piątek, 12 czerwca 2020

Od Kai CD Nikolaia

Nie oglądała się za siebie. Nie miała tego w swoim zwyczaju, zresztą, nic dziwnego. Gdyby cały czas spoglądała w tył, czy mogłaby się znaleźć tu, gdzie właśnie stała, czy nie żal byłoby jej zostawiać ukochanych i ukochane za sobą, nie przygotowując się nawet na ostatni pocałunek czy słowo, po prostu cały czas biegnąc w przód, bez pożegnań?
Kai Montgomery miała więc jedną, całkiem porządną zasadę, która sprawdzała się, o dziwo, za każdym razem, gdy decydowała się odejść. Po prostu nie spoglądaj w tył. Kto uwielbia, ten pójdzie za tobą, kto nienawidzi, ten z wielką chęcią pozostanie w tym samym miejscu, przynajmniej nie zawracając ci głowy swoim nieszczęsnym jestestwem. O wysysaniu energii nie wspominając, bo tego typu persony miały niezwykłą tendencję to posiadania owej umiejętności. Od tak, przyklejały się do skóry czy umysłu ofiary niczym te obślizgłe pijawki, chłonąc od swojego żywiciela siły witalne. A ten, niezwykle niefartowny i często tego procederu nieświadom biedak, usychał i usychał niby trawa mająca być przeznaczona na sianokosy bez życiodajnego deszczu, ostatecznie rozwlekająca się martwo po, równie suchym co ona, gruncie. Rolnicy wtedy zazwyczaj często klnęli, ba, często bardziej, niż szewcy, którzy ukłuli się w palec serdeczny zszywając płaty skóry (a kto choć raz widział tę okropną, grubą igłę, ten wiedział, iż taka sytuacja jawiła nie jako bardzo bolesna i, prawdopodobnie, babrząca się).
Zajmując się już swoim puchatym pasem od szlafroka przewiązanym mocno w talii (i kompletnie nieprzypadkowo zawiązała go odrobinę za mocno, odrobinę za wysoko), do głowy przyszła myśl, czy i stąd kiedyś odejdzie. Odpowiedź przecież wydawała się oczywistą. Oczywiście, że tak. Bardowie nigdy nie mogli siedzieć za długo w jednym miejscu, a ona przecież już tak wiele miesięcy tu spała, żywiła się i niebezpiecznie do tego… przywykła. Przyzwyczaiła się, rozpuściła niczym dziadowski bicz i gruba, czarna kotka jej babki przybiegająca na każde jej zawołanie, bo a nóż, widelec, dostanie coś do jedzenia. Bardowie przecież byli dzikimi zwierzami, groźnymi i nieprzewidywalnymi, a nie oswojonymi istotkami, kanapowcami do podrapania za uszkiem i rozłożenia się obok swych właścicieli na za miękkich kanapach. Oczywistą oczywistością było, że i tacy się trafiali. Czy mogli jednak nazywać się prawdziwymi bardami? Bo z czego czerpali inspirację? Z soczystego udka kurczaka podlanego odrobiną zachęcająco pachnącego tłuszczu? Wydawało jej się, że w końcu rozwiązała zagadkę swojego braku inspiracji, drżąc przy okazji na samą myśl o staniu się udomowioną i grzeczną drobiną.
Szlafrok spadł na kafelki, a ona, jak to ona, niezbyt się tym przejęła, będąc przecież bardziej zainteresowaną swoimi rozterkami oraz już gotującą się na jej widok wodą niźli kawałkiem materiału, którego przeznaczeniem było zostać mokrym.
Podeszła do balii, jakby już za nią stał, jakby nie spuszczał z niej swojego wzroku. Wyciągnęła się niczym kot, zakołysała biodrami. Poruszyły się obojczyki, łopatki, kręgosłup, miednica i kości udowe, a one uśmiechnęła się, podnosząc pierwszą nogę i kierując ją ku wodzie. Palce stóp dotknęły tafli, zasyczała, będąc odrobinę zszokowaną jej ciepłem. Choć mogła to już stwierdzić po parze lecącej ku sufitowi – Kai Montgomery swe zmysły skupiała jednak na innych doznaniach i szczegółach, o parze w swej pieśni jeszcze nigdy nie napisała – może był to właśnie odpowiedni moment? Nie spieszyła się z zanurzaniem stopy, następnie kostki i łydki, świętując te małe czynności niczym mieszkańcy Wysp Fliss przyjście równonocy jesiennej. Kai Montgomery miała wrażenie, że tego poranka, a może już od dawna popołudnia, święto będzie jednak zdecydowanie bardziej ekscytujące. Podobała jej się aprobata, z jaką przyjął jej zaproszenie. Błysk w piwnych oczach odrobinę rozochocił, pozwolił szmerowi przejść wzdłuż kręgosłupa.
I w końcu się pojawił, opierając się o ramę drzwi. Nonszalancko, niezbyt dbale, ale cały czas dumnie. Uśmiechnęła się, kierując ku niemu łydkę i chowając się jeszcze bardziej pod taflą wody, nieśmiało zasłaniając odrobinę skóry. I uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy zaczął równie niedbale (czy aby na pewno?) zrzucać z siebie ubrania, rozwiązywać sznurki koszuli, a męskie palce wcale się w nich nie plątały, robiąc to zwinnie i sprawnie (a nie mogła zaprzeczyć, w pewnych momentach powodowało to łaskotanie w mięśniach), by w końcu przeciągnąć ją przez głowę, zahaczając o jasne pasma włosów, które, opadłszy ponownie, przesłoniły jego twarz. I choć twarz miał piękną, szmaragdowe oczy zwróciły uwagę na czarne, surowe pasy, w końcu ukazane im w swej pełnej krasie – ich kuszące zapowiedzi bowiem ujawniały się już spod okazałego i luźnego dekoltu lnianej koszuli, pozwalając myślom krążyć, domyślać się i rozważać wszelkie opcje.
A piękne tatuaże pięknie podkreślały równie piękne ciało. I może Montgomery nawet by cicho westchnęła, gdyby nie została prześcignięta przez dzwonki schowane pod wodą, gdy te zadzwoniły mrucząco, niby rasowe koty. Żal było spuszczać oko z takiej znakomitości, oj po prostu żal.
Oka więc z mężczyzny nie spuszczała, leniwie obserwując każdy mięsień poruszający się pod męską, cudownie karmelową skórą, z zainteresowaniem zwracając uwagę na to, jak gesty podkreślane są przez czarne pasy. To wszystko oczywiście z półprzymkniętymi oczętami, od tak, dla pozorów. W umyśle wzdychała, śpiewała i radowała się, na twarzy pozostając jednak całkowicie spokojną oraz opanowaną. Co innego jednak z dzwonkami, które drżały w podekscytowaniu.
I podobało jej się bardzo, gdy zerknął na nią z góry, zadzierając nos ku sufitowi i prężąc się jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. Odpowiedziała uśmiechem oraz przesunięciem nóg, zapraszając do siebie i przyjmując w gościnę, do balii, która w rzeczywistości zbyt małą była, by pomieścić dwie osoby w wygodnych im pozycjach. Zwłaszcza, gdy jedna z nich posiadała wyjątkowo długie nogi.
Tym lepiej.
Przymknęła oczy już całkowicie, odchylając się do tyłu i rozkoszując się momentami, gdy ich skóra zetknęła się choć na chwilkę, niezbyt ważne, czy przypadkowo, czy nie.
— Na świętego Asaima. — Kobieta poruszyła się, zadowoloną będąc z tak prędkiego wzywania bogów. W dodatku z jej powodu, och, jak cudownie łechtało to ego. — Pysznie wynagradzasz mi tę pierdoloną wstążkę, może częściej powinienem ją gubić, jak uważasz?
I w końcu otworzyła oko, następnie otworzyła i drugie, przeciągając się odrobinę w balii, pozwalając wodzie zafalować. Wyprostowała się, wcześniej rozłożone po obu bokach ramiona przeniosła niżej, wprost ku tafli, dna balii dotykając dłońmi. Pierś zaczęła wieść prym, o ile wcześniej tego nie robiła.
— Wynagradzam? — powtórzyła po nim, zastanawiając się odrobinę. Parsknęła cichym śmiechem, a wraz z nią dzwonki. — Mogłabym rzucić identycznym stwierdzeniem. Pysznie wynagrodzona zostaję za ganianie za cudzą wstążką. W dodatku w takim kurzu, phi! — Poruszyła gwałtownie głową, włosy zahaczające o taflę wody, wzburzyły ją, kilka kropel, usilnie starając się utrzymać na pasmach, poleciało na wszystkie strony pomieszczenia.
W końcu jednak uśmiechnęła się ponownie, znowu rozluźniając ciało, pozwalając biodrom zjechać odrobinę niżej, możliwe, że nawet i zahaczając w ten sposób o cudzą skórę. Palcami, cały czas znajdującymi się pod wodą, zatańczyła na jego kostkach, badając je odrobinę. Westchnęła cicho, głowę przechyliła odrobinę w prawo, kładąc ją na swoje nagie ramię.
— Za takie nagrody mogłabym w tym kurzu spędzać całe dnie.
Miała wrażenie, iż kwestią krótszego czasu było jednak ułożenie jej na tym cudzym. 

[ Kai jednak się zawiedzie, bo jeszcze 22 odcinki! ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz