czwartek, 1 kwietnia 2021

Od Pana Sokolnika - Event


Ktokolwiek kiedykolwiek uznał, że to poniedziałkowe poranki były ciężkimi, gówno wiedział o życiu. To środy, sam środek zasranego tygodnia, gdzie musiał zwlekać się o piątej rano i wracać do domu po siedemnastej, były najgorsze. Budzik był wtedy głośny, światło wpadające przez niedociągnięte zasłony irytujące, a całokształtu sytuacji nie poprawiał skrzek papugi, której gotów był ukręcić łeb. Jak każdy szanujący się obywatel, przeżartego do cna kapitalizmem, świata, pierwsze co zrobił po pobudce, to sięgnął po leżący na szafce nocnej telefon, by od rana pozwolić się ostrzelić niepotrzebną masą informacji o świecie. Książe Filip jeszcze żył (jakimś cudem, chociaż każdy i tak wiedział, że w rzeczywistości jest to jedno wielkie kłamstwo), tarcze antykryzysowe nie dawały rady, Lil Nas X twerkował na kolanach Szatana (takiemu to dobrze, chłopak od kilku dni pozwalał sobie czytać komentarze pod kontrowersyjnym teledyskiem, uznając, że wojny homofobów i nieco zbyt wierzących ludzi z pokoleniem Z, było ostatnio jednym z jego ulubionych zajęć. Szczególnie kiedy miał okazję zrobić to późnym wieczorem z „piwerkiem” w dłoni, jednocześnie słuchając live commentary w wykonaniu jego współlokatora). Nie taki najnowszy Iphone przepowiedział mu dzisiejszą pogodę, TikTok przypomniał swoimi powiadomieniami o codziennej dawce horoskopów i dlaczego nie powinien nigdy w życiu spotykać się z osobami mającymi Gemini w Venus, a Messenger i WhatsApp (z którego korzystał tylko i wyłącznie dlatego, że jego mama nie znała żadnej lepszej aplikacji do wysyłania mu zdjęć uroczych piesków i przesadnie roznegliżowanych latynosów z kwiatami) pokazał kuriozalną ilość nieprzeczytanych wiadomości.
Ociężale kliknął ikonkę podwładnego Facebooka, przecierając przy okazji twarz i wygrzebując śpiochy z oczu, które za chwilę wytarł w ramę łóżka. Zdołał zauważyć, że w trakcie snu stracił jedną skarpetkę, skopał z materaca hałdę ubrań, którą zostawił tam poprzedniego dnia, nie mając już siły na nic więcej, która z kolei przewróciła, na szczęście pustą, butelkę po piwie. Trzynaście powiadomień. Dwa od Matildy, reszta pochodziła z grupki „Ich czworo i on”. Do końca nie pamiętał, jak zdołał się wkręcić w kampanię papierowego rpg, wydawało się, że to Miron szepnął mu coś na ten temat raz, czy dwa, a potem magicznie wkręcił się na luźną sesję w mieście organizowaną przez starego wyjadacza, per kloszarda, który chyba większość swojego życia przeznaczył na dopracowywanie fabuł. Teroise szukał nowej grupki gotowej rozwiązywać zagadki świata, który stworzył całkowicie od podstaw i mężczyzna zdecydowanie to doceniał, ale równie mocno zaczął się męczyć cotygodniowymi spotkaniami, dlatego wiadomość, o odwołanej sesji była jak rozbicie ciążącego na sercu kamienia.


śr. o 2:33

Vercan
Czwartkowa sesja odwołana, gównianie się czuję
Wyświetlone przez: Xavier, Kai, Theo

Kai
a mówiłam żebyś się ubrał cieplej bo zimnica 🙄🙄
Wyświetlone przez: Xavier, Cervan

Xav
muwiłaś też żebym nacierał się różowym kwarcem lol

Xav
na miejscu cervana też miałbym w dupie twoje rady

Kai
ó**

Xav
przestań wiesz że jestem dyslektykiem 😭😭😭

Kai
A tak serio to różowy kwarc serio ujędrnia skórę i dupę przydałby ci się Xav!!!

Xav
spierdalaj

Kai
<3

Kolejne dwa zdjęcia, jakie się pojawiły, były pierwszymi lepszymi zdjęciami wyciągniętymi z tablicy: „haha funny memes 2021” na pintereście, która była na bieżąco aktualizowana przez Theo, który ponownie zniknął i jedyne wspomienie, jakie po sobie zostawił, to emoji łapki w górę jako reakcja pod pierwszą wiadomością Cervana. Nie chcąc dorzucać drwa do dopiero co ugaszonego ognia, poszedł w jego ślady i za chwilę przeskoczył do okienka konwersacji z Matildą, gdzie pospiesznie odpisał na jej przypomnienie, że dzisiaj piją u nich i czy trzeba kupić jakieś piwko po drodze. Odpisał, że nie, Miron wszystkim się zajął na wczorajszych zakupach w hipermarkecie. Instynkt studenta zrobił swoje, gdy zobaczył sześciopaki jakiegoś Harnasia, czy innego gówna na przecenie i obkupił ich tak hojnie, by przez najbliższe dwa tygodnie nie musieli się przejmować, czy coś jeszcze zostało w lodówce, czy trzeba będzie wyskoczyć na prędkiego tripa do żabki na rogu ulicy.
Bohater dnia akurat jak na zawołanie pojawił się w drzwiach do pokoju, wcześniej nawet nie pukając, bo nigdy nie miał do tego głowy. Ze szczoteczką do zębów w ustach dopinał właśnie ostatnie guziki w swojej luźnej, hawajskiej koszuli, która ostatnio stała się jego ulubioną częścią garderoby. Jeszcze nie do końca oprzytomniały mężczyzna kiwnął w jego stronę głową, pytając, co tam i czego chce.
— Grzanki robię, chcesz?
— Mhm — burknął, odrzucając telefon gdzieś na bok i wyciągając ręce wysoko do góry, przy czym poczuł, jak strzela mu kilka kręgów. Przyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach.
— A herbatki? — dodał jeszcze, dość niewyraźnie, gdy poprawiał kołnierzyk swojej pięknej, kwiatowej koszuli. Sokolnik powoli pokiwał głową, zanim Miron uciekł z powrotem do łazienki, a potem słyszał już, jak obija się w kuchni, niemiłosiernie głośno trzaskając talerzami i kubkami. Chwilkę mu zajęło, zanim zdołał zwlec się z łóżka i założyć na siebie pierwsze lepsze, nie śmierdzące jeszcze aż tak bardzo slipki, po czym wypuścić papugę, by mogła na spokojnie rozprostować skrzydła i trochę poobijać się po prawie pustym mieszkaniu.
Tosty oczywiście wyszły nieco spalone, masło orzechowe było praktycznie na wykończeniu, a wykorzystana trzeci raz herbata nie smakowała zbyt dobrze, obaj jednak przywykli do takiego stanu rzeczy i nie mieli specjalnie potrzeby, żeby jakoś specjalnie na to narzekać. Podobały im się te wspólne, bardzo przeciętne, wręcz smutne, niebotycznie wczesne poranki, wspólne picie lury i plotkowanie o tym, czego nie zdążyli obgadać dnia poprzedniego.
— Na którą ty masz dzisiaj pracę?
— Na siódmą, ale muszę się pojawić szósta czterdzieści. Wiesz, jakieś sprawy organizacyjne.
— Jezu, bestialstwo! Te dzieci serio nie mają nic lepszego do roboty, jak tam siedzieć od siódmej? — prychnął, po czym ugryzł jakąś znalezioną na dnie lodówki parówkę, która jeszcze była zdatna do spożycia. Co prawda gotował ją zdecydowanie za krótko, a jedna jej końcówka była już wyszuszona do granic możliwości, ale po jej odkrojeniu, kiełbaska była jak nowa. Chłopak wzruszył ramionami i podrapał się po boku, zanim pozwolił sobie na kolejny gryz grzanki bardzo słabo posmarowanej masłem orzechowym. Pasty paprykowej niestety już nie było, Miron w piwerkowym szaleństwie całkiem zapomniał o jakichś podstawowych racjach żywnościowych, dlatego skończyli bez bułek, bez mleka i bez ulubionych płatków w kształcie pierścieni.
— Korpo nie zna litości, Miron, ty się poważnie zastanów, czy chcesz tam robić, potem skończysz jako wypalony czterdziestolatek, z dwójką dzieci, na które nie masz czasu i które siedzą wychowywane przez obcych ludzi od siódmej trzydzieści do dwudziestej, bo tatuś robi nadgodziny. — Sokolnik pogroził mu widelcem, robiąc przy tym bardzo poważną minę. — Ipady dzieciarni same się nie kupią, a żona chce na wakacje, czujesz już tego nerwa? — spytał, przesadnie nadumanym tonem, specjalnie chcąc go nastraszyć jeszcze bardziej. — Gdzie moje Mauritius, Miron? Gdzie ono jest? Obiecałeś wakacje w lipcu, mamy sierpień, a ty dalej spłacasz kredyt za Teslę! Zostawię cię i zabiorę dzieci, żądam rozwodu i alimentów! Z naciskiem na alimentów!
Miron wyglądał, jakby dopiero co ugodzono go w najgłębsze zakamarki jego dumy, przy czym zrobił się czerwony i fuknął z oburzeniem na hiperbolizującego wszystko Sokoła, który definitywnie świetnie się bawił, udając piękną, przyszłą małżonkę zdesperowanego studenta. Mironowi do śmiechu nie było, zamiast tego ugryzł parówkę jeszcze agresywniej i całkiem naburmuszony, uciekał wzrokiem od półnagiego mężczyzny, który trzymał nogi na stojącym naprzeciwko krześle. Siedział bokiem do stołu i trzymał talerz na brzuchu, podczas gdy naga stopa wybijała swoim ruchem rytm piosenki grającej akurat z telefonu Mirona, który ustawił shuffle na Spotify. Piosenka była chyba z albumu Nectar od Jojiego, Sokolnik jednak nie był do końca tego pewien, co nie przeszkadzało mu w radosnym podrygiwaniu do melodii.
— A ty czego tak wcześnie wstałeś? Nie masz dzisiaj na dziesiątą? — spytał nagle, mając dość obrażonego Mirona i doskonale wiedział, że gdy tylko spyta go o coś związanego z nim samym, ten natychmiast się rozchmurzy. Tym razem nie było inaczej, Miron wyprostował się w krześle, rozpogodził i nawet wziął wielkiego łyka obrzydliwie rozwodnionej herbaty, której w normalnych warunkach nie dało się wypić, ale o piątej trzydzieści wszystko wydawało się być do zniesienia.
— Mam, ale muszę podjechać, odebrać prezent dla Matildy.
— Prezent?
— Prezent. — Cisza. — Nie mów, że zapomniałeś.
— O czym niby?!
— Chłopie! — jęknął przeciągle Miron, posyłając mu najbardziej oburzone spojrzenie świata.
— Przecież urodziny ma dopiero za dwa miesiące!
— Zdała wszystkie egzaminy i dostała się na staż, halo? Coś ci to mówi? Mieliśmy dzisiaj to opijać i myślałem, że to chyba oczywiste, że ogarniamy jej jakiś prezent?
— I miałem się tego wszystkiego domyślić? — Z impetem odstawił talerzyk na stół, a Miron przewrócił oczami.
— No, a nie? Chyba dawałem ci wystarczająco jasne znaki kiedy o tym gadaliśmy.
— Masz na myśli te wszystkie odruchy, jakby coś wpadło ci do oka? — spytał po chwili zastanowienia, marszcząc brwi, a widząc, jak Miron automatycznie kiwa głową z niezwykłym przekonaniem, jedynie przetarł twarz w geście niedowierzania. — Ty jesteś niepoważny.
— To było bardzo oczywiste puszczanie oczka, come on! — wybuchnął, wyrzucając ręce do góry i przy tym prawie przewracając swój kubek z herbatą, na którym było napisane coś w informatycznym bełkocie. Właściwie to nie do końca wiadomo czemu, bo Miron studiował ekonomię, ale prawdopodobnie wyniknęło to z czegoś w stylu „Nie uważasz, że byłoby mega zabawne, gdybym kupił sobie kubek dla informatyka, nie wiedząc absolutnie nic o programowaniu?”. Oczywiście nie było to ani trochę zabawne, ale Miron za każdym razem zanosił się śmiechem, kiedy ktoś rzeczywiście wpadał w pułapkę i bił się po kolanie, nie mogąc złapać oddechu.
— Wyglądałeś, jakbyś miał alergię i zaczął się sezon pylny. Miron ile razy rozmawialiśmy o tym, że jak masz do mnie jakąś sprawę, to piszesz, albo przychodzisz i gadasz, bo niestety, ale telepatia w naszym przypadku nie działa zbyt dobrze?
— Ostatnio jakoś się domyśliłeś, że chcę kanapkę i mi przyniosłeś!
— To była moja kanapka, którą bezczelnie zjadłeś gdy poszedłem odebrać telefon.
— To by wyjaśniało, dlaczego nie miała mięsa — mruknął, po czym zaczął drapać się po brodzie. — Ale mimo wszystko! Myślałem, że to jasne, że jak się dzieje coś godnego uczczenia, to to ucz… Uczczemy?
— Uczcimy.
— No właśnie. Dobrze, że się zgadzamy. W skrócie - zjebałeś, stary. — Założył ręce na piersi i ponownie rozwalił się na krześle, jak królewicz na tronie, a Sokolnik westchnął i dokończył swojego tosta, po czym otrzepał dłonie z okruszków. Czasem naprawdę brakowało mu siły do upierdliwego współlokatora, ale nie mógł nic na to poradzić, sam zgodził się na żywot z kolegą-debilem pod jednym dachem.
— Dobra, to przynajmniej co jej kupiłeś, co?
— Ręcznie robioną biżuterię od tej laski, co ją obserwuje na Instagramie i zawsze lajkuje jej posty.
— Nie mam Instagrama — rzucił szatyn, drapiąc się po ramieniu, a Miron jęknął przeciągle.
— Kurwa, czasem zapominam, że jesteś taki zacofany. Trzeba będzie to zmienić, nawet nie wiesz, ile cię omija.
— Owsianka Kim Kardashian i Chrysanthosa Jennera?
— Na przykład! Wiesz, że wczoraj Irina Revail spotkała się z Gordonem Ramsayem? Stara tak go opierdoliła z jego beef wellingtonem, że biedak aż zbladł! Musisz to zobaczyć, nigdy nie widziałem tak osranego Ramsaya! — pisnął podekscytowany, aż klaszcząc, po czym złapał swój telefon i zaczął nerwowo przesuwać po nim palcem, szukając dowodu na swoje słowa. Sokolnika szczególnie to nie obchodziło, ale przyjął od Mirona telefon, na którego ekranie był mem przedstawiający Irinę trzymającą twarz Gordona między dwoma kawałkami tosta, z legendarnym już tekstem Ramsaya „What are you? An idiot sandwich”. Mężczyzna nawet wypuścił powietrze nosem, uznając obrazek za należących do tych z gatunku „nawet śmiesznych”. — O, pokażę ci przy okazji ten naszyjnik, co jej kupiłem. — Dwa kliknięcia po odebraniu swojego smartfona, chłopak ponownie wcisnął go Sokolnikowi w ręce, teraz z pięknym, estetyczny, jak to na Instagrama przystało, zdjęciem bardzo eleganckiej biżuterii z kamieni. Podobno energetycznych i mających przynieść użytkownikowi oczyszczenie.
— A, ten, pokazywała mi go nawet i się zachwycała, pamiętam.
— No! No to po niego jadę.
— Czemu tak wcześnie?
— Pojebałem paczkomaty i zamówiłem do tego z drugiego końca miasta — skrzywił się, gdy szatyn odkładał telefon na stolik i zabrał się do zbierania naczyń, żeby od razu je umyć. Nie przepadał za odwlekaniem tej czynności, odkąd raz się zapomnieli i skończyli z górą pleśni na porzuconym naleśniku z marmoladą. Jeszcze długo mieli nie zapomnieć o potwornym widoku, jakim był karaluch uciekający z kawałkiem ciasta. Miron podziękował mu szybkim kiwnięciem głowy za odciążenie go z obowiązku i wrócił do nałogowego przeglądania sieci, raz na jakiś czas śmiejąc się pod nosem.
— O której zamierzasz wyjść? — spytał, wyciskając na gąbkę kleksa płynu do naczyń wielkości groszku. Matilda narzekała, że to za mało, ale Sokolnik stał się absolutnym mistrzem w efektywnym wykorzystywaniu dostępnych zasobów. Ten jeden kleks potrafił mu starczyć na całą hałdę naczyń po porządnym, tłustym obiedzie.
— Eee, myślałem, żeby wyjść razem z tobą, jak nie masz nic przeciwko.
— Jasne, nie ma sprawy.
— Mogę cię nawet podwieźć do pracy!
— Nie ma takiej potrzeby, rano Akacjowa zawsze jest w chuj zakorkowana, nie chcę się spóźnić. No i muszę do granic możliwości wykorzystać bilet miesięczny, rozumiesz, nie po to się wypłaciłem.
Akacjowa, na rogu której stało przedszkole numer pięćdziesiąt dwa, była prawdopodobnie najbardziej narażoną na kilometrowy korek ulicą w całym mieście. Nikt do końca nie pomyślał, że złączenie trzech ulic w jedną może być dość ryzykowną zagrywką, szczególnie że przecznicę wcześniej trwała właśnie rozbudowa centrum handlowego, która trwała już bite pół roku i która potrwać miała przynajmniej drugie tyle. Władze miasta nieszczególnie przejmowały się wiecznym sznurem samochodów, które przetrąbywały się jedno przez drugie, kiedy akurat ktoś próbował wyjechać ze znajdujących się tam parkingów podziemnych dla pracowników wielkiego molochu korporacyjnego, gdzie nikt do końca nie wiedział, czym się zajmował. Dlatego przedszkole cieszyło się tak wielką popularnością, znalezienie się obok największego lęgowiska szczurów, było jak trafienie na żyłę złota, bo wszyscy nowobogaccy z kredytem we frankach dobijali się, aby zapisać swoje dziecko do niesławnej placówki przy Akacjowej 28b. Przedszkolanki tak szczęśliwe natomiast nie były, bo wiązało się to z przedłużoną opieką nad dziećmi, kiedy nagle szóstka z dwudziestki czwórki dzieci musiała zostać o pół godziny dłużej, bo tata, czy mama nie mogli się wcześniej stawić.
— Ok, rozumiem. Pamiętasz może, czy wrzucałem ostatnio do prania swoje skarpetki w ananasy?
— Ostatni raz widziałem je jakieś trzy tygodnie temu.
— No właśnie ja też! Albo mnie ograbiono, albo pralka pożarła mi kolejną parę.
— To na bank nie pralka, pralka zawsze zjada tylko jedną z pary. — Pokryty pianą sokolnikowy palec pouczająco zawisnął w powietrzu, a Miron, chcąc nie chcąc przyznał mu rację.
— W sumie to tak. Kurna. Lubiłem te skarpetki.
— Poszukaj za koszem na pranie, albo w ogóle za pralką, czasem się tam zapodzieją. — Usłyszał za sobą tylko ciche westchnięcie i ruchy wskazujące na to, że przygotowywał się do opuszczenia kuchni. — Ah, Miron, jeszcze… Kupię jakieś ciasto, czy torta, ok? — spytał, zerkając przez ramię. Miron uśmiechnął się promiennie i już nic nie odpowiedział.

Ale super duper opko powiedzieli pod koniec i zaczęli klaskać. A tak serio, dzięki za przeczytanie dziubdziaki i do następnego, bo od Sokolnika notka się pewnie jeszcze pojawi hihi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz