niedziela, 31 lipca 2022

Od Antaresa cd. Lei

„To zbierzecie wpierdol."
Antares westchnął w duchu, choć na zewnątrz niczego nie było po nim widać. Czuł podskórnie, że nie obejdzie się bez przemocy, ale w swej naturalnej wierze w dobre intencje drugiego człowieka (lub debilnej naiwności, jak to podsumowywał mag) sądził, że przemytnicy jednak wycofają się sami z siebie. Może podczas pojedynku nie pokazał w pełni swych umiejętności i teraz tym ludziom wydawało się, że mają realne szanse? Nie mieli, ale Antares miał w tym przypadku bardzo duży problem w postaci naukowców i Lei stojących za jego plecami.
— No to mamy problem — powiedziała Miranda, jakby chodziło o coś równie trywialnego, co niewystarczająca liczba boksów w stajni. — Ale widzę bardzo proste rozwiązanie.
— Jakie?
„Widzę, że profesorek do końca naiwny."
— Naprawdę bardzo proste — uśmiech Mirandy, wcześniej dość pogodny i ocierający się o szczerość, tym razem niósł w sobie chłodną stal. Jej spojrzenie przesunęło się po grupie, zogniskowało na postaci Vereny. — Wystarczy, żebyście się stąd wynieśli. I to jak najszybciej.
— Jak pani…
— Liczę do trzech — Miranda sięgnęła pasa. — Raz…
„Mówiłem, żeby ich rozpierdolić!"
Antares nie słuchał, spiął się w sobie, gotów do interwencji. Obserwował Mirandę – czy to był tylko straszak…
— … dwa… — W dłoni pojawił się toporek.
… czy też może kobieta naprawdę próbowała coś zrobić.
Eryk i Hubert poruszyli się niemal niezauważalnie, choć ten drugi zdawał się nadal dobrze bawić. W jego dłoni błysnęła broń, Eryk już trzymał długi nóż i tym razem jego spojrzenie nie było wycofane i rozbiegane, zaciśnięte na rękojeści palce zdradzały opanowanie. Czyli to on był potencjalnie najgroźniejszym przeciwnikiem.
Antares rzucił porozumiewawcze spojrzenie Lei.
Cofnij naszych.
Nie dostrzegł, czy jego polecenie zostało wykonane, czy też nie. Jego uwaga skupiła się tylko na trójce przemytników i na zagrożeniu, które stanowili. Bardziej poczuł, niż usłyszał protest Vereny – kobieta zaczęła coś mówić o tym, że tak się nie godzi, że to nie w porządku, że przecież to oni są naukowcami, wiedzą co robić, a poza tym…
— … trzy.
Antares już wcześniej przyglądał się Mirandzie – zwracał uwagę na to, gdzie podąża jej wzrok, zwracał też uwagę na to, co sugerowało jej ciało. Bo w tym przypadku, to były dwie różne kwestie. Miranda patrzyła na Verenę, biolożka zdawała się być czymś najbliżej punktu zapalnego w grupie naukowców, więc logicznym było, by przemytniczka skupiała się właśnie na niej. Problem było tylko taki, że na Verenie skupiało się jedynie spojrzenie drugiej kobiety, nic więcej. Jej ciało pozostało w innej pozycji i sugerowało coś kompletnie przeciwnego. I o ile spojrzenie dało się odwrócić w okamgnieniu, o tyle pozycji ciała już nie.
Czas stanął w miejscu, kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Miranda lekkim ruchem poderwała toporek w górę, zamachnęła się. Verena krzyknęła, szarpnęła się, Pascal spróbował opanować biolożkę, z drugiej strony wsparła go Lea. Antares nie dostrzegł reakcji Instei ani Abelardy, ale całkowita cisza pozwalała sądzić, że obie kobiety zamurowało tak samo, jak i Marco. Profesor stał w tym samym miejscu, do ostatniego momentu próbował opanować sytuację.
Toporek poleciał.
Prosto w jego stronę.
Antares w okamgnieniu znalazł się na linii rzutu. Oczy rozbłysły magią, w jednym momencie rycerz stał mniej-więcej tak, by zasłonić sobą Verenę, w drugim zaś był przy profesorze, w okutej rękawicy tkwił złapany w locie toporek.
W krótkiej ciszy, gdy na twarzy Mirandy odmalował się wyraz niedowierzania, a Hubert zaklął bezgłośnie, Antares powolnym ruchem wypuścił toporek, pozwalając mu opaść na ziemię. Głuchy dźwięk miał w sobie jakiś rodzaj ostateczności.
— Sądzę, że właśnie wyszliśmy poza etap, gdy tę sprawę dało się rozwiązać polubownie — powiedział rycerz.
„W końcu! Czas na wpierdol!"
Czas znów ruszył, znów kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Hubert ruszył w stronę rycerza. Ten zdążył się tylko odwrócić, przekazać wciąż oszołomionemu profesorowi, by uciekał. A potem wybiegł na spotkanie drugiego wojownika, starając się odciągnąć walkę od grupy naukowców. Miecz błysnął w dłoni Huberta, rosły mężczyzna ciął znad głowy cięciem szerokim, miażdżącym, mającym rozwiązać starcie od razu.
Antares nie dobył swojej broni.
Zamiast tego przyskoczył do mężczyzny, okute rękawice złapały wyciągnięte ręce, gwałtownie pociągnęły w dół, zgodnie z kierunkiem cięcia, tylko dodając mu siły. Rycerz, drobniejszy i zwinniejszy, umknął pod ramieniem, wywinął się spod ciosu. Kolano poleciało w górę, ręce przemytnika w dół, rozległ się przykry trzask, gdy kość Huberta pękła, złamana niczym sucha gałąź. Miecz brzęknął o ziemię, dźwięk utonął w krzyku bólu.
Miranda już miała w dłoniach kolejne toporki, już zamierzała się nimi w stronę oddalających się naukowców. Antares nie dał jej szansy. Złapał Huberta za przód tuniki, przywołał więcej swojej magii, a następnie pchnął mężczyznę w jej stronę. Ten zatoczył się, wpadł na nią całym ciężarem, jeden z toporków poleciał nieszkodliwie w chaszcze.
Brzęknęło, Antares poczuł uderzenie w ramię.
Wąski sztylet, rzucony ze wszech sił i z małej odległości, przebiłby pewnie lżejszą zbroję. Ale nie gromril. Rycerz odwrócił się, skrzyżował spojrzenie z Erykiem. Drugi mężczyzna, błyskawicznie oceniwszy swoje szanse, po prostu się odwrócił. I zaczął uciekać.
„Pierdolony tchórz!"
Eryk nie zdołał uciec daleko – na moment zniknął za załomem ruin, zaraz dobyły się stamtąd jakieś krzyki, a potem Antares dostrzegł tylko, jak mężczyzna cofa się, unosząc w górę ręce. Tuż za nim…
„No nie wierzę."
… grupa wojowników odzianych w podobne zbroje, w kamizelkach z naszytym charakterystycznym emblematem.
Kolory Crullfeld.
Dwóch mężczyzn zostało z Erykiem, jeden z nich wyciągnął sznur. Reszta oddziału szybkim krokiem ruszyła w stronę Antaresa i pozostałej dwójki przemytników. U boku tego, który wyglądał na kapitana – nie kto inny, jak Nathaniel. Mężczyzna ogarnął wzrokiem przestrzeń, momentalnie zogniskował go na walczącej trójce.
— To oni — wskazał dłonią, a gdy strażnicy miejscy zbliżyli się też do Antaresa, dodał: — Ten nie, ten jest z naukowcami.
Strażnik przyjrzał się rycerzowi.
— Faktycznie, to ty sprałeś starego Caleba.
Poleciało parę zdań – coś o tym, że z bliska Antares wygląda na jeszcze mniejszego – a potem nagle sytuacja wyglądała na opanowaną i rozwiązaną. Przemytnicy byli w pętach, Nathaniel rozmawiał z kapitanem straży. Mężczyzna był zdeterminowany, by pogonić przemytników, bezpieczeństwo rodziny leżało mu na sercu, i skoro nie udało mu się „napuścić" Antaresa na wrogów, spróbował innego sposobu – przekonał straż miejską.
„I teraz te patałachy zgarną całą chwałę za rozpierdol!"
Naukowcy wrócili. Verena natychmiast zajęła się dosadnym podsumowaniem całego zajścia, by strażnicy nie mieli wątpliwości, kto w tej kabale stał po właściwej stronie. Pascal usiłował ją jakoś mitygować, ale z marnym skutkiem. Marco siedział drętwo na jakimś pniaku, zaś profesor stał pod drzewem, opierając się ciężko o jego pień, co chwila przecierając chusteczką czoło. Na pomarszczonej skórze perlił się lepki, błyszczący pot.
Antares miał mu już coś odpowiedzieć, miał podejść i zagadać, gdy u jego boku pojawiła się Lea. W jej oczach malowała się troska.
— Jesteś cały? — spytała, uciekając wzrokiem do lekko podartej sztyletem kurty.
— Tak, ledwo poczułem uderzenie — Antares uspokoił ją uśmiechem, wsunął palec rozcięcie lekko je rozciągając, ukazując tkwiące pod spodem płytki metalu. — Nawet nie zadrasnął zbroi.
— Całe szczęście…
— Dziękuję za pomoc z…
Rycerz urwał, nie zdążył dokończyć. Głuche łupnięcie przerwało jego słowa, a gdy Antares spojrzał w tamtą stronę, zobaczył profesora Fioravantiego.
Leżącego nieprzytomnie na ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz