środa, 14 kwietnia 2021

Od Sophie do Williama

— Co za pogoda! — Sophie zawołała do jadącego u jej boku Williama, kurczowo przytrzymując kaptur zlewanego wodą płaszcza.
Mieli pecha.
Wiosna na dobre zawitała już do centralnej Iferii, a wraz z nią - wiosenne burze. W jednym momencie świeciło przyjemne, ciepłe słońce, w następnym zaś niebo zasnuły czarne chmury, z których wylewał się lodowaty strumień wody. Strumień ten spływał właśnie wartką strugą po płaszczu Sophie, moczył końską sierść i zmieniał grzywę bułanego Lakmusa w pozlepiane wilgocią strąki.
— Już niedaleko! — odpowiedział jej William.
Byli w drodze od kilku dni i przez ten czas Sophie zdążyła polubić pogodnego, łagodnego bibliotekarza, a tematy ich rozmów praktycznie się nie kończyły.
Mężczyzna radził sobie z deszczem podobnie do niej. Instynktownie kulił się nieco w siodle, starając się chociaż osłonić twarz przed zacinającymi kroplami. Ich zmęczone konie parskały, kładły po sobie uszy i zarzucały łbami, podzielając zdanie gildyjczyków względem kaprysów wiosennej pogody.
— Jak przejdzie, może będzie widać tęczę? — Bibliotekarz próbował znaleźć jakieś pozytywy sytuacji.
— Może — odpowiedziała mu Sophie, odwracając się nieco w jego stronę. — Dobrze, że przynajmniej jest ciepło.
Mistrz Cervan zlecił im zadanie, które brzmiało prosto i nieskomplikowanie - mieli udać się po książkę do starego znajomego Cervana. Znajomy ów był leciwym, choć potężnym ponoć magiem, książka zaś spoczywała gdzieś w trzewiach jego prywatnej biblioteki, sam mag zaś był nieskory, by zwyczajnie wysłać tom, wymawiając się obawą o dobro książki i własnym podupadającym zdrowiem. Pójść po książkę do biblioteki, jeszcze w towarzystwie bibliotekarza. Co mogło pójść nie tak?
Deszcz ustał jak nożem uciął, powietrze zapachniało ciepłem letniego słońca, wokół zaśpiewały ptaki, zabrzęczały pszczoły. Lakmus aż przystanął ze zdziwieniem, Sophie nie musiała ściągać wodzy. Alchemiczka zdjęła z głowy kaptur, rozejrzała się wokół, unosząc brew.
— Chyba dotarliśmy na miejsce — Will też zdjął kaptur, odgarnął przemoczoną deszczem grzywkę. — Wygląda magicznie... chociaż nie powiedziałbym, że to siedziba sędziwego maga. Raczej jakiejś dobrej wróżki...
Sophie w zafrasowaniu podparła podbródek. Nagle znaleźli się na zielonej, słonecznej polanie, otoczonej rzadkim lasem niskich drzew. Środek polany zajmowała chatka, której fantazyjny obraz mógł z powodzeniem znaleźć się w książce z bajkami dla dzieci. Bielone ściany malowane w rustykalne kwiaty, do tego dach kryty czerwoną dachówką i niska ławka ustawiona przy podmurówce, gdzie brakowało tylko starszej pani w chustce na głowie, obierającej swoim wnuczkom jabłka.
Alchemiczka zeskoczyła z siodła. Jej płaszcz już prawie wysechł, niechybnie za sprawą przenikającej powietrze magii. Lakmus też szybko sechł, interesował się rosnącą wokół soczystą trawą. Coś czerwonego zamigotało między źdźbłami - czy to były poziomki?
— Cervan wspominał, że mag Vlastimil jest ekscentrycznym człowiekiem, ale chyba nie jest taki zły — wywnioskował Will, taksując wzrokiem okolicę i również zsiadając z konia. — Ciekawe, jak wygląda jego biblioteka?
— Skoro jego dom wygląda tak — ogarnęła gestem chatkę i polankę — to chyba powinna być miłym i przytulnym miejscem...
Sophie naprawdę nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, jak daleko od prawdy była.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz