poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Od Xaviera cd. Echa

Promień przesączał się przez okna, lśniąc w spadach mroźną iskrą i wionąc światłem następnego zimowego dnia. Początkowo nieśmiało za welurem kotar, powoli schodząc na posadzki, gdzie kurz wirował w obłoku, aż do momentu, w którym w końcu zebrał śmiałości i rozlał się ostrą bielą po całym pomieszczeniu; poranek osiadł lustrem w ceramice, marmurkiem na komodach oraz kąśliwością w tkaninach koców. 
Zanim brzask ozwał się ze złośliwościami, wystarczyło niezgrabnym ruchem naciągnąć narzutę i uskubać następną minutę lub dwie snu; do momentu, gdy światło runęło na powiekach tak podłym migotem, że gdyby nawet pogrzebano człowieka w smole, to nie zdołałby zagłuszyć rzeczywistości, iż oto nadszedł nowy dzień. I to parszywie czarowny dzień z drwiącym słońcem na niebieskawym horyzoncie i zdradziecko urokliwą okiścią, która im większą tęczą kuła w oko, tym surowsze ze sobą niosła zimno.
Chłód nie odpuszczał od tygodni; wszedł w budynek, przesiąkł na wskroś mur i nękał chłopaka, któremu coraz ciężej przychodziło odnalezienie ciepłego kąta. Xavier szczerze nienawidził mrozu i do zimowych uroków odnosił się prawie co do przekleństwa, które wraz z pierwszym skrzepem na Ath, zalegało mu na piersi i nie opuszczało, aż do początku roztopów — niezależnie co za płaszcze naciągnął na kark i ile skór rozsnuł w swoim lokum, to przeświadczenie o wiecznym chłodzie całkowicie wżarło mu się w mentalność. Chodził więc w pół-napięciu, ciągle walcząc ze zmęczeniem, które wciskało mu w usta rozdrażnienie; ni to wystawiał rewie ciężkich westchnięć, ni recital niezrozumiałych roszczeń do każdego, kto nieszczęśliwie nie zdołał magicznie sprowadzić mu wiosennych dni — czy też odmówił mu wspólnego kieliszka. Bo chociaż chłopak w normalne dni odpowiednio często pilnował kontuaru, to w zimową porę robił to ze szczególnym zamiłowaniem. Niekoniecznie chował się po katach, a bezczelnie panoszył się w sali spotkań, aby z atypową dla siebie serdecznością uśmiechać się do każdego, kto zaszedł do pomieszczenia; ni to od niechcenia bawiąc się karafką, ni w bezsłownym geście oferując swoje towarzystwo. 
I zdarzały się nawet dni, gdy ktoś skorzystał z zaproszenia. Albo Yuuki zatrzymała się na chwilę w swoim szaleństwie, albo Kai zechciała poćwiczyć do mistrzostw rymokletów, lecz przeważnie sam zaczynał i kończył wieczór. Nieraz tak racząc się własnym towarzystwem, że pod koniec butelki zalegał na kanapach, całkiem lekceważąc, że przecież posiadania własne lokum, na rzecz przeświadczenia o płomieniu w kominku, do którego ktoś przeważnie doglądał, pilnował, żeby z rzadka dogasał i tlił się, utrzymując wilgoć z dala od pomieszczenia — na ogół. 
Czasem wzniecony za wieczoru żar nie zdołał dotrzymać do świtu, a nawet rozpraszał się przed kwartą nocy; często w te dni, kiedy rozcieńczone w słodkich likierach zmartwienia traciły na istotności, a chłopak z większą łatwością ulegał leniwym pokusom. W takich stanach wiele spraw przestawało go interesować i z pewnością ostatnie co wówczas mogło mu zakrzątać głowę, to myśl o świcie i możliwych złośliwościami, które przyniesie mu na odwet za nienaniesione drewno. 
Cierpiał więc wyłącznie za własne głupoty, nie pierwszy i nie ostatni raz zawierzając alkoholom, które choć z początku rozgrzewały trzewia, to ostatecznie i tak zawsze zostawiały po sobie same udręki. Zdrętwiałe ciało, które z większym trudem znosiło uroki wychłodzonego pomieszczenia oraz ciężką głowę, która zamiast wreszcie wyrwać się z półsnu, to całkowicie zaangażowała się w teatralne umartwianie i branie na litość przypadkowych nieszczęśników.
Stuk, szemrzący ruch; krok rozszedł się po pomieszczeniu. Przebił senność, odciągnął świadomość od narzekań i wydusił z ust kilka słów, ni chrypiąc na błagalną, ni na roszczeniową nutę. Xavier nawet nie podniósł się znad koców. Wyłącznie mruczał do hałasów, wierząc, że nie odnosił się tylko do omamów, a ktoś rzeczywiście krzątał się po pomieszczeniu i możliwie w litości zechce odpowiedzieć na sugestie.
Oraz w durnym przypadku nie połamie mu kości.
Niekoniecznie od razu zrozumiał, do czego doszło. Co za licho zabrało mu dech z piersi, przycisnęło trzewia niczym ołowiane ciężary i na zakończenie tortur zerwało z niego koce, odsłoniło w bestialskim geście członki na podłe zimno. Szok w pierwszym momencie chciał mu wyszarpać serce, lecz zamroczenie wbiło go w poduszki, uwięziło w ciężkim zdumieniu. 
Mrużył wzrok, trzepocząc rzęsami, chcąc zwalczyć bolesne suchości, ale przede wszystkim dostrzec szczegół w rażących bielach. Dumną posturę i twarz zaciętą na charakterystyczne wzniosłości, z ustami liżącymi ucho złośliwym słowem, które wcięło się mu w czoło głęboką bruzdą, gdy próbował odgadnąć, czemu powleczone zostało urazami i to skierowanymi do niego.
— Chyba oszalałeś. — obruszył się, powróciwszy do zmysłów na tyle, aby móc na chłodny wzrok odpowiedzieć z równą wzgardą. — Jak się z jestestwem pcha, to równie sam może dupę ruszyć. 
Podniósł dłoń, przebrał palcami w powietrzu i nagle uderzył się w udo. Przygryzł od wewnątrz wargę, gdy nie odszukał koców, które w bezczelnym geście zostały od niego odrzucone. 
 
 
[Czy państwo słyszało trzask tych kości?] 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz