czwartek, 25 czerwca 2020

Od Leonarda cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

W świecie więc nie było sprawiedliwości. I niby wiedział o tym od dawna, jednak dopiero cudza ręka na karku i parę ciepłych, pokrzepiających słów prawdziwie nim tąpnęły.
Nie było to jednak dramatyczne rąbnięcie o twardą ścianę rzeczywistości, które zawsze spotykało się w największych pisarskich dziełach. Nie była to nagła odmiana protagonisty, który w momencie pojęcia, obeznania, odkrywał świat na nowo i odmieniał całkiem swój pogląd na niego. Był to raczej spokojny przypływ w sierpie księżyca. Jak fale, które subtelnie omiatały swoimi językami spróchniały brzeg wysypany kamieniem, wsiąkając powoli między grube ziarna. Pozwolić, by spiły wiedzy, jednak odsuwając źródło odpowiednio prędko, w obawie przed szokiem, jakiego można doświadczyć, gdy uszczknie się nieco więcej niż potrzeba.
Za niesprawiedliwość uznał to, jaką dobrocią wszechświat odpowiadał mu na cały żal i duszącą zapachem żółć, które z siebie wylewał. Z jaką czułością go traktował, chociaż sam wiedział, że nigdy na serce, jakie oferowano mu w tej chwili, nie zasługiwał. Że ramię, niby tarcza przed wszelkim utrapieniem nigdy nie powinna zawisnąć nad winną jego, skropioną pożogą głową. Że dłoń nigdy nie była winna musnąć jego karku w geście dodania otuchy, a szepty, piękne szepty owiewające ucho jak letni, ciepły wiatr, nigdy, ale to nigdy nie powinny owiać ucha splamionego tyloma grzechami. Czuł się brudny, niegodny tego, co ofiarował mu Ophelos i wiedział, że los nie tylko nie jest sprawiedliwy, ale i z wielkim umiłowaniem traktuje wszystkie działania na rzecz upokorzenia człowieka. Wskazania mu, jak wielkie błędy popełniał w życiu i na jak wielkie krzywdy zasługiwał.
Dlatego też sam wyznaczał sobie sąd, przebywając z ludźmi pokroju Nykvista. Wiedząc, że nie był człowiekiem dobrym, ba, był przesiąkniętym złem do szpiku potworem ze zbyt ładną buźką, ciągnął ku niemu, licząc, że w nim znajdzie to, czego poszukiwał. Życia bolesnego i przecinanego wieczną potrzebą odpokutowania za wszystkie niecne czyny. Za każdą kroplę krwi, jaką przelał w amoku, za który nie odpowiadał. Którego nie pamiętał. Któremu winny był efekt domina zapoczątkowany jeszcze lata przed jego narodzinami, a o który obwiniał siebie, niepojęcie długo, bez możliwości przepuszczenia myśli o tym, że może w rzeczywistości nie był tym, na kogo się malował we własnych, coraz smętniejszych oczach. Całkowicie omijał myśl o tym, że to, co aktualnie dotykało ciała jego i duszy było swoistą pokutą, o którą tak pieczołowicie się domagał. Wręcz upraszał. A dziwne, bo zdawać by się mogło, że wszelkie mutacje dotykające jego ciała było właśnie tym, czego oczekiwał od życia. Odpowiedzią na każde zawołanie rozpieszczonego niewdzięcznika, którym był i którym na zawsze miał już pozostać. Przeklętym bachorem z wysokiego stanu. Rozwydrzonym dzieciakiem, który nie potrafił uszanować nawet próśb o proste trzymanie głowy, gdy pod nos podstawiali mu, jak to określiliby co poniektórzy, największe smakołyki, jakie widział ten świat. Nie musiał nic robić, nawet nie musiał ruszyć swoim leniwym palcem, wystarczało, by raz na jakiś czas uśmiechnął się do ciotki czy ucałował pełne wargi córki jednego z wpływowych współpracowników ojca.
Nic nie mógł poradzić na to, że zdecydowanie wolał wargi dla niego najszlachetniejsze, bo spierzchnięte i należące do tego, który skalany był pracą. Że blada cera nigdy nie miała dorównać skórze zniszczonej przez słońce, które biło ją od świtu do nocy, gdy perląc się potem ot, choćby przekopywał dołki. I mógł się tak dalej rozwodzić. Nad dłońmi, które w jego mniemaniu winne być większymi, twardszymi, cięższymi, by utrzymać go potrafiły uziemionego i ściskać mocno z miłości, aż brakło mu tchu, a imię tak proste, jak tylko się dało, bo właśnie w tych swojskich zaklęty był według niego cały urok.
Ale oczy. Oczy musiały być przejrzyste i jasne, szczerze i ociekające wiecznym szczęściem.
Każdy, kto nie był głupcem, zdołałby w całych splątanych myślach Leonarda dostrzec schemat, który całkiem na przekór stawał Nykvistowi, bo ten rzeczywiście spełnieniem był najgorszych jego koszmarów. Specjalnie tak wyszukiwał. Dokładnie oceniał, selekcjonował, aż trafił na tego idealnego z oczami tak przesiąkniętymi skazą i fałszerstwem, by upadł od razu i oddał się całkowicie całej swojej nienawiści. Pozwalał, by spijał go kroplę po kropli, wysysał długo, traktował źle i kradł wszystko, nawet życie, jak na kuglarza jego pokroju przystawało. Pozwalał, by bezkształtne dłonie jak z rozmiękłej gliny formowały go, jak mu się tylko podobało, doskonale wiedząc, że zbić będą musiały porcelanę, z której go stworzono. Prosił, by niczym wąż syczał mu wszystkie grzechy, jakie winien był światu, a czarnym spojrzeniem przewiercał na wskroś jego ego.
Wiedział również, bo znał Adonisa na tyle, że i on w nim nie widzi niczego innego, prócz spełnienia i szansy. Bo pozwolił mu zajrzeć do swego wnętrza i poznać tajemnicę, która była mu stratną. Czekał więc jedynie na dzień, kiedy ten uśmiechnie się parszywie i zaprosi go do stolicy, a gdy już postawi tam stopę, zaciągną go tuż przed lico króla, który straci go bez mrugnięcia okiem, pragnąc zapewnić spokój od bestii, która wciąż jako legenda spędzała sen z powiek obywateli. Z uśmiechem patrzeć będzie, jak go wieszają, a następnie z jeszcze większym rozmachem przyjmie złoto, którym obsypią go tak, jak deszcz oblewa bezdomnego kundla przed karczmą.
Skłamałby, gdyby powiedział, że na to nie liczy. Że życzy mu źle. Cholernie pragnął, by choć to raz poszło tak, jak to sobie wyobraził. By choć raz los nie wtrącił mu się w paradę, jak to miał w zwyczaju.
Teraz jednak obtarł się z niepotrzebnej mazi, która obrzydliwie się z niego wylewała, pozbył się również łez z oczu i policzków, po czym pociągając żałośnie nosem i odsunął się subtelnie od Chryzanta. Skrzywił się, widząc, jak bardzo zmoczone miał teraz ramię.
— Wybacz — szepnął, by za chwilę kaszlnąć od nadmiaru emocji. Kiedyś był chorowitym dzieckiem, teraz jednak mało kiedy napadał go choćby katar. Tęsknił za uczuciem zatkanego nosa z powodu innego niż płacz i tęsknił nawet za rozpierającym uczuciem w zatokach. — Ładne. Ładne mają imiona — przyznał, jednak nie spojrzał ponownie na Ophelosa, jakby w obawie przed tym, co zastanie na jego twarzy. Że mimo dłoni, którą oparł na jego ramieniu, mina jego wyrazi po stokroć innych emocji, które przyniosą Leo jedynie rozczarowanie i ponowne poczucie odrzucenia, jakim darzono go od kilku lat. Łatwiej mu było, po prostu, bez żadnych nadziei, unikając wszelkich konfrontacji. O ile prostsze byłoby to życie.

⸺⸺֎⸺⸺
[anti social social club]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz