niedziela, 21 czerwca 2020

Od Nikolaia — I co mnie ze życia, skoro przekleństwo we krwi mam zaklęte.

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺

Jej gruby na dwa moje nadgarstki warkocz, który zawsze spadał z lewego jej ramienia, plotła na tyle wcześnie, a rozwiązywała na tyle późno, bym nigdy ja, ani żadne z naszej trójki nie miało okazji dostrzec, jak się wydawało, świętego wręcz zajęcia. Wiedzieliśmy natomiast, że włosy jej bardzo się kołtuniły, odkąd zdarzało jej się obudzić nas bluzgami, gdy szarpała zrobionym z kości grzebieniem pasma sięgające nieco poniżej jej bioder. Sam grzebień, podobnie jak i jego właścicielka, był przedmiotem dość specyficznym, nieraz okrzykanem w mieście mianem dziwactwa.

Z wyglądu jak to szczotka, wąska, długa, chociaż ząbki, gdzie swoją drogą kilku i tak już brakowało, miała nieco przygrube jak na swój rodzaj. Bez żadnego grawerunku, zdobienia, czy ot, choćby niedomytej plamki po jagodach, które jadła tuż nad nim. Był prosty i surowy, a co odważniejsi, powiedzieliby nawet, że miałki i bez wyrazu. Zupełnie jak ojciec, który przygotował jej ino taką niespodziankę. Prezent o kant dupy rozbić, a mimo to matka jak tępa sroka stroszyła piórka przed koleżankami i chyba dopiero po latach zrozumiała, jak miernym podarunkiem był krzywy ten wytwór starucha. A mimo to korzystała z niego, nawet kiedy ojczulek zostawił ją dla młodszej i jeszcze głupszej panieneczki, która podobno drugą taką zdolną jak my czwórkę mu zesłała na ten świat.
Jednak dla sprostowania całego tego opisu i obrzydzenia, z jakim podchodzę do sprawy paskudnego grzebienia, słowa swe negujące tak doskonały przykład rzekomej miłości, pragnę zaznaczyć, iż jak matka dostała owy dar (który, notabene, miał być jedynie zatajeniem już wtem trwającego na boku romansu tej popłuczyny), tak w domu zaczęło śmierdzieć zdechłym zwierzem, rybą i zgnilizną. Ojciec mój bowiem był wielorybnikiem i najwidoczniej prezent ten wyrychtował z niczego innego jak rybiej kości, ości, czy innego paskudztwa. A czemu toż to tak śmierdziało, nie mam już zielonego pojęcia, choć podejrzewam, że samym ojcem to zalatywało. W domu bywał rzadko, jednak gdy się pojawiał, to nawet jeśli wyjeżdżał tego samego dnia, to o swojej obecności przypominał jeszcze przez bity tydzień jak nie lepiej. A gdy już się człowiek przyzwyczaił albo zapach, olaboga, znikał, tak ten ponownie wracał na jakiś obiadek i w pół godziny potrafił nadrobić cały miesiąc. Także z ojcem, a bez ojca szło nam jakoś to życie.
Mimo wszystko więc darzyłem kobietę tę nieopisaną dawką empatii, prawdopodobnie niesłusznie, zważając na jej uczucia względem mnie, jednak nie potrafiłem inaczej spoglądać na, bądźmy w tym wypadku szczerzy, tragicznie zakochaną jej postać. Ha, pamiętam gdym opowiadał niektórym historie związane ze wczesnym mym dzieciństwem i dziwili mi się ludzie, twierdząc, że oni sami z kobietą nie byli w stanie sympatyzować, a co dopiero darzyć ją jaką łaską. A mnie to nie przeszkadzało, bom sam wiedział, że powinienem był stać wyżej niż ona uczuciami i rozumem, bo byłem wart więcej, niźli kilka zduszonych łez i nienawistnych spojrzeń, którymi darzyła mnie dnia każdego, odkąd tylko mogłem spamiętać. Ale może to ta cała miłość dziecka do rodzica. Bezwarunkowa. Zaślepiająca człowieka i uniemożliwiająca dostrzeżenie wad. Chociaż po latach nie wiem, czy moje uczucia względem jej nazwałbym czystą, szczerą miłością, czy może jednak zwykłym przywiązaniem wynikającym z czasu spędzonego wspólnie, a możliwe nawet, będąc nieco brutalniejszym względem rzeczywistości, zwykłym żalem.
Jednak czy mi można wybaczyć takowe stanowisko? Ten niewyobrażalny brak szacunku do samego siebie i cierpliwe znoszenie obelg, które rzucane w moją stronę wbijały się bliżej serca niż noże, a babrały tak długo, że z czasem zapomniałem o bólu, który towarzysząc mi w rutynie każdego dnia, wkrótce stał się czymś tak znormalizowanym, bym zwyczajnie traktował to, jak kolejną rzecz potrzebną mi do życia tak bardzo, jak chociażby jedzenie czy picie. Sen. Głupi byłem, że tak wytrzymywałem i głupi jestem dalej, bo nie widzę w tym tak wielkiej krzywdy, jaką rzeczywiście ten stan rzeczy jest. Przymykam oko na to, że prawdziwie traktowany w ten sposób byłem jedynie ja. Najmłodszy z rodzeństwa.
Z czasem matczyną nienawiść zacząłem rozumieć jako czyste obrzydzenie. Ostatnim byłem dzieckiem, a na dodatek poczętym i narodzonym w momentach chwiejnych dla związku moich rodziców, gdy nie byli w stanie już na siebie patrzeć, a ojciec coraz mniej krył się z zainteresowaniem, jakim darzył podlotkę ze wsi obok. Po natomiast podsłyszanej kiedyś rozmowie, która nawiązała się między matką a jedną z mieszkających obok gospodyń, pojąłem, że poczęto mnie w sposób nieczysty, brudny, potworny, bez zgody matki, zakrapiany tanim alkoholem.
Więc nie, żadnego słowa, bez względu na to, jak ostre nie było, nie miałem jej za złe. Żadnej igły wbitej prosto w oczy, uszy, serce. Za złe miałem jej natomiast to, że nigdy mnie nie porzuciła. Nawet nie oczekiwałem od niej oddania mnie w lepsze ręce, starczyło, by rzuciła mnie gdzieś, gdym był jeszcze niemowlęciem. Ile krzywd oszczędziłaby mi jednym wyrzeczeniem.
Nie czułbym wtedy nic. Nie czułbym wtedy może, o ile gorszym był od rodzeństwa, nie tylko pod względem traktowania, jakim darzyła mnie matka, ale i samą dojrzałością umysłu i jego potencjałem. Ah, żebym był chociaż zdolny, to może i byłoby jej łatwiej zaakceptować wszelkie inne me ułomności, tymczasem nie potrafiłem nawet się skupić. Jak okrutnie było to denerwujące, gdy nagle, w połowie wykonywanej czynności odpływałem gdzieś myślą i ginąłem na kolejne kilkadziesiąt minut, do momentu, gdy matka, albo Claude nie zdzielili mnie po głowie namoczoną, śmierdzącą szmatą, krzywiąc się na to, jak znowu się rozleniwiłem. Jednak nic nie mogłem poradzić na ten wirujący w koronach drzew punkt, przez który przedzierało się światło, że hipnotyzował mnie prawie tak bardzo, jak ich oczarowywała muzyka. Nic również nie mogłem poradzić na epizody, gdy dygotały mi ręce, gdy zabierałem się za proste czynności, a samo umycie naczyń po obiedzie zdawało się rzeczą tak niemożliwą do wykonania, że potrafiłem pół popołudnia miotać się po wąskiej kuchni, zastanawiając się, od czego powinienem zacząć i tak do momentu, aż któreś nie wygoniło mnie stamtąd, krzywiąc się i rzucając pojedynczą obelgą w moją stronę. Zarzucali mi lenistwo, od zawsze próbując wmówić mi, że usprawiedliwiam je jakimiś dziwnymi epizodami, które notorycznie przewijały się przez moje życie. Nigdy nie próbując nawet zatrzymać się i pomyśleć nad tym głębiej, może dokładnie przyjrzeć się temu, co w rzeczywistości sprawiało mi poważny problem, szczególnie gdy myśli moje przez kilka godzin maniakalnie krążyły wokół jednego i tylko jednego tematu, który dudniąc mi w głowie, przyprawiał o poczucie niepokoju i nie pozwalał wyrwać się z tego absolutnie absurdalnego i szkodzącego transu.
A miałem wtedy tylko naście lat i naprawdę nie potrafiłem poradzić sobie z tak, według niektórych, rzekomo prostymi problemami. Ludzie ginęli. Ludzie chorowali. Ja miałem tylko trudności przy zwykłym skoncentrowaniu się.
Nienawidziłem swojej głowy, już nawet nie tylko z tego powodu. Przeklęte myśli szarżujące przez mój umysł z impetem godnym całego stada koni było to pół biedy.
Widzisz, do teraz, do tego momentu pamiętam gniew, który wzbierał we mnie przy okazji przyjazdu na wyspy jednego z naukowców, który na celu miał badanie flisskiej fauny i flory. W wiosce rybackiej możesz spodziewać się, jakie było to przedsięwzięcie i atrakcja dla naszej małej społeczności. Człowiek ze stałego lądu, do tego człowiek wykształcony i obeznany na salonach. Młody, przystojny. Bardzo przystojny. Nawet moja siostra, która zazwyczaj z niezwykłą rezerwą podchodziła do ludzi i należała do osób raczej nieprzystępnych, a nawet i markotnych, szczebiotała matce do ucha nad pięknym mężczyzną. A był w naszym wieku, to też wszystkie kobiety z wioski wiązały z nim nadzieje na przyszłość własnych córek. A i całej reszty też, bowiem zadecydowano, że zostanie ugoszczony jedynie, jeśli w zamian za użyczenie mu noclegu, nauczy tutejszą młodzież czytać i pisać, a nawet i liczyć, jeśli odnajdzie i na to czas. I wielka była to szansa dla wszystkich dzieci z wioski.
Prócz mnie. Bo gdym widział te wszystkie znaki, bez względu na to, jak długo uczyłem się je pisać i czytać, zawsze kończyły, wyglądając tak samo i wyginając się w sposoby, gdzie głupiałem już całkiem, bom uczył się, jak wygląda litera a, ta jednak przy każdym razie nabierała całkiem osobnego, obcego kształtu, którego nie rozumiałem już wcale.
— Co mnie po tobie — płakała matka, widząc, jak rodzeństwo z kpiną wymalowaną na twarzach przygląda się moim bazgrołom, tworzącym absolutnie zero sensu. Żadnego słowa, żadnego, chociaż pojedynczego dźwięku.
Co jej było po mnie. Nic, jedno, długie pasmo rozczarowań, bo umiejętność pisania i czytania zdawała się ostatnią rzeczą, jaka mogła zrobić ze mnie jaki pożytek. Bo do rybactwa zacięcia nigdy nie miałem. Do zielarstwa, czy rolnictwa też było mi niezwykle daleko, a i siłą nigdy nie dorównałem bratu.
A o szyciu słyszeć nigdy nie chciała, twierdząc, że zajęcie to nie dla mnie, a dla siostry, która nawet skarpetki nie potrafiła porządnie zacerować, by nie rozlazła się na następny dzień. Zakaz miałem jednak tykania igieł, a przynajmniej tych należących do niej. O tym, że własny zestaw otrzymałem na piętnaste urodziny od bliskiej znajomej rodziny, wiedzieć wcale nie musiała, a o tym, że ciuchy, które wtedy nosiłem, nie były wcale z bazaru, a wyciągnięte spod własnej mej ręki dowiedzieć się miała dopiero po tym, jak naukowiec nieumyślnie sprzedał moje sekrety. Nie miałem mu tego za złe, rodzina bowiem przed nim kreowała się na tak doskonałą, jak tylko się dało. Sam długo go przecież okłamywałem. Matka koniecznie chciała, by młody panicz akurat Monique, siostrę moją, pojął za żonę.
Dziwny był to wieczór. Bardzo długi, zarówno duszny i przeraźliwie chłodny. Prawdopodobnie nigdy nie przyjdzie mi go zapomnieć, chociaż pragnę tego jak niczego innego, bom dnia tego ostatecznie stracił dom, o ile takowym można było go nazwać. Bo trzymał mnie ciasno i choć nie kochałem go wcale, tak bardzo przez kilka miesięcy przyzwyczaiłem się do jego obecności, że gdy obarczył mnie zdradą, a później pozostawił, gdy byliśmy już na suchym, stałym lądzie, zabolało to gorzej niźli wszystkie cytaty matki względem mojej osoby.

— Masz dziurę na plecach — zauważyłem, gdy wrócił zmachany z czołem oblepionym perlącym się potem. Nie skomentowałem natomiast spojrzenia, które posłał mi w krótkiej, zwięzłej odpowiedzi, skupiając się dalej na przygaszającym ognisku, które raz na jakiś rozgrzebywałem patykiem.
— Zaatakował mnie tukan w okolicy tego małego wodospadu na południu. Przeklęte ptaszysko spłoszyło małpiatkę, którą miałem dosłownie na wyciągnięcie ręki. — Zaśmiałem się, słysząc jego narzekania.
— Ciesz się, że tylko wydziobał ci dziurę na ciuchu, a nie w czaszce. Mamy tu jednego takiego, oko biedak stracił po zetknięciu z takim ptaszyskiem. Okrutnie agresywne potrafią być, gdy się zbytnio do ich gniazda zbliżysz, a że teraz okres klucia się piskląt, to rzeczywiście trefnie wpadłeś. — Nie czekałem jednak na kontynuację wątku z jego strony, a gdy w końcu stanął do mnie przodem, wystawiłem dłoń i zgiąłem kilka razy palce, oczekując, aż ten poda mi swoją elegancką marynarkę.— Pokaż mi to. Żeś w ogóle pomyślał, żeby się tak stroić w te lasy. Wiesz, że się z ciebie okoliczne panienki nawet śmieją? Coraz większa atrakcja się z ciebie robi, Henderson. — Dziura nie była aż tak tragiczna. Spokojnie byłem w stanie zszyć ją, nie zostawiając nawet śladu po incydencie.
— A ty?
— Ja co? — spytałem, spoglądając na niego z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy. Henderson patrzył na mnie z takim uśmiechem, że aż zrobiło mi się głupio. Z rysami oświetlonymi przyjemnym, przyćmionym światłem zachodzącego już słońca, które pozostawiało na niebie przyjemną, złotawą łunę, oraz intensywną pomarańczą bijącą ze strony ogniska.
— Śmiejesz się ze mnie?
— Najgłośniej ze wszystkich. Zaraz wrócę.
I dotrzymałem obietnicy. Wróciłem z igłą, nicią i zaszyłem tę nieszczęsną marynarkę tak dokładnie, jak tylko potrafiłem, w międzyczasie rozmawiając z mężczyzną o wszystkim i niczym.
— Czyli jednak potrafisz się skupić.
— Tylko przy tym. To dość angażujące, mam nadzieję, że rozumiesz.
— A więc moja nauka literek nie była aż tak interesująca? — zaśmiał się, na co zdecydowanie się speszyłem. — A może to wina nauczyciela, że nie był aż tak, jak to określasz, angażujący?
— Co? Nie. Nie, nauczyciel był… Świetny. To te wszystkie znaczki. Są trudne i wyglądają prawie identycznie.
— Wcale nie wyglądają.
— Dobrze, więc to moja wina. Jestem zbyt głupi nawet na proste znaczki, które magicznie dla wszystkich wyglądają inaczej — warknąłem, przegryzając nitkę. Przejechałem dłonią po materiale kilka razy, chcąc, by ładnie się wygładził, po czym wręczyłem mężczyźnie naprawiony fraczek. Pięknie podziękował. Zdecydowanie zbity z tropu i zawstydzony; wszystkie jego emocje tak łatwo wylewały się z tego jego ciałka.
— Nie jesteś głupi, Nikolaiu.
— Wytłumacz to, kurwa, mojej matce i wszystkim w tej wiosze, bo oni znają mnie o wiele dłużej niż ty i mają nieco inne zdanie na ten temat. Nie potrafię nałożyć haczyka na wędkę bez przebicia sobie palca, nie umiem nawet umyć naczyń bez rozbijania talerza, bo akurat się zapatrzę na głupią sójkę za oknem.
— Nie definiuje cię to jako osobę głupią.
— Ale nie sprawia, że taki nie jestem.
A on rzucił wtedy w gniewie, całkowicie abstrakcyjnie, wyjątkowo zagmatwanym działaniem z długimi liczbami, na które machinalnie wręcz odpowiedziałem. Podał mi świstek z wypisanym na nim wynikiem, tym, które rzuciłem, kłapiąc zębiskami.
— Liczyłem to dziesięć minut.
— To tylko działanie. Każdy potrafi…
— Nikolai, to nie jest normalne. — Kucnął przede mną, układając dłonie na moich kolanach. — Zrozum wreszcie, że jesteś inteligentny, tylko niekoniecznie w tych dziedzinach, których zawsze od ciebie wymagali, błagam.
— Tylko co mi z tego.
— Wyjedź ze mną. Popchnij ze mną te badania do końca i zabiorę cię z tego żałosnego padołu.
Kręciłem głową i tak bardzo krzywiłem się na tę wizję, aż złapał moją twarz w swoje miękkie dłonie i przyciągnął mnie tak blisko siebie, bym zachłysnął się powietrzem, gdy poczułem jego bliskość.
— Co cię tu trzyma. Co cię powstrzymuje?
— Ja. Nie wiem, kurwa — szepnąłem w odpowiedzi, starając się pokręcić głową, którą jednak dalej utrzymywał mocno i stanowczo.
— Właśnie. Proszę cię, Nikolai — mruczał tak nisko, tak cicho, ciszej od samej nocy, która na dobre rozciągnęła się nad naszymi głowami.
— Henderson…
Nie żałuję.

— Masz to? — zapytał, spoglądając na kobietę, która podpierała głowę na pięści. Niemrawo pokręciła głową, po czym złapała z westchnięciem papier i strzepnięciem go wyprostowała. Śpiący w rogu pokoju borzoj obudził się nagle, a Nikolai mógł poprzysiąc, że skrzywił się prawie tak, jakby był człowiekiem.
— Jeśli mam być szczera, to zgubiłam się na opisie grzebienia. Wybacz, marny ze mnie skryba — odpowiedziała, podając mu papier, na co ten jedynie machnął ręką.
— I tak nigdy tego nie przeczytam — zaśmiał się cicho, odbierając kartki. — W każdym razie dziękuję.
— Nie ma za co. Wiesz, zawsze możemy to nadrobić, przy innej okazji. Tylko proszę, mów wolniej.
— Postaram się.
Zawsze się staram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz