niedziela, 11 kwietnia 2021

Od Antaresa - Event

Antares wziął kolejny transporter pod pachę i wkroczył na teren posiadłości. U jego boku zdążał Akamai, również objuczony sprzętem jak wielbłąd. Za nimi - chyba wszyscy funkcjonariusze Policji dla Zwierząt, jacy akurat byli dostępni. Garść vanów i osobówek z charakterystycznym, zielonym logo, wcisnęła się pomiędzy opancerzone transportery brygady antyterrorystycznej, które radośnie rozjechały egzotyczne klomby i fontanny otaczającego wytworną posesję ogrodu.
Antyterroryści zrobili swoje - ich szlak przez posiadłość znaczyły wyważone drzwi, rozrzucone meble i ślady kul na ścianach. Wszyscy, których prawo chciało widzieć w kajdankach, byli już w kajdankach, zaś Policji dla Zwierząt pozostało ostatnie zadanie.
Likwidacja nielegalnego zoo.
Crawford było nazwiskiem, które przewijało się wiele razy w mediach - potentat paliwowy, gigant motoryzacyjny, najlepszy inwestor w kraju. Antares nie wnikał w to, jak dokładnie mężczyzna dorobił się swojej niebotycznej fortuny, ani z jakiego powodu ściągnął sobie na głowę całą brygadę antyterrorystyczną. Interesowała go tylko jedna rzecz - bezpieczny transport wszystkich nielegalnie przetrzymywanych, egzotycznych zwierząt z posiadłości, do odpowiednio przystosowanych do tego miejsc.
— Którędy teraz? — Akamai spytał jednego z napotkanych antyterrorystów.
Mężczyzna ściągnął ochronne gogle, popatrzył w górę na Akamaia. Antares doszedł do wniosku, że jeśli kiedykolwiek jeszcze się spotkają, to go zwyczajnie nie pozna. Żołnierz ubrany był od stóp do głów w dopasowany kombinezon, zakryty kamizelą kuloodporną. Głowę chronił mu rozbudowany hełm, do tego była jeszcze ni to kominiarka, ni to maska gazowa, wyprofilowane rękawiczki i okute buty - wszystko utrzymane w profesjonalnie i groźnie wyglądającym, grafitowym odcieniu. Pomimo całego tego sprzętu w porównaniu do Akamaia wyglądał jak chłopiec z podstawówki.
— Za kompleksem basenowym w prawo, potem trzeba minąć salę kinową i kasyno. I stamtąd już prosto, takim korytarzem ze złotymi lwami.
Antaresa po prostu zatkało, Akamai zamrugał, zrobił krótką pauzę.
— Dziękuję, postaramy się trafić.
I ruszył we wskazanym kierunku.
"Kompleks basenowy, sala kinowa i kasyno! Czuj to!"
"I własne zoo," dodał Antares.
"Po co komukolwiek tyle... wszystkiego?"
Antares musiał zgodzić się z tym drugim. Niby co dwie głowy, to nie jedna, ale im obu nadal nie mieściło się, po cóż gromadzić aż tyle dóbr.
Kompleks basenowy powitał ich błękitem, zapachem ozonu i łagodnym bulgotaniem gorącego jacuzzi. Antares słyszał głosy pozostałych idących z nimi policjantów, odbijających się echem od zdobionych płytek. Mężczyzna mimowolnie powiódł wzrokiem po olbrzymiej, wijącej się zjeżdżalni, ozdobionej i wymalowanej tak, że przypominała ni to fantastycznego węża, ni to egzotycznego smoka.
Wejście do sali kinowej było niczym podróż w czasie do złotego wieku kina niemego - rozległy ekran obramowany był smukłymi, złotymi słupami w stylu art deco, widownię zapełniały wygodne, pluszowe fotele z fantazyjnie wywiniętymi oparciami.
Przestronne kasyno, w szykownym wystroju wprost z lat sześćdziesiątych, oszałamiało złotym światłem kryształowych kandelabrów. W pomieszczeniu brakowało tylko jednego elementu - Seana Connery'ego, który powiedziałby światu, że nazywa się Bond. James Bond.
Zdawało się, że korytarz ze złotymi lwami doprowadzi ich o grobowca jakiegoś faraona. Gdy Antares wszedł do zoo stwierdził, że nie jest to takie mylne wrażenie.
Powitało ich naprawdę rozległe pomieszczenie o ścianach wymalowanych w naturalnych rozmiarów sylwetki drzew. Tworzyły iluzję przebywania w prawdziwej dżungli, iluzja ta jednak, choć barwna i starannie wykonana, była jedynie iluzją, która nie przemawiała do przebywających w "zoo" zwierząt. Te tłoczyły się w fantazyjnych, choć za ciasnych klatkach, a ich puste spojrzenia utkwione były gdzieś w przestrzeni. Makabrycznego obrazu dopełniały wypchane głowy wielkich kotów "zdobiące" chaotycznie przeciwległą ścianę.
Antares postąpił kilka kroków do środka, spojrzał ze smutkiem na parę zebr za kratami. Jedna mechanicznie grzebała kopytem w wytartej ściółce, druga opierała czoło o pręty klatki. Zimny metal wygniótł jej na futrze dodatkowe pasy. W maleńkiej kałuży na środku pomieszczenia tkwił uwięziony żółw. Wody miał ledwie tyle, by móc się obrócić, ale nic więcej. Ponad żółwiem wznosiła się otoczona szybą z pleksi gałąź, na której ciasno zwijał się monstrualny pyton. Nieco dalej - terrarium z kolorowymi, jadowitymi żabkami, zaraz naprzeciwko - pająki. Gdzieś dalej były koale, gazele i kangur, nie zabrakło nawet akwarium z piraniami. Pływały leniwie, ospale, po dnie zbiornika walały się resztki niedojedzonego mięsa, ale znane ze swej żarłoczności ryby nawet się nim nie interesowały. Antares poczuł, jak ściska mu się serce na widok małego szympansa obejmującego ramiona i głowę, kołyszącego się apatycznie w przód i w tył w swojej maleńkiej klatce.
"Nogi z dupy powyrywać..." skomentował trafnie ten drugi.
— Jak eksponaty w muzeum, nie żywe stworzenia — podsumował Akamai, patrząc ze współczuciem na zwierzęta.
Antares postawił niesione transportery i zdjął plecak z pozostałym sprzętem. Podobnie postąpił Akamai i reszta policjantów. Inspektor Waynlord zebrał wszystkich i po krótkiej wspólnej naradzie zaczął rozdzielać zadania. Funkcjonariusze podzielili się na zespoły - część zajęła się sukcesywnym odławianiem piranii, inni ostrożnie przenosili żaby do odpowiednich terrariów. Akamai wyprowadził zebry, a jego łagodny, uspokajający głos sprawił, że bez oporów weszły do specjalnie przygotowanych dla nich boksów transportowych. Antares nosił koale, puchate misie czepiały się jego munduru i nie chciały zejść.
Wydawało się, że pracy nie ma końca. Każdy transporter trzeba było przenieść przez pół domu, załadować na vana. Niektóre zwierzęta się płoszyły, opierały, Antares ledwo uniknął kopniaka od spanikowanej gazeli. Policjant stracił poczucie czasu, cały jego dzień zredukował się do niekończącej się listy zadań do wykonania. Powoli, powoli, kolejne zwierzęta opuszczały swe więzienie, aż w zoo pozostał tylko jeden gatunek - człowiek.
Antares oparł się ciężko o ścianę, popatrzył po pomieszczeniu. Zostało jeszcze trochę posprzątać - tu leżał pęknięty transporter, tam komuś wypadła z kieszeni rękawiczka, na gałęzi wisiał wybebeszony z kagańców plecak.
— To była chyba nasza największa akcja — powiedział Akamai, podchodząc i też opierając się o ścianę obok.
Antares pokiwał głową, wydając z siebie tylko niewyraźne "mhm". Mężczyzna leciał z nóg. Spojrzał na drugiego policjanta - i po nim było widać zmęczenie całym dniem. Miał lekko podkrążone oczy, a jego charakterystyczny, pogodny uśmiech nieco przybladł.
— Zostało ich tylko tysiąc dwieście — rzucił w zamyśleniu starszy policjant, zerkając na wypchaną głowę tygrysa bengalskiego, zwieszającą się ze ściany tuż obok Antaresa.
Funkcjonariusz podążył za jego wzrokiem, pod wpływem impulsu dotknął wyszczerzonego pyska, ale zaraz cofnął dłoń. Futro było zimne, skóra twarda i martwa.
"Ej, coś tam jest..." rzucił nagle ten drugi.
Antares wpatrzył się w przestrzeń pomiędzy pożółkłymi zębami. Czy to była... dźwignia? Mężczyzna włożył rękę do środka, pociągnął.
Stojący obok Akamai wydał z siebie zaskoczone "och!", stracił na chwilę równowagę, gdy ściana, o którą się opierał, zaczęła się przesuwać. W tajnym przejściu, które ukazała, rozbłysły stylizowane na pochodnie lampy.
— Tam może być więcej zwierząt — rzucił Akamai, marszcząc brwi i wkraczając z korytarz, zaś Antares niefrasobliwie podążył zaraz za nim. Może to była kwestia zmęczenia, że żaden nie pomyślał o poinformowaniu kogoś o tym, że gdzieś idą. Byli zbyt zaabsorbowani tym, co przed nimi by dostrzec, jak drzwi tajnego przejścia bezszelestnie zamykają się za nimi.
Dziwaczny korytarz zakończył się drzwiami prowadzącymi do kolejnego pomieszczenia podobnego do "zoo" - ściany wymalowane były w tworzące dżunglę drzewa, nie było jednak żadnych klatek. Zamiast tego w pokoju rosły też realne rośliny - ich rozłożyste gałęzie i ciemnozielone liście sprawiały, że trudno było ogarnąć wzrokiem całe pomieszczenie. Akamai przeszedł kilka kroków, rozejrzał się.
— Nie widzę żadnych klatek ani terrariów... Może to ptaszarnia?
— W sumie... we wcześniejszej części nie było żadnych ptaków. Może wszystkie są tutaj? — Antares skierował wzrok ku koronom drzew, starając się dostrzec między nimi kolorowe sylwetki egzotycznych ptaków. — Widzisz jakieś?
— Nie bardzo. Chodźmy dalej, może się gdzieś pochowały.
Obaj ruszyli na poszukiwanie przeszmuglowanych ar i kakadu. W tym momencie w powietrzu rozległ się niski pomruk. Akamai parsknął pod nosem.
— Też jestem głodny — rzucił do Antaresa. — To był długi dzień.
"Ej, kurde!"
— Ale to nie ja.
— Dawno nie byliśmy w "Bella Bella Mozzarella", moglibyśmy pójść. Należy nam się po dzisiejszym...
— Ale to naprawdę nie ja.
— Burczący brzuch to nic wstydli...
— Akamai!
Antares złapał go za łokieć, zatrzymał siłą. Starszy policjant zdziwił się i wtedy to zobaczył.
Spomiędzy zieleni roślin spoglądały na nich krągłe, drapieżne oczy, obramowane głęboką czernią. Złota sierść usiana była ciemnymi cętkami, przywodzącymi na myśl słoneczne refleksy. Antares nie musiał wyciągać ręki i dotykać futra by wiedzieć, że będzie miękkie i ciepłe. Bo oto patrzyło na nich żywe zwierzę. Rozległ się kolejny niski, groźny pomruk, Antares i Akamai instynktownie cofnęli się pół kroku.
"Żesz kurwa!"
Jaguar.
Od zwierzęcia nie oddzielało ich nic. Nie było prętów, pleksi, nie było żadnej obroży czy smyczy. Odległość - tylko jeden skok.
Zapadła długa, pełna napięcia cisza.
— Pomysły? — zapytał cicho Antares, ledwie poruszając wargami.
— Żadnych dobrych — odpowiedział mu Akamai, ale zaraz urwał, gdy jaguar przeniósł na niego czujne spojrzenie.
"Sorry, chłopie, u mnie też nic."
Ucieczka nie wchodziła w grę - jaguar dopadłby ich w kilka sekund. Musieli się ostrożnie wycofać, ale tak, by nie sprowokować zwierzęcia. Antares powoli opuścił dłoń, dotknął wiszącej u boku kabury pistoletu. W magazynku były ostre naboje, a funkcjonariusz potrafił dość dobrze obsługiwać broń palną. Nigdy jednak jeszcze nie strzelał do zwierzęcia, chyba że z dubeltówki naładowanej specjalnymi strzałkami ze środkiem usypiającym. Ale jeśli jaguar zrobi się agresywny, jeśli spróbuje zaatakować któregoś z nich...
— Spróbujmy... powoli... — zaczął Akamai, biorąc jeden niemożliwie powolny krok do tyłu, ale zaraz zamarł. Jaguar warknął na niego cicho, ostrzegawczo. Impas trwał.
— Może... możemy spróbować się rozdzielić — zaproponował Antares. — Ja zostanę, żeby się nie denerwował, a ty cofnij się do drzwi i sprowadź pomoc.
— Mam cię tu zostawić?
— Poradzę sobie.
"Gówno prawda."
Jaguar warknął, ucinając dalszą dyskusję. Akamai zrobił pół kroku w bok, wielki kot zogniskował na nim swoje spojrzenie.
— Zamienimy się — powiedział starszy policjant. — Ty idź, ja zostanę.
— Ale...
— Zwraca uwagę na mnie... To przez wzrost, pewnie czuje się zagrożony. — Akamai tylko na moment zerknął na Antaresa. — Idź, nie damy rady tylko we dwóch.
Antares zacisnął usta. Drugi policjant miał rację, musiał sprowadzić pomoc. I faktycznie, jaguar koncentrował się głównie na Akamaiu. Mężczyzna nie wiadomo który już raz przeklinał siebie i swoją mikrą, niewyględną posturę. Gdyby był chociaż trochę wyższy, trochę postawniejszy...!
"Przestań bóldupić i bierz się do roboty! Kuźwa, im dłużej biadolisz, tym więcej czasu ma jaguar na opierdolenie ogra w całości. Kot dostanie niestrawności i co wtedy?"
Ten drugi miał rację. Jakkolwiek wulgarnie by tego nie ujął, im dłużej Antares zwlekał, tym więcej rzeczy mogło pójść nie tak. Funkcjonariusz ostrożnie zaczął się cofać, jaguar wydawał się w ogóle nie zwracać na niego uwagi. Krok za krokiem, zwiększała się odległość między nim i wielkim kotem. Akamai stał kompletnie bez ruchu, wzrost i mundur upodabniały go do jednego z drzew. Wydawało się, że cała operacja ma szanse na powodzenie, że to się uda.
Wydawało się.
Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Jaguar skoczył, złocista strzała huknęła Akamaia prosto w pierś, funkcjonariusz zwalił się na ziemię.
— Akamai!
Antares wyszarpnął broń z kabury, podbiegł, przyklęknął, wycelował w jaguara. Zwierzę było tak obrócone, że trudno było mu strzelić bez obawy, że zrobi mu większą krzywdę. Trafi w bark, przestrzeli też płuca. Spróbuje trafić w łapę, postrzeli Akamaia. Jaguar warczał, jego rozwarta paszcza i ostre zęby wisiały ledwie kilka centymetrów od twarzy funkcjonariusza.
— Nie strzelaj! — zawołał drugi policjant.
— Przejdę z drugiej strony — odpowiedział mu Antares.
Jaguar nie atakował od razu, może jeszcze uda się go chociaż przepłoszyć.
— Nie trzeba. My się znamy — Akamai podniósł dłoń, zbliżył do pyska jaguara.
"Odwaliło mu!"
— Sanche.
Jaguar znowu warknął, ale tym razem Antares usłyszał w jego głosie inne tony, jakby wyższe i bardziej melodyjne. Tam nie było agresji, tam była... skarga?
— Ale urosłeś i zmężniałeś!
Akamai dotknął ucha jaguara. Ten nie dość, że nie odgryzł mu z miejsca ręki, to jeszcze przechylił łeb, dał się pogłaskać. Wydał z siebie ni to pomruk, ni to miauknięcie, a następnie usiadł na Akamaiu. Policjant sapnął ciężko, gdy niemal stukilowy kot potraktował go jak wygodną poduszkę, mościł się chwilę, i zupełnie na nim położył.
"Nosz kurde, nie wierzę..."
Z tym też Antares mógł się zgodzić.
— Jak... skąd znasz jaguara? — zapytał w końcu, opuszczając pistolet.
— Wolontariat w parku Sierra de Vallejo. Głownie zajmują się ochroną zagrożonych ptaków, ale trafił do nich też jaguar. Kłusownicy zabili mu matkę. Był tak zalękniony, że nie chciał jeść, chyba, że z butelki. Więc go karmiłem i się przywiązał. — Jaguar już zupełnie rozpłaszczył się na Akamaiu, pozwalał głaskać się po łbie i całym grzbiecie. — Byłem, jak go wypuszczaliśmy z powrotem w dżunglę. Miałem nadzieję, że już nie trafi w swoim życiu na kłusowników, ale jednak... — Mężczyzna westchnął ciężko.
Gdy okazało się, że jaguar nie jest tak dużym zagrożeniem, jak początkowo myśleli, Antares już bez większych obaw zostawił Akamaia na podłodze, przywalonego cielskiem Sanche, sam zaś poszedł powiadomić resztę policjantów, że trzeba będzie przetransportować jeszcze jedno zwierzę. Inspektor Waynlord zaniemówił na tę wieść, jego zaskoczenie trwało jednak tylko krótką chwilę.
W ukrytym pomieszczeniu zaraz pojawił się odpowiednich rozmiarów transporter. Sanche wydawał się niespecjalnie zwracać uwagę na kręcących się po pomieszczeniu ludzi - jedynym, co go obchodziło, było wylegiwanie się na swojej "poduszce" i okazjonalne lizanie Akamaia po twarzy.
— Sanche, musisz wstać ze mnie — zaczął policjant, ale jaguar niespecjalnie chciał współpracować.
Akamai z trudem usiadł na posadzce, Sanche momentalnie oparł mu łapy na ramionach, usiłując wpakować mu się na ręce, niczym mały kotek. Gęste futro łap kryło ostre jak brzytwa pazury, które wczepiały się w mundur Akamaia.
— Nie obejdzie się bez środka usypiającego — stwierdził inspektor i już podnosił rękę, by skinąć na jednego z policjantów.
— Nie, nie, spokojnie. Zaraz go przeniosę.
— Chcesz nosić jaguara?
Akamai nie odpowiedział, poprawił się tylko na podłodze.
— Chodź, Sanche. Na trzy. Raz, dwa i trzyyy...
Akamai stęknął z wysiłku, ale dźwignął jaguara. Stukilowy kot przyjął to jako coś zupełnie naturalnego i w ogóle nie zwracał uwagi na to, jak Akamai świszcze przez zaciśnięte zęby, jak na jego skroni występuje pulsująca żyłka. Krok za krokiem, policjant podszedł do transportera.
— D-do.. bry... ko... tek...
Akamai pochylił się, wkładając Sanche do transportera. Jego twarz przybrała już kolor dojrzałego pomidora, gdy starał się zrobić to ostrożnie i nie wypuścić jaguara z rąk. Wielki kot pozwolił się włożyć do transportera, nie protestował też, gdy Akamai wyplątywał jego pazury z własnego munduru. Miauknął tylko, gdy zamknęły się drzwiczki transportera.
— Jestem, jestem... Sanche — powiedział Akamai, z trudem łapiąc oddech, przykładając dłoń do zakratowany drzwiczek. — Pójdę z tobą.
Antares podszedł do swojego partnera.
— Dajesz radę? — Akamai pokiwał mu głową, przyjął od niego chustkę i przetarł nią twarz.
Niewiele to dało. Jaguar obślinił mu włosy i charakterystyczna grzywka mężczyzny stała we wszystkie strony, odsłaniając czoło. Mundur pokryty miał sierścią, do tego usiany drobnymi dziurkami po pazurach Sanche, i jeszcze wygnieciony, kiedy wielki kot radośnie go sobie udeptywał.
— Dzisiaj nici z "Bella Bella Mozzarella" — westchnął. — Pojadę z Sanche, inaczej będzie się denerwował.
— Też pojadę.
Akamai zerknął na niego.
— Nie musisz zostawać po godzinach — powiedział, ale Antares tylko wzruszył ramionami i pokręcił głową
— Kiedy ja ostatnio nie zostałem po godzinach?
"I właśnie dlatego nie masz dziewczyny!"
Akamai uśmiechnął się.
— W takim razie chodźmy. Zobaczymy jeszcze, jak sobie radzą pozostałe zwierzęta.
To mówiąc, Akamai złapał za uchwyt transportera z jednej strony, Antares z przeciwnej. Następni dwaj policjanci pomogli z drugiej strony i Sanche w końcu opuścił swe malowane więzienie, do którego wtrąciła go ludzka pazerność, a uratowała - ludzka życzliwość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz