sobota, 24 kwietnia 2021

Od Echa – Madhuratā

Ciepłe powietrze kleiło się do nieosłoniętej jedwabiem skóry, wyjątkowa, a rzadko kiedy spotykana wilgotność zabawiała się włosami, plącząc je i biorąc w swoje objęcia. Rzęsy przywierały do polików, niczym ciało do ciała, dłoń do dłoni, po której pozostawał zawsze mokry pot. Niezbyt się tym przejmowali, już od dawna będąc przyzwyczajonymi, już od dawna poszukując w tym jedynie przyjemności, a nie jakichkolwiek mankamentów. I nawet gdy ostremu słońcu ten jeden raz udało przemknąć się przez ogromne liście, by następnie osiąść na twarzy, w ten sposób oślepiając i przywołując do właściciela owej jedynie nieznośny gorąc, nie narzekali.
Cudze palce niebezpiecznie blisko zbliżyły się do jego warg, zatańczyły z trzymanym pomiędzy opuszkami słodkim owocem, a następnie, bez pytania oczywiście, wcisnęły do ust – te jednak poddały się.
I rozkoszował się jego słodyczą, jak rozkoszował się delikatnymi opuszkami nadal podskakującymi w pobliżu warg. Rozsmakował się w słodyczy, która usiadła na ściankach polików, tej leżącej na języku, przeciągającej się i klejącej, trochę lżejszej od miodu. Przykrył ciemne oczy powiekami, przeciągnął się kocio na jej kolanach. Zarzucił swe ręce na jej ramiona, a dłonie bezwładnie zjechały po kobiecych obojczykach przykrytych jedynie, niby w tej jej zuchwałej nieśmiałości, jedwabną, pstrokatą chustą, która prawdopodobnie kosztowała ją zbyt wiele.
Ale przecież o to nigdy nie dbała.
— Rozpieszczacie mnie — mruknął i uniósł jedną powiekę, by zerknąć w tę jej śliczną buźkę. Westchnął cicho, tym razem sam sięgnął po winogrono. Dziewczyna parsknęła cichym śmiechem. Całe jej ciało drgnęło tym dźwiękiem, a ciemne włosy uciekły zza uszu, zza złotych spinek i opadły na poliki chłopaka, łaskocząc ciemną skórę i układając się w zakosach. Ten podrzucił lekko owoc do góry, starając się wycelować we własne usta. Nie udało się, fioletowe winogrono sturlało się po poliku, spadło na kobiece udo. Chłopak zaśmiał się, szybko chwytając to pomiędzy swoje palce, by następnie, tym razem celnie, skierować je pomiędzy wargi. Zęby przegryzły skórkę, słodki sok rozlał się po języku.
— Nie przeszkadzam wam? — męski głos dobiegł ich uszu zza murku, zza którego następnie dobiegło i zielone, skrzące się spojrzenie. Chłopak leżący na kobiecych nogach przerzucił się na swój bok, przy okazji zgniatając jej udo, ale tym się przecież zbytnio nie przejął.
Jak zawsze.
— Nam? — mruknął leniwie, pokazał zęby w szerokim uśmiechu. Wyciągnął swą dłoń w zachęcającym geście ku skrywającej się za łukiem sylwetce, poruszył gładko palcami w powietrzu, niby przelatując opuszkami po niewidocznych strunach sitara. — Skądże.
I pochwycono jego palce, przytulono je do biodra, na którym następnie pewnie się oparły. Wbiły opuszkami, by odszukać skórę, ta jednak przykryta była materiałem ubrania, lnem prawdopodobnie. Drugi chłopak odwzajemnił jego uśmiech, pokazał zęby. Metaliczne kółko w centrum dolnej wargi odbiło światło.
A następnie bezpardonowo rzucił się na dwójkę, opadł na umięśniony brzuch z kolczykiem, pozbawiając jego właściciela oddechu – nie wspominając nawet o dziewczynie, właścicielce dwóch nóg, na których leżała właśnie dwójka umięśnionych wojowników.
Chłopak spróbował ponownie sięgnąć po winogrono, pomysł jednak musiał odrzucić w niepamięć. Nie mógł się wystarczająco wyciągnąć, nie, gdy leżał w samym epicentrum ludzkiego potrzasku. Fuknął z irytacją, jak to zawsze robił, gdy coś nie szło po jego myśli.
— Na bogów, przytyłeś.
— Co najwyżej nabrałem trochę mięśni. Może to ty nam z sił opadasz?
— Nonsens.
Dziewczę, dotąd milczące i obserwujące poczynania dwojga przyjaciół z uciechą skrywaną pod długimi rzęsami, parsknęła cichym śmiechem. Zmierzwiła ich włosy, na co obaj, niby wcześniej to ustaliwszy, prychnęli dokładnie w tym samym tonie, w tym samym oburzeniu i oczywiście w tym samym momencie.
— Leżycie do góry brzuchami, jecie i się lenicie, i później wielcy panowie zdziwieni, że sadło na brzuszku się zbiera. Oj, chłopcy. — Przewróciła swymi oczętami i przy okazji poruszyła się pod nimi, chcąc usadowić się trochę wygodniej.
Wyciągnęła nogi, na co leżąca na niej dwójka zjechała odrobinę niżej. Uniosła swą twarz ku ostrych promieniach, tych, którym udało się przemknąć przez grube, wytrzymałe na ataki słońca liście. Rozrzuciła włosy na ramiona, materiał, pod którymi te były schowane, zjechał odrobinę niżej. Ale przecież się nie wstydziła, nie przed nimi.
— Unuś.
— Miałaś mnie tak nie nazywać — burknął, unosząc wcześniej zamkniętą powiekę. Ciemne oko błysnęło niebezpiecznym bursztynem, gdy i w nim zatańczyło światło.
— Jak?
— Tak, jak mnie nazwałaś.
Uniosła wyregulowane brwi, pokręciła głową.
— Nadal nie wiem, o co ci chodzi. Unuś, podaj mi owoce, pięknie proszę.
— Przysięgam, wcisnę ci daktyl w oczodół, jak jeszcze raz tak mnie nazwiesz.
— Jakoś dotąd tego nie zrobiłeś — parsknęła cicho, wyrywając z męskich dłoni miskę z owocami. — Unusiu.
Drugi, zielonooki zaśmiał się.
— Cóż to za panisko, dumne i szlachetne, przystojne, byście powiedzieli, a kobiecie grozi.— Rzucił swe ramie na męską pierś, jakby na wszelki wypadek przytrzymując ją w miejscu, byleby osobnik, o którym była mowa, nie rzucił się na niego jak najdzikszy zwierz. — Ale co to za nic niewarte groźby, nie?

Ucisk na klatce piersiowej był niemiłosierny. Dłoń wbiła się w mostek, docisnęła, niby chcąc go złamać. Chłopak odchrząknął, zrobił odrobinę większe oczy i odkaszlnął, chcąc w ten sposób pozbyć się naciskającej siły. To jednak nie zadziałało. Nie w płucach w końcu był problem, a na zewnątrz, w dłoni coraz mocniej dociskającej do piersi. Nie wiedział, czy chcącej wyjąć jego serce spod żeber, czy może pragnącej zgnieść płuca i już na dobre pozbawić oddechu, na co, jak miał niedługo później myśleć, ostatecznie by pozwolił. Krzyknął jednak, ruszony złą myślą. Otworzył powieki i zrzucił z siebie napastnika.
Podniósł się dłoniach, rozejrzał gwałtownie po ciasnej i zatłoczonej kajucie. Hebanowe włosy przykleiły się do czoła w stresie, brązowe oczy pozostawały jednak czujne, od razu podążając ku swemu bagażowi, upewniając się, czy chociaż w tym przypadku wszystko znajduje się na swym miejscu. Znajdywało się, nietknięte ani jednym palcem, bo udało mu się w odpowiedni sposób poinformować, że jakiekolwiek ubytki będzie traktować niezwykle osobiście.
Chłopak odetchnął, bo w końcu mógł zrobić to głęboko i porządnie, przeniósł swe spojrzenie na zrzuconą z siebie, chudą osobę. Nie wiedział, czy była kobietą, czy może jednak mężczyzną, nie mogąc w niej doszukać się ani jednej cechy charakterystycznej dla którejkolwiek z płci. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Zmarniała sylwetka, tak jak każda z tych znajdujących się na statku. 
Jakieś senne palce nagle zbliżyły się niebezpiecznie blisko jego brwi, polików, w końcu warg, odskoczył i zerwał się na własne nogi. Te ugięły się, niby zapomniawszy podczas snu, jak funkcjonować. Zdrętwiałe i obolałe nie pozwalały na sobie zbyt długo ustać – wystarczająco jednak, by przypomnieć sobie chociaż, gdzie tak naprawdę się znajdował. Przypomniał sobie więc o starych, skrzypiących deskach, o pomieszczeniach, które kołysały się we wcześniej niepoznanym przez niego tempie. O smrodzie spoconych, schorowanych ciał, do których zaliczało się i to jego, choć, w przeciwieństwie do niektórych, nie znajdywał jeszcze na sobie żadnych niepokojących dziur, wszystkie zęby utrzymywały się na swoim miejscu, a ślepota nie zaczęła go dotąd dręczyć.
Obawiał się jednak, że to wszystko było jedynie kwestią czasu.
Wyciągnął dłoń ku swojemu tobołku, drugą pochwycił znajdujące się obok niego kołczan i łubię. Wyślizgnął się z zatłoczonego pomieszczenia, cudem nie nadeptując na czyjąś dłoń, stopę, a może nawet głowę. Bo ludzie walali się po całym pomieszczeniu, po kojach, ale także i podłodze, gdy zbyt późno zorientowali się, że należałoby znaleźć sobie odpowiednie miejsce do wypoczynku. Chłopak nie dbał o to jednak, już dawno będąc przyzwyczajonym do ciężkich warunków. Nawet jeżeli te konkretne wydawały mu się najgorszymi z najgorszych dotąd doznanych. Spróbował odetchnąć trochę głębiej, cały jednak zadrżał, szybko poddał się w swych próbach. W końcu skulił się przy którejś ze ścian korytarza. Podciągnął kolana ku sobie, by objąć je wyjątkowo jak na siebie bezsilnymi ramionami i chociaż w nich odnaleźć odrobinę już dawno zapomnianego bezpieczeństwa – miał wrażenie, że nie potrafił przywołać tego uczucia do swego umysłu, że to, przytłumione i zduszone już zawsze miało skrywać się w najdalszych zakamarkach umysłu, wrastać w nie niczym chwast, by nie dać się wyrwać, by nie pozwolić przyciągnąć się bliżej, ku sercu. 
Statkiem zakołysało mocniej, opuszki wbił w przemęczone ciągłym utrzymywaniem równowagi łydki. Przełknął ślinę, starając się chociaż w ten sposób przytłumić smród starych desek, brudnych ludzi i znienawidzonego morza.
Jej mdła słodycz doprowadzała jedynie do nudności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz