wtorek, 12 lipca 2022

Od Małgorzaty cd. Victariona

Nie ujechali wcale daleko, kiedy za plecami potoczyły się pierwsze pomruki nadchodzącej burzy. Niebo stopniowo zaciągało się gęstymi, granatowymi chmurami, wiatr coraz silniej uderzał w plecy, szarpał ubraniem; kładł falami kwiaty i zioła śródleśnych łąk, dając złudne wrażenie podróży po bardzo suchym, szeleszczącym morzu. W powietrzu unosił się gęsty zapach chabrów, koniczyny i maków.
Od dłuższego czasu jechali obok siebie w lekkiej ciszy, pogrążeni we własnych myślach; psy wypuściły się naprzód, już zwiedzały najbliższy brzozowy zagajnik.
― Jechałeś już tędy? ― przerwała ciszę, stanęła w strzemionach. Przed nimi był tylko zagajnik i kolejna połać łąki, chociaż wydawało jej się, że widzi w oddali zarys budynku wtulony między grube drzewa. O ile dobrze pamiętała…
― Nie. ― Victarion zmrużył oczy, też musiał dostrzec to, co ona. Okręcił się w siodle, spojrzał za siebie z niezadowoloną miną. ― Trzeba będzie znaleźć jakieś schronienie, burza zaraz nas dogoni.
― Och, nie bój się, tym razem nie przemokniemy do suchej nitki. Tam dalej ― wskazała mu dłonią zarys budynku ― jest klasztor.
― Zajebiście ― mruknął, przekładając wodze.
Małgorzata zignorowała tę uwagę, przywykła już do tego, że kiedy są razem, Victarion zmienia się w jakąś okropną zrzędo-marudę. W zasadzie, było to nawet całkiem zabawne.
Usiadła z powrotem, z uśmiechem, który absolutnie nie wróżył nic dobrego. Nad planem nie musiała nawet myśleć, pojawił się w jej głowie samoistnie.
― Będziesz kapłanem Nathoriego ― poinstruowała go rzeczowym tonem, kompletnie ignorując jego niezadowoloną minę. ― Nazywasz się Victor i pochodzisz z Jagodzianki, jedziesz z misją oświecenia na południe. Podoba ci się?
― Mhm. Nie widzisz jak skaczę z radości? Już zapierdalam modlić się w kapliczce.
― Cudownie, Rion. W końcu współpracujesz.
― A ty kim będziesz?
― Niech pomyślę… ― westchnęła zamyślona, poprawiając się w siodle. ― Ja będę twoją ulubioną kuzynką, oczywiście. Nie rozstajesz się ze mną ― wyjaśniła mu bardzo poważnym tonem, choć wiedziała, że bandycki uśmiech już dawno ją zdradził. ― Jesteś bardzo uprzejmym i wychowanym kapłanem, w dodatku dobrodziejem, więc zabrałeś mnie ze sobą w ramach szeroko pojętej… edukacji.
Victarion parsknął śmiechem, pokręcił głową.
― Zamierzasz okłamać biednych kapłanów?
― A i owszem, kuzynie.
― No i tyle było z twojej zbożności, niewiasto.
Zamilkła na chwilę, przyjrzała mu się spod oka.
― Czy rycerze i kapłani nie składają czasem ślubów czystości?...
― Z przyjemnością ich dochowam na czas pobytu w klasztorze. ― Mrugnął do niej. ― Kuzynko.
Małgorzata zaśmiała się lekko, z wyraźną przyjemnością i spięła Belladonnę do szybszego kroku; parę kropel deszczu wpadło jej za kołnierz, wzbudziło nieprzyjemny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
― Niech ci będzie, Rion. Tę rundę wygrałeś.
***
Zaczęło siąpić, kiedy skromny budynek klasztoru wyłonił się spomiędzy buków, dębów i jesionów. Teraz, kiedy byli już tak blisko, dało się zauważyć odłażącą ze ścian warstwę wapna, zaniedbany ogródek i dziurawy, niski płotek. W jednym oknie nie było okiennicy, w innym dziurę w szybie załatano kawałkiem szmaty. Drzwi, jedyny porządny element, wbrew ogólnemu wrażeniu niegościnności i opuszczenia, pozostawały lekko uchylone, uwalniając na podwórze zapachy z wnętrza.
― Czujesz to? ― spytała Małgorzata z zadowoleniem. ― Gulasz.
― Mhm. Pewnie z sandała przeora.
― Ale ty wszystko potrafisz zepsuć.
― A czego się tam spodziewasz? Mięsa?
― A czego innego? Mieszkają praktycznie w lesie, w zasięgu wzroku tylko łąki, więcej łąk i, nie zgadniesz, łąki.
― A widziałaś kiedyś kapłana zawijającego tę swoją kiecę i ganiającego po lesie za zwierzyną?
― Widziałam ― odparła buńczucznie i ściągnęła wodze. Belladonna stanęła posłusznie, zaraz spuściła łeb, chcąc skosztować trawy.
― Aha. Już widzę wielebnego kłusującego w pańskim lesie. ― Victarion zsunął się z siodła, buty stuknęły o wyschnięty kawałek ziemi.
Małgorzata pokręciła głową, przełożyła wodze przez łeb klaczy, po chwili podeszła do Victariona. Wyciągnęła przed siebie wolną dłoń.
― No to zakładamy się ― powiedziała, siląc się na śmiertelnie poważny ton. ― Inaczej tego sporu nie rozwiążemy.
― Mhm ― mruknął opieszale, przełożył spokojnie wodze nim złapał jej dłoń w pewnym uścisku. ― O co?
― Nie wiem, proponuj.
― To ty chcesz się zakładać, Szelma.
― I dlatego to ty wymyślasz nagrodę.
Uśmiechnął się pod nosem.
― Dzban dobrego wina ― zadecydował. ― Pasuje?
Odwzajemniła uśmiech, uścisnęła jego dłoń mocniej.
― Pasuje. ― Spojrzała na ich ręce. ― Chcesz… jeszcze napluć i przypieczętować umowę, czy wystarczy?
― Słyszałem, że takie zakłady pieczętuje tylko krew dziewic ― powiedział absurdalnie poważnym tonem, jakby rozprawiali właśnie o sprawie najwyższej wagi państwowej.
Parsknęła, oswobodziła dłoń.
― Czego oni cię nauczyli w tym klasztorze ― powiedziała, kręcąc głową. Włożyła mu w rękę wodze Belladonny. ― Bądź łaskaw tu zaczekać, pójdę załatwić ten gulasz. I nocleg.
― Niech Erishia ma cię w opiece, droga kuzynko.
Obejrzała się jeszcze przez ramię, uśmiechnęła na odchodne. I gwizdnęła na psy.
Lekkim krokiem podeszła do uchylonych drzwi, zastukała raz, drugi. Z początku nikt jej nie odpowiedział, ale nie chciała się bezczelnie ładować do środka. Kapłani bywali wrażliwi na tym punkcie, zdecydowanie lepiej było rozegrać sprawę bazując na zasadach dobrego wychowania. Małgorzata z westchnieniem oparła się barkiem o ścianę, spojrzała na psy.
― No i co? ― spytała z rozczarowaniem; odpowiedziały jej psie pomruki, krótki szczek i bardzo dużo mlaskania Gnatołama żującego wyjątkowo krzywy patyk. Skąd on go, kurwa, wziął?
Nagłe zainteresowanie Wisielca drzwiami zdradziło nadchodzącego kapłana. Małgorzata wyprostowała się, oderwała od ściany i przybrała najbardziej zbolałą minę, na jaką tylko było ją stać.
Zawiasy skrzypnęły, drzwi otworzyły się do wewnątrz, ukazując sylwetkę młodego mężczyzny w szarych szatach. Na szyi miał łańcuszek z dziwną zawieszką, nie spotkała jeszcze takiej.
Pewnie jakieś lokalne bóstwo.
― Tak? W czym mogę… ― Kapłan zawahał się, widząc trzy wielkie psy pod drzwiami. Gnatołam zaszczekał ostrzegawczo, informując okolicę (i kapłana przede wszystkim) o tym, że nie odda patyka.
― Och, z nieba mi spadliście, kapłanie. Widzicie, burza nadciąga, zaraz lunie, a my nie mamy się gdzie podziać…
― A… aha? ― Znów pauza. Długa. Najwyraźniej trafił jej się jakiś adept albo inny nieopierzony egzemplarz. ― Ale wiecie, niewiasto, że to męski klasztor?
Małgorzata błysnęła niewinnym uśmiechem.
― Jestem w wielkiej desperacji. ― Ujęła go poufale za dłoń, ścisnęła lekko, z nadzieją. ― Widzicie, mój kuzyn, takoż kapłan…
― Kapłan? ― zainteresował się młodzik, odszukał spojrzeniem stojącego nieopodal Victariona. ― A jakiemu bogu oddany?
― Nathoriemu.
― Zakon Lora nigdy nie odmawia kapłanom znajdującym się w potrzebie, szczególnie zaś tym, którzy poświęcili swoje życie by służyć wielkiej trójce ― poinformował ją poważnym, oficjalnym tonem; oswobodził dłoń. ― I mówicie, że to wasz kuzyn?
― O tak ― zapewniła gorąco. ― Widzicie, ten szlachetny… osobnik… wziął sobie na barki moją edukację religijną. Moim marzeniem jest służba Erishii, pomoc ubogim.
Oczy kapłana zaświeciły się jak świeczki.
― Och, Erishia, najznamienitsza ze wszystkich bogiń! To wielki zaszczyt móc jej służyć!
Małgorzata utrzymała uśmiech pełen oddania, nie drgnęła jej nawet powieka, kiedy za plecami huknął grzmot i błysnęło.
Streszczaj się.
― Zaczekajcie tu chwilę, niewiasto, zaraz pobiegnę do przeora, bo to w jego gestii decyzja pozostaje!
***
Przeor okazał się być osobą niezwykle konkretną i szybko podejmującą decyzje. Nie minęło pięć minut, a kapłan już do niej wrócił z najlepszą możliwą wiadomością, którą następnie przekazała Victarionowi. Zdążyli nawet oporządzić konie, zanim lunęło na dobre, a kiedy wichura zaczęła trzaskać okiennicami, byli już w niewielkiej celi, której jedynym wyposażeniem był podziurawiony siennik i symbol bóstwa.
― Ale zmówisz ładnie modlitwę na dobranoc? ― zaczepił ją Victarion, kiedy odłożyła swoją torbę i kuszę na siennik. Przynajmniej będzie spała sama, nie we wspólnej celi.
Obejrzała się na niego przez ramię. Stał w progu, swobodnie oparty barkiem o ścianę, wciąż z tym swoim ujmującym półuśmiechem.
― A nauczyłeś mnie już jak się stosownie modlić, kuzynie? Nie chcę być niegrzeczna ― zbliżyła się do niego powoli, krok za krokiem ― ale wygląda na to, że się opierdalasz ― dokończyła szeptem.
― Co za bezbożne słowa ― wymruczał. ― Od kogo się nauczyłaś takich plugastw, droga kuzynko?
― Od tego bezbożnika, Caldera. Znasz go chyba? Opowiadałam ci o nim? ― Uniosła się na palcach, szepnęła mu na ucho: ― Strasznie mnie demoralizuje.
Uśmiechnął się, nieznacznie pochylił głowę. Czuła jego oddech na policzku, tuż przy uchu.
― Więc chujowo sobie dobierasz towarzystwo, Gosiu ― szepnął; za chwilę poczuła dotyk ciepłych warg na szyi. Odsunął się szybko, zwinnie, zanim zdołała go zatrzymać. Kiedy znów na nią spojrzał, jego mina wyrażała najczystszy i najniewinniejszy rodzaj troski na jaki tylko było go stać. ― Nie zapomnij odmówić komplety ― dodał, równie troskliwie.
― Skoro tak ładnie pro-…
Nie dokończyła zdania, przerwał jej głęboki dźwięk dzwonu. Z zamkniętego dotąd pomieszczenia, tuż obok jej celi, wyłonił się kolejny mnich. Obdarzył ich przelotnym spojrzeniem, wielce znudzonym i niezainteresowanym, bez słowa poszedł dalej. Dokładnie tam, skąd ulatniał się zapach gulaszu - teraz o wiele intensywniejszy i wyraźniejszy niż jeszcze kwadrans temu.
― Pora się przekonać, kto ma rację, drogi kuzynie. ― Posłała mu bandycki uśmiech, rozpięła w końcu opończę i rzuciła ją niedbale na siennik. ― Gotów na porażkę?
― Gotowa na żucie sandała?
Parsknęła znowu, gwizdnęła na psy.
Refektarz znaleźli bez trudu, tam zmierzał teraz każdy kapłan, stamtąd unosił się przyjemny zapach posiłku. Pomieszczenie do którego weszli w towarzystwie rudego mnicha było całkiem spore, przestronne, ale głównie za sprawą niewielkiej ilości mebli. Był tu długi, prosty stół, po obu jego stronach dostawione były ławy na których kapłani powoli zajmowali swoje miejsca; u szczytu stało proste krzesło na którym siedział przeor, na parapecie ktoś postawił samotną doniczkę z dokonującym żywota kwiatkiem. Poza tym ― pustka i asceza.
― Zajmijcie miejsca. ― Przeor wskazał im ławy pomarszczoną dłonią. ― A potem zmówimy modlitwę.
Victarion usiadł pierwszy, Małgorzata zaraz obok niego; dyskretnie uszczypnęła go w udo pod stołem, w nadziei na to, że wytrąci go z równowagi, że straci tę swoją świątobliwą minę.
Nic z tego.
Z kuchni wychylił się mnich z wielkim garnkiem o parującej zawartości, Małgorzata w końcu opanowała podekscytowane psy i kazała im leżeć pod ścianą. Za mnichem-kucharzem wyszedł drugi, prawie identyczny co poprzedni; niósł cały stos drewnianych misek włożonych jedna w drugą, w kieszeni jego szaty stukały łyżki.
Małgorzata nachyliła się w stronę Victariona, szepnęła mu na ucho:
― Pamiętaj, że lubię słodkie.
Gar trafił na stół, kucharz pogmerał w nim chochlą i zaczął rozlewać potrawę do misek. Cokolwiek było dzisiejszą kolacją - nie wyglądało tak, jakby miało w sobie choćby śladowe ilości mięsa. Zupa była prawie przeźroczysta, pływały w niej głównie kawałki chleba i ząbki czosnku.
Poczuła ruch po swojej lewej, muśnięcie oddechu na szyi.
― Więc pijemy wytrawne ― szepnął głosem pełnym satysfakcji.
Przeor odchrząknął napominająco, przyjął miskę z wodzianką jako pierwszy. Victarion od razu wyprostował plecy i zagrzmiał:
― Dziękuj bogom za ich łaskawe dary, kuzynko, i ucz się pokory.
Kopnęła go pod stołem w kostkę.
Kolejne trzy miski trafiły do kapłanów. Małgorzata udała, że pilnie musi poprawić guzik kamizelki, spuściła głowę.
― Nadal czuć gulasz, po prostu go nie podali ― wymamrotała. ― Pewnie poszczą.
― Wmawiaj sobie.
― Przyznaj po prostu, że będziesz rzygał po słodkim i nie chcesz dać mi tej satysfakcji.
― Ktoś tu nie może pogodzić się z porażką, co? ― mruknął.
Brzęknęła chochla, chlupnęła nalewana zupa. Victarion pokręcił głową z rozczarowaniem, zwrócił się do mnicha siedzącego obok:
― Młodzi zbyt skupiają się na doczesności, nie uważasz, bracie?
Brat, będący już w słusznym wieku i zdecydowanie nie pierwszej świeżości, skinął mu głową z zaangażowaniem, obrzucił Małgorzatę karcącym spojrzeniem.
― Brak im silnego ducha ― zajęczał starzec krucho. ― By spojrzeć poza czubek własnego nosa, by dostrzec to, co naprawdę ważne. ― Złożył ręce jak do modlitwy, kaszlnął sobie w zupę. ― Biada nam! Biada, albowiem w młodych przyszłość, a kiedy duch słaby… oj… oj…
Małgorzata przewróciła oczami, westchnęła rozdzierająco, jak gnębiona przez starszych dzierlatka. Miski z wodzianką w końcu dotarły też do nich i choć zawartość nie wyglądała zachęcająco, nie było co wybrzydzać. Westchnęła ponownie, po cichu, spojrzała w stronę psów. Wyglądały na równie nieszczęśliwe, choć im w udziale przypadła resztka kaszy.
Przeor odchrząknął, zaintonował niskim głosem jakąś modlitwę, której nie znała. Kapłani natychmiast mu zawtórowali, nawet Victarion udawał, że zna słowa. Pomyślała, że wygląda całkiem zabawnie i uroczo z tym świątobliwym zaangażowaniem wypisanym na twarzy.
***
Czuła się zmęczona. Mieli za sobą kolejny dzień dość intensywnej jazdy, wodzianka pozostawiała wiele do życzenia pod kątem sytości posiłku, w dodatku wszystkie te modły - choć początkowo dość zabawne - wpędziły ją w nastrój pełen zadumy i rozmyślań. Mimowolnie wróciła myślami do listy, którą przedstawił jej Victarion. Dziesięć osób z trzydziestu sześciu.
Zacisnęła pięści.
― Wszystko w porządku?
Odruchowo kiwnęła głową, wkroczyła do przydzielonej jej celi. Psy przechnęły się bokiem, prawie ją potrącając, ale nie miała im tego za złe, sama nie mogła doczekać się momentu w którym w końcu odpocznie.
Zatrzymała się zaraz za progiem, obejrzała się na stojącego za nią Victariona.
― Nie wymieniłeś Hala ― stwierdziła miękko, bez pretensji, z pewną dozą smutku dźwięczącym w głosie. Pokręciła mimowolnie głową. ― Powiedz mi jak zginął ― poprosiła cicho.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę w milczeniu. Słabe światło kaganka ledwo wydobywało jego postać z cieni, sprawiało, że niewiele różnił się od nocnej zjawy.
― Zabarykadował się w archiwum i je podpalił ― powiedział w końcu rzeczowo, choć wydawało jej się, że jego głos podszyty jest stłumionym bólem.
Ścisnęło ją w piersi tak mocno, że przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Zginął najgorszą śmiercią jaka była jej znana. Na swoich zasadach, odważnie, w imię większej sprawy, tak. Ale nadal nie zmieniało to faktu, że nie mogła się pogodzić z ilością cierpienia na jakie sam się skazał.
Victarion w końcu odwrócił spojrzenie, skupił się na jakimś fragmencie ściany. Mógł robić dobrą minę do złej gry i trzymać się rzeczowego tonu, ale wiedziała swoje. Gawra była ciosem, zdecydowanie zbyt ciężkim. Nawet dla nich. Nawet dla niego.
Zbliżyła się zrezygnowana, przytuliła się w ciszy. Potrzebowała… w sumie sama nie do końca wiedziała czego, nie potrafiła tego określić, ani nazwać. Wiedziała za to, że nie dostanie tego u Victariona; już teraz czuła jak zesztywniał, nieznacznie spiął mięśnie. Nie lubił, czuł dyskomfort.
Ukłucie rozczarowania było bolesne, ostre jak igła, a przy tym kompletnie niezaskakujące.
Przymknęła oczy jeszcze na moment, mocniej zacisnęła dłonie na materiale koszuli.
― Cały Hal ― mruknęła w jego ramię. ― On i jego pierdolone papiery. ― Cofnęła się w końcu, odetchnęła głębiej, spojrzała na leżące przy sienniku psy.
― Przykro mi. ― Głos Victariona był cichy, pozbawiony charakterystycznej barwy. Prawie jakby z Gawrą umarła w nim kolejna część duszy.
― Mi też ― szepnęła, nie odwracając twarzy w jego kierunku. ― Dobranoc, Harlan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz