poniedziałek, 29 czerwca 2020

Od Cahira cd. Mattii

— Aha! Więc tutaj jesteś!
Belmaro stanął w rozkroku, wziął się pod boki, pochylił, z góry spojrzał na rozwalonego na krześle Cahira. Był zdyszany; jego ciężki oddech odcinał się od absolutnej ciszy panującej w bibliotece. Cahir nie zaszczycił go spojrzeniem, nie odwrócił wzroku od trzymanej oburącz mapy. Zdjął jedynie nogi ze stołu, choć zrobił to nieśpiesznie, wręcz leniwie, najpierw kładąc na podłodze jedną, potem drugą.
— Szukałeś mnie, widzę?
— I to wszędzie — syknął Belmaro. Jego klatka piersiowa rytmicznie unosiła się i opadała pod jasnoniebieskim, dopasowanym wamsem. — Przebiegłem się chyba po całej Gildii.
— O co chodzi?
— O co chodzi? — powtórzył niedowierzająco. — Jedziemy dzisiaj z poselstwem do Nylth, zapomniałeś?
Cahir wyprostował się nieco, opuścił mapę na kolana, spojrzał na Belmaro, przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
— Uhum. — Uśmiechnął się głupio pod nosem. — Wcale nie.
Belmaro pobladł z gniewu. Przymknął powieki, zacisnął zęby, wziął głęboki, uspokajający oddech. Kącik ust drżał mu lekko.
— To nic — powiedział po chwili cicho, niemal zupełnie spokojnie, z jadowitą łagodnością. — To nic. Damy sobie radę. Jest jeszcze trochę czasu... — Wyprostował się gwałtownie, uniósł hardo głowę, rzucił Cahirowi stanowcze spojrzenie. — Zbieraj się. Misja cię nie minie. Idź się przebrać. I to zaraz. W coś schludnego, bardziej reprezentacyjnego. Nasze zadanie ma oficjalny wydźwięk, przypominam. Nie pojedziesz ze mną negocjować z wójtem Nylth ubrany jak recydywista. Za chwilę chcę cię widzieć w stajni. Gotowego do drogi. Do wioski jedzie się trzy godziny. To oznacza, że jeśli uda nam się wyruszyć za trzydzieści minut, może zdążymy na kolację. Mam nadzieję, że pamiętasz przynajmniej wszystkie wytyczne, które tydzień temu przekazał nam Cervan?
Cisza. Cahir pogładził się dłonią po szyi.
— Były jakieś wytyczne?
Belmaro załamał ręce.
— Cervan nie przekazał ci żadnych informacji?
— Mówił coś, tylkooo...
— Tylkooo?...
Cahir błysnął zębami w zniewalającym uśmiechu.
— Mogłem go wówczas nie słuchać.
— Jesteś absolutnie bez-u-ży-te-czny. — Belmaro palcami wystukał sylaby o blat stołu. — Dobrze, nieważne, wytłumaczę ci wszystko po drodze. Nie musisz być przygotowany, ja będę rozmawiał z wójtem, ty jedziesz pro forma. Jako obstawa. Czy tam do towarzystwa. Nie wiem, wszystko jedno. Masz jechać w każdym razie. Wola Cervana. Choć nie wiem, co miał na myśli, przydzielając cię ze mną do tego zadania. Idź się przygotować. Ja w tym czasie każę Theo osiodłać nam konie.
— Nie zawracaj chłopakowi głowy. — Cahir niedbale rzucił mapę na stół, podniósł się z ociąganiem, przeciągnął nieznacznie. — Poradzimy sobie. Pomogę ci, jeżeli sam nie umiesz.
Belmaro uśmiechnął się nieładnie.
— Och. Uważasz, że jesteś godny zajmować się moim koniem? Jest lepiej urodzony od ciebie.
— Mógłbyś w tym czasie potrzymać Idalię — kontynuował Cahir, zupełnie niezrażony. Razem z Belmaro weszli między regały, kierując się do wyjścia. — Może nauczyłbyś się od niej kindersztuby.
Idalia: jasnosiwa, gildyjska klacz, której dosiadał od dwóch tygodni, po tym, gdy Al-Fala nabawiła się kontuzji tylnej nogi. Słynęła z łagodnego usposobienia, była świetnie ułożona, bezproblemowa pod siodłem.
— Kindersztuby? — Belmaro parsknął. — Skąd znasz takie trudne słowa, O'Harrow? Chyba nie z kolegium, chyba nie od prywatnych guwernerów, chyba nie z literackich publikacji?
— Gdzie stałeś się takim małym chamem, Belmaro? Chyba nie na salonach, chyba nie... — urwał. Za regałem, który właśnie mijali, rozległ się przejmujący huk. Podłoga lekko zawibrowała pod ich butami.
— Co to było?
— Pewnie jakaś stara, rozklekotana półka znów się przewróciła.
Belmaro westchnął, wykrzywił usta.
— Lepiej to sprawdzić.
Ruszyli w kierunku miejsca, z którego dobiegł hałas. Gdy Belmaro zobaczył, co go wywołało, parsknął cicho. Cahir wsunął ręce do kieszeni, oparł się bokiem o regał.
Na podłodze leżał chłopak. Młody, szarowłosy, przywalony stertą woluminów. Niektóre z nich otworzyły się przy zderzeniu z podłogą, pogubiły kartki. Cahir przebiegł wzrokiem po jednej z nich, niewielkiej, spoczywającej tuż przy czubkach jego wysokich, wypolerowanych na połysk butów. W jej centrum węglem starannie wyrysowana została mapa nieba.
— Wszystko w porządku? — mruknął Cahir, unosząc wzrok na chłopaka. Nie znał go, nie widział go tu nigdy wcześniej. Zapewne jakiś nowy.
Belmaro skrzyżował ręce na piersi, potoczył wzrokiem po posadzce zasłanej książkami, westchnął ponownie, rzucił nowemu wyniosłe spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. Żaden nie ruszył się, by mu pomóc.

Mattia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz