piątek, 30 kwietnia 2021

Od Echa CD Mattii

Zlustrował swym spojrzeniem panicza w siodle na dereszu, może i burknął pod nosem coś niezbyt ładnego, a na pewno nieeleganckiego w swym ojczystym języku, gdy jego towarzysz wpatrzony był w zawieszony na łańcuszku kamień, teraz zataczający drobne kółka nad dłonią. Echo nigdy zbytnio nie zagłębiał się w sztuki magiczne, nigdy nie przywiązywał swej uwagi do ludzi potrafiących tkać i tworzyć za pomocą słowa czy odpowiedniego ruchu dłonią, choć miał do nich szacunek wynikający z nieznajomości tematu, którym ci się zajmowali. Do zaklętych przedmiotów obnosił się za to z szacunkiem i dozą ostrożności, którą wyciągnął z czysto zawodowych fraszek, bo wiedział, że te często posiadały własne, dosyć wredne, charaktery – ale były, należało używać ich z rozsądkiem, zazwyczaj okazywały się przydatnymi. Wystarczyło po prostu wiedzieć, gdzie owych szukać, a tę umiejętność mężczyzna posiadał.
A jednak przez jego kręgosłup przebiegł dreszcz zaniepokojenia, gdy Mattia sięgnął po wahadełko, teraz już ponownie pogrzebane w skórzanym futerale. Dotykanie przeznaczenia, tak bliskie muskanie fatum opuszkami własnych palców nigdy nie miało, a przede wszystkim nie powinno leżeć w ludzkich kompetencjach. Poznawanie własnego losu, nędzne próby odwrócenia owego, które zawsze kończyły się fiaskiem, bo los był jedynie losem i już wcześniej napisaną im boską dłonią historią. Ta okropna, niepokojąca świadomość, że coś czai się na ciebie w cieniach życia, ale nie wiesz tylko, kiedy wyskoczy. Ktoś by powiedział instynkt. Instynkt był jednak zupełnie naturalnym, instynkt często się mylił, instynkt nie doprowadzał człowieka do szaleństwa i równie szalonych prób zawracania nurtu rzeki, której powinien się poddać.
Tak silne naruszanie równowagi biegu wydarzeń, a przede wszystkim istoty niewiedzy kończyło się uderzeniem potoku o podwójnej, czasami potrójnej sile. Takiego, która zmiatała z nóg. Lub po prostu szybciej pozbawiał życia, bo wlewał w ludzkie płuca wodę i nie pozwalał już wziąć kolejnego oddechu, gdy do kostek przywiązywano to kolejne kamienie.
Drgnął, bo jakieś dawne wspomnienie wymsknęło się z już dawno zasuniętej szuflady. Ściągnął mocniej wodze, nie mając ochoty na ewentualne dysputy z towarzyszem.
— Nie uraziły, nie biorę ich do siebie — burknął sucho, jeszcze ostatni raz oglądając się przez ramię, ostatni raz lustrując go swą obojętnością, choć ta, jak zawsze, była jedynie maską broniącą przed złem całego świata. Ścisnął łydkami Kharquę. — Jedźmy.
I ruszyli.
Kilka minut później dwóch jeźdźców pochłonęły już znane Echu liście i gałęzie, w których cieniu utonęli oni oraz ich konie. Charakterystyczny, leśny szmer zabrzmiał w uszach, kilka gałęzi złamało się pod podkutymi kopytami. Jednak prócz odgłosów natury oraz ich cichego oddechu przerywanego przez ten głośniejszy, koński oraz ewentualne prychnięcia, nie było słychać nic. Dobrze. Byli sami, przynajmniej w tej najbliższej okolicy.
Zupełnie wystarczająco, by w razie niebezpieczeństwa odjechać szybko, pozostać zupełnie niezauważonym, bo leśny cień doskonale okalał jeźdźców, końskie sylwetki zasłaniały grube pnie drzew.
— Jeżeli będziemy jechać kłusem, to powinniśmy przed zmierzchem dojechać do Młynisk. Tam możemy się przespać — rzucił przez ramię. — W kilku miejscach damy radę zagalopować, podłoże powinno być znośne, nie padało, więc nie pozrywamy koni. — Wstał w końcu w siodle, zerknął na, dzięki bogowie, cały czas trzymającego się ogona Kharqui Mattię.
Doskonale, przynajmniej ten należał do tych pilnujących się, a nie podziwiających cuda natury, gdy należało narzucić, a następnie utrzymać odpowiednie tempo.
— Znasz odpowiednie gesty dłonią, prawda?
Szlachcic pokiwał głową. A Echo może nawet po raz pierwszy uśmiechnął się w jego kierunku, choć uśmiech był zdecydowanie zachowawczy, niezbyt poufały. Uświadomił sobie, że chociaż to ułatwi mu całą sprawę.
Kharqua zarzuciła łbem, sugerując, że wyłaniająca się zza drzew piaszczysta ścieżka i górka, na którą prowadziła będzie pierwszym i tym idealnym momentem do oddania się szybszemu chodowi. Jej jeździec jednak ściągnął wodze w ostrzegawczym geście, nie chcąc, by ta rzuciła się bez namysłu do przodu. Gdy odpuściła, zagalopował. Wziął w jedną dłoń wodze, drugą opuścił wzdłuż swego ciała. Palce muskały grzbiet łuku wystającego z łubi.
Tak na wszelki wypadek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz