdywałam się w tej inności równie doskonale, jak wtedy, gdy po prostu nie wiedziałam. Gwiazdy w końcu zdecydowały się wyszeptać do mych uszu swe tajemnice i to, co widzą za dalekim horyzontem, a to wszystko dzięki dawnym naukom równie dawnego przyjaciela. Kto by pomyślał, że w tej spiczastouchej głowie znajdywało się jednak kilka uniwersalnych wartości, które doceniłam dopiero z mijającymi latami. Dzięki Erishio, że pamięć miałam nie najgorszą, a przesiedziane z nim godziny nie poszły na marne.
Drewniane znaki na gościńcach też jednak zaczęłam doceniać, a te szczególnie przydawały się podczas podróży za dnia, podczas którego na marne mogłam wpatrywać się w niebo, zwłaszcza te pochmurne, obdarzające mnie jedynie deszczem, a nie odpowiedzią, w którym kierunku powinnam się skierować.
Dzwonki coraz częściej poruszały się niespokojnie. Niecierpliwiły się. I niecierpliwość tę sugerowały dosyć dosadnie, unosząc się, krzycząc wręcz i dobijając się do moich snów. Tych intymnych także. Gdy siedziałam na stołówce. Gdy obmywałam swe ciało w łaźni. Gdy próbowałam skupić się nad kolejnymi kartkami papieru, które następnie, jak te pozostałe, rzucić miałam w zielony ogień, stwierdziwszy, że do niczego się nie nadają. Gdy piłam z Xavierem, żaląc mu się, że właśnie owe dzwonki nie dają mi spokoju, a te brzęczały, nie dając ani mi, ani jemu dojść do słowa.
Gdy w końcu udało mu się zapytać, czemu po prostu ich nie zdejmę, nie zamknę w jakiejś drewnianej skrzynce, a następnie rzucę do tej pobliskiej rzeki, znajdując w ten sposób najprostsze rozwiązanie problemu, ale, przede wszystkim, jakże logiczne, odpowiedziałam mu parsknięciem śmiechem, unosząc czerwone wino, którym zawsze zapijaliśmy swe rozterki, do ust. Może i zieleń błysnęła gdzieś w tle, a może ten szczegół tylko sobie dodałam, od tak, dla podbudowania napięcia całej tej pięknej, wieczornej scenki.
Dusz odprawiających swą wieczną pokutę nie porzuca się w tak drastyczny sposób, Xavierze. Zostawić ci jedną?
Duszom odprawiających swą pokutę należało jednak dogadzać. A gdy jedno miejsce zaczynało im się nudzić, a przecież w swej bardziej naturze tę kwestię rozumiałam doskonale, bo i ja tej nudy doświadczałam coraz częściej, należało znaleźć drugie.
— Jadę — powiedziałam w końcu od niechcenia Cervanowi, który obdarzył mnie jedynie pytającym spojrzeniem na tak wyjątkowo zdawkową jak na mnie wypowiedź. — Znaczy wyjeżdżam. I nie wracam, prawdopodobnie. Jakbyście mnie szukali, to pytajcie w Misentei, pewnie ktoś będzie wiedzieć, gdzie mnie znaleźć. Ale nie pytajcie, nie ma takiej potrzeby i mam nadzieję, że nigdy nie będzie.
Skinął głową. Och, jakże łatwy to był gest, a z nagłym pozbyciem się wszystkich zobowiązań, odetchnęłam i głębiej. Skinęłam głową, zaszurałam niedbale krzesłem. I ostatni raz pochyliłam się nad jego biurkiem, przesunęłam jakiś papier, który prawdopodobnie mógłby niektórych zainteresować, ale nie mnie, wręcz przeciwnie.
— A, i zostawiam kamienie szlachetne, jakbyście mieli ochotę na zadbanie nie tylko o umysł, a i o ciało, to są w — zawahałam się przez chwilę, w umyśle wyobrażając sobie pokoik, w którym tak wiele przeżyłam, a teraz z taką łatwością porzucałam — czwartej szufladzie biurka. Po lewo. — Zakręciłam się na pięcie, w progu przystanęłam jeszcze na chwilkę. Ale już tylko chwilkę. — Pamiętaj Cervanie, w zdrowym ciele zdrowy duch!
I wyszłam. I zostawiłam gildię, zostawiłam swe błyszczące kamyczki Xavierowi, który, a przynajmniej miałam taką nadzieję, nie miał ich wszystkich przerobić na biżuterię lub przegrać w zakładach, zostawiłam dwie kartki z niewykorzystaną nigdy melodią wsunięte do pokoju młodziutkiej, nowiutkiej bardki i zostawiłam jeden dzwonek, ten najspokojniejszy i najbardziej gotowy ze wszystkich, w dłoniach pewnej niewidomej egzorcystki, mającej ów poprowadzić ku boskiej wieczności.
Berneck przywitało mnie z otwartymi ramionami oraz, jak zawsze, charakterystycznym smrodem ryb, na który już dawno przestałam narzekać, bo i co narzekanie miało mi dać, prócz złego humoru. Pomimo charakterystycznego odoru, rzuciłam się więc w jego ramiona, wtuliłam i pozwoliłam ponownie, po raz ostatni na dłuższy czas porwać się w wir nocnego życia, alkoholu. Wybito mi kolejnego zęba, poszłam spać z szukającą wrażeń mężatką oraz obudziłam się z okropnym bólem głowy. Stoczyłam się jak zawsze po schodach, ledwo i na miękkich nogach z uginającymi się kolanami, by potknąć się na ostatnim stopniu, a następnie spojrzeć prosto w czyjeś szare oczy.
Mrugnęłam raz, drugi, odchrząknęłam niezbyt skrzętnie i wyprostowałam się gwałtownie. Gwałtowność tego ruchu zmusiła mnie jednak do prędkiego, ale nadal nonszalanckiego podparcia się o ścianę.
— Kope lat — powiedziałam niezwykle poważnie, by następnie roześmiać się głośno, podskoczyć wręcz w miejscu i ignorując żółć zbierającą się w gardle, rzucić się ku niemu, wziąć w swoje objęcia, by niczym najwyrodniejsza matka zawstydzić przed otaczającą go zewsząd wesołą zgrają.
Wyprostowałam się, skinęłam im głową, przedstawiając się, tak z grzeczności, ale szybko powróciłam do interesowania się jedynie nim, bo, myśl ta wprowadza mnie w niemałe zdziwienie, chyba się za nim po prostu stęskniłam. Tak po ludzku i pomimo naszych umów, kontraktów i niepisemnych ustaleń.
— Chyba znowu trzeba ci trochę przyciąć czuprynę — mruknęłam, przejeżdżając dłonią przez te włosy. — Wiesz, że napisałam dla ciebie pieśń? 
Dwa dni później pożegnałam się z nim, z Charłakami i z Kontynentem.

Szmaragd błyska w gorącym słońcu, stopa muska rozgrzany piach, który parzy skórę, ale kobieta niezbyt się tym faktem przejmuje, bo przywołuje to na myśl dom. Dzwonki cichną, swój spokój odnajdując w erlańskiej bryzie. Ta muska je i zaprasza do wspólnego tańca. 
Dzwonią spokojnie. 

Wow. Coś się kończy, coś się zaczyna. Trzy lata pisania tą cudowną panią, cudowne trzy lata i teraz po napisaniu tego opowiadania bardzo trudno mi się z nią żegnać (i mówię serio, piszę to, uśmiecham się i czuję, że łzy mi się w kącikach oczu zbierają XD). Ale zostało napisane, to co napisane miało być, opowiedziane to, co do opowiedzenia było, wolę puścić ją wolno teraz, jeszcze zanim powstał ten charakterystyczny zgrzyt na linii autor i postać, która przestaje współpracować, bo współpracą jest zmęczona. 
Kai można oczywiście spotkać na Wyspach Fliss, myślę, że na Kontynent czasami również zagląda. Kto wie, może wasze postacie natrafią na nią jeszcze podczas swoich przygód?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz