wtorek, 23 czerwca 2020

Od Marty — W cierpkim smaku wczesnych jagód



Krajobraz z pasterzami i stadem owiec, Jean-Honoré Fragonard
Palce przebiegły przez trawę, rwąc ją, plącząc wokół paliczków, narażając się w ten sposób na nieszczęśliwe i niezwykle niefortunne pokaleczenie skóry. Krawędzie rośliny wyostrzyły się pod wpływem upływu kolejnych sezonów roku, w lato zyskując na długości, łaskocząc nagie stopy, drapiąc kostki i plecy, gdy leżało się na niej w cienkiej, lnianej koszuli. Bez gorsetu, ba, nawet i bez spódnicy, przez co roślina i jej gałązki wkradały się również i pod kobiece kolana, drażniąc delikatną skórę zgięcia w nogach. Bez gorsetu, bo męskie dłonie były zbyt łapczywe, zbyt zachłanne, by koegzystować w tym samym czasie. Bez spódnicy, bo ta ciążyła, bo było gorąco i duszno, bo plątała się niepotrzebnie w nogach, zresztą jej również ciężko współistniało się wraz z zachłannymi, męskimi i nigdy nieskalanymi pracą palcami.
Te jej, teraz wplecione w, w jej mniemaniu, ciut zbyt długie włosy (powiedział, iż teraz jest tak modnie, a wszystkie ciotki na wszelakich uroczystościach i innych balach bardzo się tym zachwycają) rozkładające się leniwie na jej nogach, były odrobinę twardsze w niektórych miejscach, co niezwykle fascynowało młodziana – kompletnie nie potrafiła tego zrozumieć, gdy rysował małe kółka na gniotkach, gdy muskał je ciepłymi wargami i oglądał je z zachwytem, jak gdyby ręczna robótka była czymś zupełnie w jego środowisku niespotykanym (co było bardzo możliwe) i tylko ona wykonywałaby ją w okolicy, i tylko ona miałaby odciski od drewnianej rączki miotły na dłoniach. Gdy pojawiały się na nich obtarcia, nie daj bogowie, pęcherze reagował dokładnie tak samo, jeżeli nie intensywniej.
Spojrzał na nią, od dołu, musiała więc prezentować się nie najpiękniej, będąc jedynie podpartą na łokciach, w dodatku jeszcze wpatrzoną w niebo, oczywiście póki nie opuściła brody ku piersi, tworząc sobie w ten sposób kilka nieapetycznych podbródków. Zmarszczyła czoło pytająco, zauważając, jak słowa cisnęły się na jego usta, a tych nadal nie zdecydował się otworzyć.
— Marta.
Wyciągnął palce w kierunku jej brody, musnął ją opuszkami. Podciągnął się odrobinę, najwidoczniej nie mogąc znieść już jej widoku od dołu. Słusznie.
— Byłaś kiedyś w Defros? — wypalił, a ona, kompletnie nie przewidziawszy takiego pytania, za którym co szło, wiedziała doskonale, zamrugała kilka razy, nie siląc się nawet na odpowiedź. Oczywiście, że otworzyła usta. Równie prędko je jednak zamknęła, stwierdzając, iż całkowicie wystarczy energetyczne pokręcenie głową, tak, by wystarczająco go zadowolić i dogodzić tym udawanym podekscytowaniem, zdziwieniem, oczywiście trochę na wyrost, męskiemu ego.
Nie odpowiedział jednak, jedynie ściągając brwi i zrzucając z niej własne spojrzenie. Westchnął ciężko i ona również westchnęła, jednak nie w zagubieniu i rozmyślaniu tak jak w tym jego przypadku, a w czystej irytacji. Ileż można było siedzieć, rozmyślać i nie móc się zdecydować? Zresztą, gdy podjęło się wątek, wypadało go doprowadzić do końca, a nie wpędzać swojego towarzysza, w tym przypadku i kochankę, w zakłopotanie.
— Terenc, o co chodzi? — zapytała, ponownie kładąc się na trawie i opierając się o łokcie, w końcu siedzenie z wysokim mężczyzną na kolanach nie należało do wygodnych czy uwielbianych przez nią czynności. Wbiła wzrok w niebo, by poobserwować chmury, będąc bardziej zainteresowana nimi, niż wydmuchanymi rozterkami szlachcica, którymi najwidoczniej chciał ją obarczyć. Phi, jakby nie mogli sami podjąć decyzji, jej ciężar zrzucając na innych, by następnie to właśnie do tych wyznaczonych męczenników mieć pretensje i wąty.
— Posyłają mnie na studia. Tak jest teraz w modzie. I chyba wypada mieć jednak coś w głowie, oprócz — tu zahaczył palcami o jej zarumieniony, niby umazany malinami (co było bardzo możliwe, mając na uwadze krzaki, w których postanowili się wyłożyć) policzek — rumianych dziewczyn.
Kobieta prychnęła. I cóż jej z tej informacji? Ma się cieszyć, radować, kibicować, a może płakać?
— I?
— No i wyjeżdżam. — Przewróciła oczami, zrzuciła głowę mężczyzny ze swojego brzucha. Ten jęknął, przejechał dłonią przez włosy. Ona sama w końcu usiadła, wyprostowała się i wypchnęła pierś. Och, cóżże za cieszący oczy widok!
— Przecież potrafisz pisać. I czytać — zauważyła, wydymając wargi. Uciekła jednak wzrokiem, niby zawstydzona tą obserwacją. W końcu jakże miało to ją dziwić, ludzie z wysoko postawionych rodzin potrafili to robić. Ci trochę niżej w hierarchii społecznej... nie. — I nawet liczyć! Nawet mój sfok tego nie umie, a strasznie starał się nauczyć!
Mężczyzna parsknął śmiechem z ewidentnym podtekstem pogardy, co niezbyt spodobało się dziewce. Ta jednak, nie robiąc sobie z tego nic a nic, po prostu podwinęła pod siebie nogi, następnie łapiąc go za ucho i tarmosząc je, niby najbardziej rasowa babka.
— I co, i co, zostaniesz prawnikiem? A może lekarzem? — Chłopiec prychnął, ściągając brewki i brzydko marszcząc czółko, co nie spodobało się ryżowłosej.
— To nie dla mnie — stwierdził, splatając ręce na piersi. — Nauczę się czego mam się nauczyć, wrócę tutaj, odziedziczę wszystko po tatku. Nie ma co.
— No ale jak ciebie ślą, to musieli uznać, żeś z potencjałem!
— Raz spisałem umowę dzierżawy, raz pomogłem przy pańszczyźnie. Marta, bez przesady!
— Słuszne stwierdzenie. Bez przesady. Z tobą delikatnisiu w ogóle nie można przesadzać! — prychnęła, głośniej niż poprzednio, by w końcu schować się w wysokiej trawie, twarz prawdopodobnie umorusać jeszcze bardziej malinami. Niezbyt jej to przeszkadzało, no może tylko mamka miała być zdenerwowana na pobrudzoną koszulę. Ale przecież się wypierze.
— Oj, nie nawiązuj do ostatniej...
— Schadzki? Tej, przy której piszczałeś jak dziewka, gdy palcami — tu uniosła dłoń i poruszyła owymi, uśmiechając się złowieszczo — zakradłam się nie tam, gdzie wypada?
— Marta!
— Oj, zobaczyłbyś, ostatecznie by ci się spodobało. Ale nie, męska chwalba nie pozwala, oj — gwałtownie jej przerwano, gdy męska dłoń ujęła oba poliki i ścisnęła je mocno. Kobiece wargi przyjęły kształt tych rybich i choć czasami nawet lubiła, gdy robił się bardziej stanowczy, tak tym razem splunęła prosto w jego twarz. Obruszył się na ten czyn niezwykle, fukając i sycząc pod nosem, gdy dłonią ocierał mokry policzek. Nie zauważył, że palce wcześniej utytłał malinami – no cóż, różowe pasy na bladej skórze wyglądały zabawnie. Niczym prawdziwie upudrowane policzki największych dam! Marta oczywiście parsknęła zdecydowanie niewykwintnym śmiechem.
— Wróćmy do tematu, co ty na to?
Westchnęła i pokiwała głową. Terencjusz poklepał się po kolanach, a następnie uśmiechnął najpiękniej jak potrafił. Niestety, nie potrafił pięknie się uśmiechać. Spoważniał jednak równie prędko, pochylił się nad rudowłosą. Ta odchyliła się odrobinę, oparła na łokciach, czekając na kolejny ruch. Męskie palce ponownie zahaczyły o policzek, tym razem zdecydowanie delikatniej, a nosy nawet i zetknęły się chwilowo.
— Jedź ze mną. — I nim zdążyła szerzej otworzyć oczy, a tym bardziej odpowiedzieć, żachnąć się, że przecież nie może, że jak niby ma poradzić sobie w wielkim mieście, będąc całkowicie zależną od jednego mężczyzny, bo przecież nie potrafiła ni pisać, ni czytać, ni liczyć, bo przecież nawet z odnalezieniem się na tak ciasnych uliczkach miałaby problem, ten pocałował ją, jak jeszcze nigdy nie całował. Gorąco, z pasją, i, och bogowie, dlaczego nie mógł całować jej tak wcześniej, zwłaszcza gdy jego wargi schodziły z tych jej, by zejść niżej i niżej, i niżej...
Pocałunek jednak musiał się zakończyć, a oczekiwana przez niego z niecierpliwością odpowiedź  – nadejść.
— Co? — rzuciła, niby nie rozumiejąc, o co mu chodzi, choć było to najzwyczajniejszym graniem na zwłokę, by móc wymyślić odpowiedź satysfakcjonującą obie strony.
— Jedź ze mną. Z pieniędzmi sobie poradzimy, tatko wszystko opłaci.
— A co na to twoi rodzice? Nie woleliby, żebyś znalazł sobie kogoś bardziej — przeleciała po swojej prawie nagusieńkiej sylwetce wzrokiem — dopasowanego?
— W tym nie mają nic do gadania — stwierdził Terencjusz, tym razem napastując jej szyję, obdarzając delikatną skórę kolejnymi gorącymi pocałunkami. Marta prychnęła, bardzo nieładnie, i położyła dłoń na jego piersi, odsuwając mężczyznę odrobinę od siebie.
— Nie mają nic do gadania, a przy tym wszystko, tobie czy nam, opłacą?
Wzruszył ramionami, kompletnie nie mogąc połączyć ze sobą tych dwóch faktów.
— Tak.
— I zabrałbyś ze sobą niepiśmienną, nieznającą wielkiego świata dziewkę ze wsi? — zapytała, ostatecznie decydując się na trochę większe uniesienie. — By co, by była od ciebie całkowicie zależna? By była na każde zawołanie? Byś mógł porzucić ją w każdej chwili?
— Marta, ja...
— Nie, Terenc! Tu nie chodzi o ciebie! — krzyknęła, podnosząc się (niezbyt ładnie i zgrabnie) na własne nogi, chwytając za rzuconą gdzieś w krzaki spódnicę. Prychnęła, prostując koszulę w malinowe plamy, byleby nie wyglądała aż tak rozpustnie. Ostatecznie, nie wiedząc, co miałaby począć z własnymi dłońmi, podparła je o biodra. — Tu chodzi o mnie! To ja nie będę w znanym dla siebie otoczeniu, to ja...
Mężczyzna również targnął się na nogi, zdecydowanie gwałtowniej i energiczniej od Marty. Uniósł dłoń, a następnie, bezpardonowo, choć nie do końca, bo przecież cały czas była pod nim, była nędzną córką jego chłopa, uderzył prosto w zarumieniony, dziewczęcy policzek, który teraz miał nie być jedynie czerwonym od duchoty panującej w chruśniaku. A następnie chwycił twarz pomiędzy palce, szarpiąc i przyciągając niby szmacianą lalkę do siebie.
Ale przecież mógł.
— Od kiedy w tym wszystkim chodzi o ciebie, Marta? – prychnął, prychnięciem tym spluwając oczywiście prosto w jej twarz. Bo przecież mógł.
Skrzywiła się, a następnie, jak to ona, zadziałała na niego samego jego własną bronią. Uniosła dłoń i uderzyła, co w przypadku jej pozycji było już całkowicie bezpardonowe, w męski policzek, by następnie móc wymsknąć się z silnego uścisku i, mocniej chwytając za materiał spódnicy oraz za gorset, jak najszybciej oddalić się od malinowego chruśniaka.
Tatkę zabije ojciec Terencjusza – zbije, a przecież znany z tego, że bije porządnie i nie oszczędza pleców, że niejeden padł pod uderzeniem najeżonego haczykami bata. A mnie, własny ojciec i sam Terencjusz, gdy tylko dostanę się w jego dłonie. Ojciec pasem, a syn szlachcica zbije, przymusi do swojej woli, przyciśnie do leśnego runa, a następnie udusi i zostawi na pastwę dzikich zwierząt. Och, nie dajcie bogowie, niech Erishia ma mnie w opiece. 
Zatrzymała się na chwilkę, dosłownie krótką, bo przecież Terencjusz w każdej chwili mógł ją dogonić.
Czy Luśka nie miała wybierać się przypadkiem do Varnirg w najbliższych dniach? Stamtąd przecież prosta droga do Ovenore, a w Ovenore... Cóśby się wymyśliło. 
Dnia następnego nie znaleźli po niej ani dwóch sukienek, ani trzech chust na głowę, ani złotego wisiora. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz