Promień przesączał się przez okna, lśniąc w spadach mroźną iskrą i
wionąc światłem następnego zimowego dnia. Początkowo nieśmiało za
welurem kotar, powoli schodząc na posadzki, gdzie kurz wirował w obłoku,
aż do momentu, w którym w końcu zebrał śmiałości i rozlał się ostrą
bielą po całym pomieszczeniu; poranek osiadł lustrem w ceramice,
marmurkiem na komodach oraz kąśliwością w tkaninach koców.
Zanim
brzask ozwał się ze złośliwościami, wystarczyło niezgrabnym ruchem
naciągnąć narzutę i uskubać następną minutę lub dwie snu; do momentu,
gdy światło runęło na powiekach tak podłym migotem, że gdyby nawet
pogrzebano człowieka w smole, to nie zdołałby zagłuszyć rzeczywistości,
iż oto nadszedł nowy dzień. I to parszywie czarowny dzień z drwiącym
słońcem na niebieskawym horyzoncie i zdradziecko urokliwą okiścią, która
im większą tęczą kuła w oko, tym surowsze ze sobą niosła zimno.
Chłód
nie odpuszczał od tygodni; wszedł w budynek, przesiąkł na wskroś mur i
nękał chłopaka, któremu coraz ciężej przychodziło odnalezienie ciepłego
kąta. Xavier szczerze nienawidził mrozu i do zimowych uroków odnosił się
prawie co do przekleństwa, które wraz z pierwszym skrzepem na Ath,
zalegało mu na piersi i nie opuszczało, aż do początku roztopów —
niezależnie co za płaszcze naciągnął na kark i ile skór rozsnuł w swoim
lokum, to przeświadczenie o wiecznym chłodzie całkowicie wżarło mu się w
mentalność. Chodził więc w pół-napięciu, ciągle walcząc ze zmęczeniem,
które wciskało mu w usta rozdrażnienie; ni to wystawiał rewie ciężkich
westchnięć, ni recital niezrozumiałych roszczeń do każdego, kto
nieszczęśliwie nie zdołał magicznie sprowadzić mu wiosennych dni — czy
też odmówił mu wspólnego kieliszka. Bo chociaż chłopak w normalne
dni odpowiednio często pilnował kontuaru, to w zimową porę robił to ze
szczególnym zamiłowaniem. Niekoniecznie chował się po katach, a
bezczelnie panoszył się w sali spotkań, aby z atypową dla siebie
serdecznością uśmiechać się do każdego, kto zaszedł do pomieszczenia; ni
to od niechcenia bawiąc się karafką, ni w bezsłownym geście oferując
swoje towarzystwo.
I zdarzały się nawet dni, gdy ktoś
skorzystał z zaproszenia. Albo Yuuki zatrzymała się na chwilę w swoim
szaleństwie, albo Kai zechciała poćwiczyć do mistrzostw rymokletów, lecz
przeważnie sam zaczynał i kończył wieczór. Nieraz tak racząc się
własnym towarzystwem, że pod koniec butelki zalegał na kanapach,
całkiem lekceważąc, że przecież posiadania własne lokum, na rzecz
przeświadczenia o płomieniu w kominku, do którego ktoś przeważnie
doglądał, pilnował, żeby z rzadka dogasał i tlił się, utrzymując
wilgoć z dala od pomieszczenia — na ogół.
Czasem wzniecony za
wieczoru żar nie zdołał dotrzymać do świtu, a nawet rozpraszał się
przed kwartą nocy; często w te dni, kiedy rozcieńczone w słodkich
likierach zmartwienia traciły na istotności, a chłopak z większą
łatwością ulegał leniwym pokusom. W takich stanach wiele spraw
przestawało go interesować i z pewnością ostatnie co wówczas mogło mu
zakrzątać głowę, to myśl o świcie i możliwych złośliwościami, które
przyniesie mu na odwet za nienaniesione drewno.
Cierpiał
więc wyłącznie za własne głupoty, nie pierwszy i nie ostatni raz
zawierzając alkoholom, które choć z początku rozgrzewały trzewia, to
ostatecznie i tak zawsze zostawiały po sobie same udręki. Zdrętwiałe
ciało, które z większym trudem znosiło uroki wychłodzonego pomieszczenia
oraz ciężką głowę, która zamiast wreszcie wyrwać się z półsnu, to
całkowicie zaangażowała się w teatralne umartwianie i branie na litość
przypadkowych nieszczęśników.
Stuk, szemrzący ruch; krok
rozszedł się po pomieszczeniu. Przebił senność, odciągnął świadomość od
narzekań i wydusił z ust kilka słów, ni chrypiąc na błagalną, ni na
roszczeniową nutę. Xavier nawet nie podniósł się znad koców.
Wyłącznie mruczał do hałasów, wierząc, że nie odnosił się tylko do
omamów, a ktoś rzeczywiście krzątał się po pomieszczeniu i możliwie w
litości zechce odpowiedzieć na sugestie.
Oraz w durnym przypadku nie połamie mu kości.
Niekoniecznie
od razu zrozumiał, do czego doszło. Co za licho zabrało mu dech z
piersi, przycisnęło trzewia niczym ołowiane ciężary i na zakończenie
tortur zerwało z niego koce, odsłoniło w bestialskim geście członki na
podłe zimno. Szok w pierwszym momencie chciał mu wyszarpać serce, lecz
zamroczenie wbiło go w poduszki, uwięziło w ciężkim zdumieniu.
Mrużył
wzrok, trzepocząc rzęsami, chcąc zwalczyć bolesne suchości, ale przede
wszystkim dostrzec szczegół w rażących bielach. Dumną posturę i twarz
zaciętą na charakterystyczne wzniosłości, z ustami liżącymi ucho
złośliwym słowem, które wcięło się mu w czoło głęboką bruzdą, gdy
próbował odgadnąć, czemu powleczone zostało urazami i to skierowanymi do
niego.
— Chyba oszalałeś. — obruszył się, powróciwszy do
zmysłów na tyle, aby móc na chłodny wzrok odpowiedzieć z równą wzgardą.
— Jak się z jestestwem pcha, to równie sam może dupę ruszyć.
Podniósł
dłoń, przebrał palcami w powietrzu i nagle uderzył się w udo. Przygryzł
od wewnątrz wargę, gdy nie odszukał koców, które w bezczelnym geście
zostały od niego odrzucone.
[Czy państwo słyszało trzask tych kości?]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz