czwartek, 22 kwietnia 2021

Od Cahira cd. Mattii

Weszli do pomieszczenia, odebrali od Iriny talerze z obiadem. Nie usiedli. Cahir nie chciał jeść na stołówce. Od powrotu z Nylth unikał tłocznych miejsc, stronił od towarzystwa, nie wdawał się w rozmowy. Nie lubił, gdy pytano go, czy wszystko w porządku. Nie cierpiał, gdy spojrzeniami dotykano jego posiniaczonej twarzy i obtartej do krwi skóry na kostkach palców. Nie znosił, gdy sugerowano mu, by udał się do Raviego.
Zaproponował, by zjedli na dworze, pozorując to tym, że pogoda jest ładna, wiosenna, świeci słońce. Mattia skinął głową, zgodził się, o nic nie pytał. Wydawał się rozumieć.
Wyszli na zewnątrz, pokręcili się chwilę po okolicy, rozejrzeli za odpowiednim miejscem. Wreszcie, z braku lepszych opcji, usiedli pod starym drzewem rosnącym w pobliżu stajni, nieopodal padoku dla koni. Mieli stąd widok na grupę pasących się wierzchowców. Cahir, choć mrużył oczy, nie potrafił ocenić z tej odległości, które to były dokładnie. Podejrzewał, że znajdował się wśród nich Bębenek.
Mattia, nie patrząc na konie, zsunął płaszcz z ramion. Chwyciwszy go obiema dłońmi, strzepnął materiałem, rozprostował go, rozłożył w cieniu. Cahir nie był tak drobiazgowy, usiadł na trawie.
— No chodź — uśmiechnął się Mattia, ruchem dłoni zapraszając go, by zajął miejsce obok. — Zmieścisz się.
Cahir przesiadł się. Niezbyt gorliwie. Własnych spodni nie było mu szkoda, niebrzydkiego płaszcza Mattii owszem.
Położył talerz na kolanach, oparł się plecami o pokryty szorstką korą pień. Spoglądał na padok obojętnie, z umiarkowanym zainteresowaniem, mimowolnie wsłuchując się w skrzypienie kołysanych wiatrem gałęzi, szelest młodych liści, ożywiony świergot wróbli.
Do jego uszu doleciał tętent. Kątem oka dostrzegł zbliżający się zarys cienistej, rozmytej pędem sylwetki. Czarny koń, w ostatniej chwili hamując przed ogrodzeniem, zrył kopytami grunt. Grudki czarnej ziemi prysnęły na boki.
Cahir, rozpoznając Al-Falę, uniósł kącik ust. Al-Fala, rozpoznawszy go, stuliła uszy, strzeliła ogonem w powietrzu, zarżała krótko, głośno, jakby rzucając obelgę. Zerwała się, znikła tak prędko, jak się pojawiła.
— Nie jesz? — zapytał po chwili Mattia.
Cahir na niego nie spojrzał.
— Miałem nadzieję, że skoro udało nam się porozmawiać i wyjaśnić pewne kwestie, uda mi się coś przełknąć — zaczął, siląc się na niefrasobliwy ton. — Ale chyba się przeliczyłem. Ostatnio, wyobraź sobie, nic mi nie smakuje — uśmiechnął się gorzko. — Nawet wino.
Mattia odłożył widelec. Jego spojrzenie przygasło, uśmiech zsunął się z warg.
— Chodzi o Nylth, prawda? To przez to — bardziej stwierdził, niż zapytał.
— Nie wiem.
— Nie zapytam, czy wszystko w porządku. Domyślam się, że po tym, co miało miejsce, nie może tak być. Ale jeżeli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, jeżeli coś ci dolega...
— Jestem zdrowy — uciął Cahir.
Mattia popatrzył na niego łagodnie.
— Wiesz, co miałem na myśli.
Milczenie. Szum wiatru. Rżenie koni. Wściekły śpiew ptaków.
— A więc jestem chory — ustąpił Cahir wreszcie, wypowiadając słowa powoli, niechętnie, niemal lekceważącym tonem. Wiedział, że nie uda mu się oszukać Mattii. Nie miałby nawet siły próbować. — Ale nie troszcz się o mnie. Nic mi nie będzie, to nic poważnego. Przejdzie mi.
— Chciałbyś o tym porozmawiać? — zapytał Mattia w taki sposób, jakby spodziewał się, co zaraz usłyszy.
Cahir ledwie dostrzegalnie pokręcił głową.
— Nie przejmuj się mną — powtórzył. — Samo minie. Zawsze w końcu mija. To nic wielkiego. Każdemu coś kiedyś odebrało apetyt, każdy kiedyś zobaczył coś, przez co nie mógł spać w nocy. Potrzebuję czasu. Jeszcze kilku dni. Muszę pobyć sam, przemyśleć parę spraw, nie robić nic ponadto, czego się ode mnie absolutnie wymaga. I odpocząć. Jestem zmęczony, Mattia. Bardzo. I wciąż zły z powodu tego, co się wydarzyło.
Popatrzył na Mattię. Widząc wyraz jego twarzy, dodał ciszej, bardziej miękko:
— Ale nie na ciebie.
Na siebie, pomyślał, wracając spojrzeniem do pasących się koni. Na świat.
— Szanuję twoją decyzję — zapewnił Mattia, westchnąwszy cicho. Wyglądał, jakby także stracił apetyt. — Nie zamierzam narzucać swojego towarzystwa. Rozumiem, że potrzebujesz samotności. Domyślam się, co możesz czuć. Mnie także nie jest łatwo.
Cahir skinął głową grzecznie, z niewymuszoną uprzejmością.
— Przejdzie mi szybko, zobaczysz. Niedługo Cervan przydzieli mi nowe zadanie, a wtedy, nie mając wyboru, wezmę się w garść. Zajmę się bieżącymi sprawami, rozproszę, przestanę myśleć o Nylth. To tylko chwilowa słabość.
— Naprawdę przykro mi z powodu tego, co się wydarzyło.
Stłumił westchnienie.
— Mnie też, hrabio.
Spędzili kilka chwil w milczeniu. Mattia odłożył talerz, nie tknął już obiadu. Cahir siedział nieruchomo, spoglądał przed siebie nieobecnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem.
— No proszę. Aldebaran?
Wałach wychynął zza krzewów, zbliżył się do ogrodzenia nieśpiesznym krokiem. Zatrzymawszy się, uniósł głowę, potrząsnął bujną grzywą, popatrzył na nich przyjaźnie, zachrapał cicho, jak gdyby na powitanie.
— To on — potwierdził Mattia.
— Myślisz, że jest głodny? — zapytał Cahir, podrzucając i łapiąc jabłko, które Irina dała mu do obiadu.
Na ustach Mattii pojawił się cień uśmiechu.
— Jeżeli tak, poszczęściło mu się.
Cahir zacmokał, podszedł do konia. Podał mu jabłko jedną dłonią, drugą poklepał go po szyi. Zahaczając wzrokiem o własne palce, zdumiał się. Wyglądały inaczej. Dziwnie obco. Nie było na nich pierścieni. Nie założył ich. Teraz jego ręka mogłaby należeć do kogokolwiek; wydawała się zwyczajna, przeciętna do bólu.
Spróbował w porę schować ją do kieszeni. Nie zdążył.
— Nie nosisz już pierścieni? — zagadnął Mattia, gładząc Aldebarana po chrapach.
— Och. Znudziły mi się — odparł Cahir obojętnym tonem, starając się, by zabrzmiało to naturalnie i swobodnie.
Nie miał ich na sobie od momentu, w którym zdjął je do czyszczenia po powrocie z Nylth. Zakrzepła krew osadziła się w ciasnych szczelinach między kamieniami a metalem, zaszyła w wąskich, trudnodostępnych miejscach, powpadała we wgłębienia. Cahir nie potrafił jej usunąć. Próbował kilkukrotnie. Z miernym skutkiem. Ilekroć ich dotykał, słodki, metaliczny zapach, wyimaginowany czy nie, przyprawiał go o mdłości.
Te pierścienie... Zauważyłeś, że ich nie mam, pomyślał Cahir, wbijając ręce w kieszenie, przyjmując niezobowiązującą pozę, nie patrząc na Mattię. Musiałeś wcześniej zwrócić na nie uwagę. Zastanawiałeś się kiedyś, jak wszedłem w ich posiadanie? Co musiałem zrobić, by je zdobyć? Wiesz przecież, że jestem niezamożny.
Nie powinieneś się mną interesować, hrabio. Nie jestem dla ciebie odpowiednim towarzystwem. Jesteś bystry, wielu rzeczy zapewne się domyślasz. W Nylth widziałeś, co potrafię. Jak myślisz, kto nauczył mnie tak się bić? Kto nauczył mnie zabijać? Dlaczego to zrobił? Mężczyźni, którzy towarzyszyli twojemu staremu znajomemu, byli najemnymi bandytami. Znali się na swoim fachu. Jak uważasz, kto z Gildii, oprócz mnie, zdołałby powstrzymać ich przed zrobieniem tego, za co im zapłacono? Aaron? Wojownik-weteran? Syriusz? Skrytobójca-zawodowiec? Kto jeszcze?
Może byłoby lepiej, gdybyś o niektóre rzeczy nigdy nie zechciał mnie zapytać. Może byłoby rozsądniej, gdybyś niektórych rzeczy na mój temat nigdy się nie dowiedział.
Dla dobra i twojego, i mojego, hrabio.

Niechichktośprzytuli:c

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz